sobota, 17 lutego 2018

Islandia na cztery akordy - Misja "Aurora" (18-22 X 2017)

PROLOG

Pewnego wrześniowego dnia zadzwonił telefon, z kategorii tych, które chciałoby się otrzymywać jak najczęściej. Po drugiej stronie słuchawki Łukasz Pobiedziński. Byliśmy razem na ptakach podczas wyprawy na łuskowce w lutym 2013 roku - kopę lat! Tym razem urodziła się opcja "szybkiego" wyjazdu na Islandię. Cztery dni (18-22 października), darmowe noclegi w Reykjaviku u kuzyna-marynarza. W planach: islandzkie trio - białozór, kamieniuszka, sierpiec oraz bonusy w postaci egzotycznych gości, których pod koniec października na atlantyckiej wyspie nie brakuje. Automatycznie dopowiedziałem sobie brakujące na tej liście życzenie i moje niespełnione marzenie: zorza polarna! Szybka kontrola cen przelotów i okazuje się, że są śmiesznie niskie. Z podobnymi wydatkami musiałbym się liczyć podczas planowanego wstępnie na październik kilkudniowego wyjazdu nad polskie morze. Decyzja mogła być tylko jedna - wracam na Islandię i to w równie doborowym, co ostatnio, towarzystwie. Obok Łukasza, swój akces zgłosiła moja Stara Wyprawowa Gwardia: Adam Chlebowski, Marian Domagała i Paweł Kołodziejczyk. Dla wszystkich będzie to pierwszy raz na Islandii. Ponieważ w planach jest zwiedzanie południowo-zachodniej części kraju, praktycznie nie musimy przygotować żadnego planu - wszelkie logistyczne kwestie jeszcze nie zdążyły od lata wyparować z mojej głowy ;). Po raz pierwszy wyruszam bez sprecyzowanych ptasich celów - chyba najbardziej zależy mi na zdjęciu białozora. Jeśli ponadto uda mi się zobaczyć coś nowego, będzie miło. Jeśli nie - pozostanie mi cieszyć się z całej reszty już widzianych ptaków. Mój największy cel nie ma skrzydeł, choć również porusza się po niebie i to z jeszcze większą gracją niż ptaki: aurora borealis... Zapowiadały się niezwykłe emocje i dobra zabawa w fajnym towarzystwie - przepis idealny na udaną podróż!

*          *          *          *          *

18 października - dzień D. Kto by pomyślał, że wylot skomplikuje mi... dobra pogoda. Temperatury na Śląsku są od paru dni ekstremalnie wysokie - 25 stopni odczuwalnej temperatury to lekka przesada, kiedy nie wykupuje się bagażu rejestrowanego, licząc na przejście odprawy w kilku warstwach ubrań na sobie. Ostatecznie nie jestem samobójcą i do Wrocławia wyruszam w letniej kreacji, pozostawiając ją następnie w samochodzie Adama. Sam wylot, planowany na 15:55, opóźnia się o dobre trzy kwadranse, ale na szczęście piloci sprawnie ten deficyt nadrabiają i zgodnie z planem, o 18:10 lądujemy na lotnisku w Keflavík. Podczas wychodzenia z samolotu ogarnia mnie wrażenie, że nadal jesteśmy w powietrzu - wiatr niemalże wysysa mnie na zewnątrz. Do tego mało przyjemny i siarczysty deszcz. Spodziewałem się nietęgich warunków, ale bez przesady. Wystawieni na arktyczny wicher czekamy kilkanaście minut na autobus, który zawozi nas do niedalekich baraków, gdzie znajdują się wypożyczalnie samochodów, w tym poszukiwana przez nas Blue Car Rental - jedyna spośród lotniskowych firm, która umożliwia płatność za wynajem kartą debetową. Już na wstępie przeżywamy niemały wstrząs, kiedy zostaje nam podstawiony... Volkswagen Golf. Das Auto ładne, zgrabne - tylko, że zapłaciliśmy za większe Kia Soul. Dla Pani z wypożyczalni to jednak nie problem - na stronie było wyraźnie zaznaczone, że rezerwujemy Kia Soul or similar car. I to jest właśnie ten similar car. Racja - ma cztery koła, kierownicę z lewej strony i hamulce, lecz na tym w zasadzie podobieństwo się kończy. Ciekawe, że nigdy w takich przypadkach, klientowi nie zostaje podstawiony Jeep Cherokee. Nie wiem jak zabralibyśmy się w piątkę z bagażami do naszej kwatery w Reykjaviku, gdyby nie Bogdan - brat kuzyna Łukasza, który spotyka się z nami pod wypożyczalnią i przejmuje część ludzi i klamotów. Po niecałej godzinie jazdy meldujemy się w nowoczesnym apartamentowcu na południowym krańcu Kópavogur, stanowiącego część stołecznej aglomeracji. Dobrze, że Islandczycy nie muszą oszczędzać na energii i w mieszkaniu jest nagrzane, aż miło. Tymczasem pora pakować się na jutrzejszy dzień - do plecaka lądują wszystkie zabrane na wyjazd ubrania. Pozostaje mieć cichą nadzieję, że pogoda okaże się jednak łaskawsza niż dziś...


*          *          *          *          *

Jeśli coś jest pewnym na Islandii, to wiatr i deszcz. Najczęściej oba te elementy naraz. Byłem tego świadomy, co nie znaczy, że zakładałem taką konfigurację w charakterze zestawu powitalnego. Tymczasem pogoda nie zmieniła się od wczoraj, a przynajmniej nie zmieniła się na lepsze. Jak mamy pracować w takich warunkach? Plan zaś mamy ambitny, a grafik napięty. Startujemy wizytą w Stokkseyri (60 kilometrów), gdzie od paru dni obserwowany jest amerykański wróblak, wireonek czerwonooki. Następnie chcemy objechać półwysep Reykjanes, od którego zacząłem wiosną swoją islandzką przygodę, gdzie przymierzymy się do tematu widzianej wczoraj uhli pstrodziobej w Grindavík, obecnego parę dni na jeziorku w Garður biegusa tundrowego oraz rzekomo wszechobecnych w tym rejonie kamieniuszek. Według dostępnych informacji, zimą na Reykjanes powinniśmy mieć też największą szansę na białozora. Oby więc Thor był nam łaskawy.
Wyjeżdżamy po ósmej i każdy przejechany kilometr tylko pogłębia nasze przeświadczenie, że Thorowi zdrowo czymś podpadliśmy. Ostatni raz tak konsekwentnie zaciągnięte deszczowymi chmurami niebo widziałem własnie na Islandii. Żadnego światełka w tunelu - padać chyba dziś nie przestanie. Na pół godziny przed wschodem słońca panuje ćmica, niczym godzinę po jego zachodzie. Odbijamy wreszcie na południe i drogami numer 39 i 38 dojeżdżamy do wybrzeża. Krajobraz jest niebywale siermiężny - jak okiem sięgnąć, jedno wielkie czarne "popiołowisko", pokryte zielonkawymi porostami. I właśnie z tej krajobrazowej monotonii, w ograniczającej szarówce, z odległości ponad stu metrów Marianowi udaje się wypatrzeć z auta coś siedzącego na jednym z miliona kopczyków zastygłej lawy. Hamujemy gwałtownie i już po chwili mamy pewność, że to BIAŁOZÓR! Strzelam serią w kierunku słabo widocznego ptaka, który akurat podrywa się do lotu i przelatuje w kierunku wybrzeża. Ktoś zauważył, gdzie zapadał. Próbujemy podjechać tam autem, ale zakopujemy się przednią osią w wulkanicznym pyle - trzeba będzie niestety przespacerować się w siarczystym deszczu. Po chwili ponownie lokalizujemy białozora, siedzącego na niewielkim wyniesieniu terenu. Przez moment daje się obejrzeć w lunecie, ale to by było na tyle - nawet nie rejestrujemy, kiedy znika nam z pola widzenia. Rozchodzimy się po okolicy z nadzieją, że sokół da nam jeszcze jedną szansę, ale ten najwyraźniej uznał spektakl za zakończony. Brzmi to niewiarygodnie, ale białozora dopisujemy na listę wyprawową na trzeciej pozycji - po widzianym dotąd droździku i kruku. Zaczynamy "na farcie", ale podkreślić trzeba, że tylko zasługą czujnego marianowego oka!

Białozór (Falco rusticolus)
Żerowisko białozora - i nasze auto, gdzieś pośrodku

Przekraczamy specyficzną deltę największej islandzkiej rzeki Ölfusá, której szerokość przy ujściu wynosi wprawdzie ponad pięć kilometrów, ale do oceanu przecieka niczym piasek w klepsydrze, wąskim na 300 metrów przesmykiem. Od celu dzieli nas już niecały kwadrans, kiedy zauważamy, że nad Stokkseyri otwiera się niewielkie okno pogodowe. Kiedy zatrzymujemy się przed miejscowością, żeby przejrzeć żerujące na poodpływowych bajorach stada kaczek (świstuny i cyraneczki) i łabędzi krzykliwych (220 osobników), nie pada już wcale. Po paru minutach parkujemy w centrum niewielkiego miasteczka, w pobliżu farmy o nazwie Blómi. To co islandczycy nazywają farmą jest de facto hybrydą ogródków działkowych i sadu, którego centralną część stanowi niewielki lasek topolowy. Właśnie w tym miejscu przebywać ma wireonek czerwonooki - chyba najczęściej zalatujący do Europy północnoamerykański wróblak. Jak dowiedziałem się od islandzkiego kolegi po fachu, Yanna Kolbeinssona, ptak może nastręczać spore trudności, bowiem przeważnie jest bardzo skryty, cichy, płochliwy, a jeśli już wyściubia dziób z zarośli, to przeważnie w wyższych partiach topól. Po godzinie poszukiwań wiemy już, że Yann wcale nie przesadzał - ptaka ani śladu. Na pocieszenie udaje nam się wypatrzeć strzyżyka podgatunku "islandicus", którego brakowało mi z poprzedniego wyjazdu tutaj: ptak jest większy, ciemniejszy i mocniej strychowany od naszego kontynentalnego odpowiednika - bez dwóch zdań, jeden z ważniejszych podgatunków do zobaczenia na Islandii. Głównego celu wciąż jednak brak i po dalszych kilkudziesięciu minutach, Adam z Łukaszem i Pawłem decydują się "pokręcić po okolicy", co chyba oznacza, że brak im już wiary w wireonka. Na polu walki pozostaję z Marianem - dajemy sobie pół godziny, które mijają jak pięć minut. O jedenastej dzwonię po Adama z informacją, że poddajemy temat i umawiam spotkanie przy aucie. Minutę później, w topolowych zadrzewieniach pojawia się ptak pokroju zaganiacza z wyraźnie mocnym dziobem - WIREONEK! Typowy Islandczyk - zaczął pracę o jedenastej ;). Przez kolejnych kilkadziesiąt minut ptak daje się dość dobrze pooglądać - jak na to, jakie z niego nieśmiałe stworzenie - parokrotnie ładnie prezentując diagnostyczny rysunek głowy z długą i wyraźną białawą brwią, stalowym ciemieniem, mocnym dziobem i czerwonawą tęczówką, od której wziął swoją nazwę. Licznik bije już pierwszego dnia na Islandii - to mój 567 gatunek w Zachodniej Palearktyce!

Takie miejsce wybrał sobie na spędzenie zimy wireonek czerwonooki
Droździk (Turdus iliacus coburni)
Strzyżyk "czarny" (Troglodytes troglodytes islandicus)
Wireonek czerwonooki (Vireo olivaceus)
Wireonek czerwonooki (Vireo olivaceus)
Wireonek czerwonooki (Vireo olivaceus)
Wireonek czerwonooki (Vireo olivaceus)

Kolejny target i kolejny "ptasi Jankes": uhla pstrodzioba w Grindavík - ze Stokkseyri, godzina jazdy na zachód. Nie ujeżdżamy jednak wielu kilometrów, kiedy najpierw w pobliżu Þorlákshöfn zatrzymuje nas polujący na droździki drzemlik, a następnie podczas przekraczania rzeki Vogsós, stado 74 kamieniuszek - w tym aż 33 świetnie wybarwionych samców! Świetna obserwacja, zwłaszcza że część ptaków żeruje w pobliżu niewielkiego progu wodnego, we wręcz podręcznikowym biotopie. Z planu minimum pozostaje nam już tylko zobaczyć sierpca.

 Vogsós
 Vogsós i kamieniuszki (Histrionicus histrionicus)
 Kamieniuszki (Histrionicus histrionicus)
Kamieniuszki (Histrionicus histrionicus)
Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
 Panorama rzeki Vogsós

Podążamy dalej wzdłuż wybrzeża wskroś świetnych formacji lawowych. Krótki postój z widokiem na klify Krýsuvíkurberg przekonuje nas, że seawatching nie będzie niczym łatwym - wieje jak diabli! Przed Grindavík odbijamy ostro na południe, w głąb niewielkiego półwyspu zakończonego latarnią Hópsnesviti. Parkujemy w pobliżu ruin jakiegoś gospodarstwa i po paru minutach instalujemy się na poszarpanym wybrzeżu. Od razu zaczynam żałować, że nie zabrałem kotwicy. Mam wrażenie, że huraganowy wiatr porwie mnie, kiedy tylko podniosę się z gwarantującego jako takie bezpieczeństwo przyklęku. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej bezsilności przy próbie wykonania jednego pełnego kroku pod wiatr, jak teraz. Co gorsza, wieje od morza, więc po chwili okulary naszych lunet i obiektywy aparatów zachodzą wodnisto-solną mgiełką. Nawet gdyby jakimś cudem udało się tego uniknąć i ustabilizować obraz w lunecie, wypatrywanie ptaków w kilkumetrowej fali byłoby praktycznie niemożliwe. Jak na panujące warunki udaje nam się i tak wiele zobaczyć - z powodu sztormu spora liczba ptaków cumuje przy linii brzegowej - wynajdujemy około 20 kamieniuszek, 2 lodowce, 6 kormoranów czubatych, edredony i mewy trójpalczaste. Przed ogłuszającym wiatrem skryć się można za niewysokim murkiem, w pobliżu którego na zalewanych wciąż białą pianą kamieniach żeruje grupka czterech biegusów morskich. I nawet im nie udaje się zrobić dobrego zdjęcia, skoro przy każdym uniesieniu aparatu natychmiast jestem obracany o 180 stopni. Sztorm przez duże SZ - uhli dajmy już na dzisiaj spokój.

 W drodze przez pola lawowe
 Krýsuvíkurberg

Schronienie za niewielkim murkiem jest na wagę złota...
Odlot!
 Walczące z wiatrem i falami kamieniuszki (Histrionicus histrionicus)
Kormorany czubate (Phalacrocorax aristotelis)

Biegus morski (Calidris maritima)

Księżycowy krajobraz okolicy Grindavík

Zajeżdżamy jeszcze do Grindavík, gdzie w pobliżu portu i zakładów przetwórstwa rybnego, na wyrzucanych do wody rybich odpadach, żerują spore ilości mew. Dominantem jest mewa polarna - najpospolitsza mewa na zachodnim wybrzeżu Islandii o tej porze roku - których jest tu ponad dwieście, a na drugim miejscu plasuje się mewa siodłata (około 30 ptaków). Udaje się też dostrzec nieliczne dorosłe i młode mewy blade. Improwizując, docieramy w pobliże południowego falochronu portu, gdzie obserwujemy podobne ilości i skład gatunkowy mew, a ponadto na krótkim seawatchingu udaje się nam zobaczyć głuptaka. Do huraganowego wiatru dochodzi jednak deszcz i dalsze obserwacje w tym miejscu mijają się z celem...

Basen portowy w Grindavík
Grindavík rodzynkiem jest młoda mewa blada (Larus hyperboreus)
 Najliczniejsza mewa w porcie: mewa polarna (Larus glaucoides)
 Mewy polarne (Larus glaucoides)
Mewa polarna (Larus glaucoides)

Odpuszczamy pomysł objazdu półwyspu Reykjanes drogą numer 425 i przecinamy go trasą 43, wiodącą skrajem słynnej Bláa Lónið, opisywanej już we wiosennej relacji. Na kolejnym skrzyżowaniu odbijamy w lewo, mijamy Keflavík i zatrzymujemy się w pobliżu trzech niewielkich przybrzeżnych jeziorek, przed miejscowością Garður - to stąd przez parę dni z rzędu raportowano biegusa tundrowego, widzianego ostatnio trzy dni temu. Dziś nie znajdujemy tu jednak ani jednej siewki... Chcąc poprawić nieco morale kontynuujemy jazdę na cypel półwyspu, na przylądek Garðskagi, skąd w maju prowadziłem bardzo owocny seawatching. Teraz jednak okoliczności są zgoła odmienne i choć udaje się nam zobaczyć 2 mewy obrożne, kilkanaście głuptaków i mew polarnych oraz stadko 40 biegusów morskich, ciężko określić ten wieczór jako zapadający w pamięć na całe życie - chyba, że z powodu zwariowanej pogody, która wysysa z nas już rezerwy dobrego samopoczucia. Nie sposób przejść obojętnie obok braku fulmarów i rybitw popielatych - jakoś tak dziwnie bez nich na Islandii... W drodze powrotnej raz jeszcze kontrolujemy bajora pod Garður, gdzie Adam jak na złość wypatruje pojedynczą siewkę, do której oczywiście zmuszeni jesteśmy podchodzić w rzęsistym deszczu, tylko po to aby potwierdzić, że jest biegusem zmiennym ;). Na dziś wystarczy już wynalazków - pora wracać na kwaterę wysuszyć ubrania i zakropić nadwątlone nastroje czymś rozgrzewającym, a następnie należycie docenić ten udany dzień!

 Seawatching w Garður - możliwy jedynie z dachem nad głową
Głuptak (Morus bassanus)
Garður

*          *          *          *          *

Ciągle pada, kiedy godzinę przed świtem opuszczamy nasze ciepłe mieszkanie na obrzeżach Reykjaviku i wyruszamy na wschód. Niezbyt budujące, skoro dzisiejszy dzień, wyłączywszy plan rozpoczęcia go od odwiedzin zimowiska sierpców na jeziorze Úlfljótsvatn, poświęcić chcemy na zwiedzanie islandzkich atrakcji. Szkoda jednak łamać sobie teraz głowę nad prognozą na najbliższych parę godzin - to w końcu Islandia. Za pięć minut może wyjdzie słońce. Albo wybuchnie wulkan. Zresztą pamiętamy, jak potoczył się wczorajszy dzień. Jakby na potwierdzenie tych słów, w warunkach podobnych do tych, jakie towarzyszyły obserwacji białozora, nad drogą przelatuje stadko 12 "gołębi", które szybko stają się pardwami górskimi! Przez jurajski krajobraz podchodzimy je na kilkadziesiąt metrów - możemy nawet posłuchać ich nawoływań. Chyba nikomu nie przeszkadza już rzęsisty opad.

 Siedlisko pardwy górskiej
 Pardwy górskie (Lagopus muta islandorum)
Pardwy górskie (Lagopus muta islandorum)

Malowniczą górzystą drogą mijamy położoną w dolinie Nesjavelli, drugą co do wielkości elektrownię geotermalną w kraju, której energia zaspokaja potrzeby Reykjaviku i okolicznych miejscowości. Po chwili oczom naszym ukazuje się największe islandzkie jezioro Þingvallavatn. Dobrej jakości "grawelem" mijamy jednak jego południowy brzeg i na rekonesans zatrzymujemy się dopiero przy kolejnym akwenie - Úlfljótsvatn, które swoim kształtem przypomina dżina wypuszczonego z lampy Alladyna. Pierwsza kontrola przynosi póki co tylko ogorzałki, czernice i świstuny, ale już z drugiego miejsca postojowego wypatrujemy stadko sierpców! Na szczęście w pobliże miejsca ich pobytu prowadzi gruntowa droga i już po chwili mamy je na bardzo porządnym dystansie - w sumie 55 ptaków, z czego ogromna większość to samce. W przypływie emocji zapominam o zasadach BHP i chcąc dostać się na sam brzeg jeziora celem poprawy perspektywy do zdjęć, wywijam orła i zjeżdżam na plecach dwa metry w dół błotnistej skarpy. Na szczęście chwilowo pogoda jest wzorowa, a woda blisko, więc mam okazję jakoś doprowadzić się do porządku. Úlfljótsvatn warto było odwiedzić nie tylko dla sierpców, ale również żeby poczuć prawdziwą ciszę i móc nacieszyć oczy jesiennym plenerem z uroczym i plastycznym Úlfljótsvatnskirkja w roli głównej.

 Dolina Nesjavellir
 Dolina Nesjavellir



 Þingvallavatn coraz bliżej
 Úlfljótsvatn
 Úlfljótsvatn i Úlfljótsvatnkirkja
 Úlfljótsvatn i Úlfljótsvatnkirkja
 Sierpce (Bucephala islandica)
 Sierpce (Bucephala islandica)
 Sierpce (Bucephala islandica)
Sierpce (Bucephala islandica)
 Úlfljótsvatn
 Úlfljótsvatn - sierpce w dobrym świetle
Nasza ekipa nad Úlfljótsvatn - od prawej: Łukasz, Marian, Paweł, Adam i ja

Plan ptasi mamy już na dziś dzień wykonany - mój team stwierdza, że jednak głupio byłoby powrócić z Islandii nie ujrzawszy chociaż paru kultowych atrakcji turystycznych. Kolejne 3-4 godziny można by śmiało określić wyprawą moimi śladami z dnia 28 maja. Wszystkie odwiedzone w tym czasie miejsca opisywałem już w drugiej części relacji z wiosennego wyjazdu na Islandię, więc tym razem oszczędzę sobie i Wam szczegółów - w skrócie więc, o najważniejszych punktach. Zaczynamy od wizyty w parku narodowym Þingvellir, gdzie wykonujemy klasyczną pętlę szczeliną międzykontynentalną Almannagjá i doliną rzeki Öxará. Co utkwi mi pamięci z tego miejsca? Niesamowite jesienne kolory, w których wszystko prezentuje się nieco inaczej niż w maju, olbrzymie tłumy turystów, z powodu których czujemy się jak na Krupówkach oraz kolosalny przelot droździków, które przetaczają się przez szczelinę stadami liczącymi po kilkaset ptaków. Dość zabawne jest (choć powodujące śmiech przez łzy), że kropka w kropkę powtarza się pogodowy scenariusz z mojej ostatniej wizyty tutaj: wszystko ładnie, pięknie, ale po zejściu w dolinę rzeki dopada nas ulewa, która powoduje, że auta dochodzimy z minami marynarzy, którzy po kilku godzinach dryfowania na resztkach szalupy, ujrzeli ląd. Z Þingvellir kierujemy się na Geysir. Kilka kilometrów przed celem, szosę przebiega nam piesiec, który szybko rozpływa się w wierzbowych zaroślach - niestety, rejestrujemy go tylko ja z Adamem. Wystrzeliwujący potok gorącej wody gejzer, to coś, co bezapelacyjnie na Islandii trzeba zobaczyć. Kontynuując jazdę na wschód, po kilkunastu minutach docieramy do wodospadu Gullfoss - w moim odczuciu, robiącego największe wrażenie spośród islandzkich kaskad. Wodospad zwiedzamy przy ładnej i w miarę bezwietrznej pogodzie, dzięki czemu unikamy zacinającej wodnej mgiełki i uchodzimy z jego okolic susi.

 Jesienny krajobraz z Þingvellirvatn
 Przy takich znakach warto się zatrzymać - porządny landszafcik gwarantowany!
 Þingvellir
Droździk (Turdus iliacus coburni)
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
 Þingvellir
Þingvellir
 Łabędzie krzykliwe (Cygnus cygnus)
 Okolica Geysir
 Okolica Geysir
Geysir - wersja mini...
 ... oraz full :)
 Gullfoss
 Gullfoss
 Gullfoss - czyli "Złoty Wodospad"...
 Gullfoss
 Gullfoss
Nad Gullfoss

Na resztę dnia mamy jednak zaplanowaną również nową dla wszystkich atrakcję - gorące źródło Hrunalaug w pobliżu miejscowości Flúðir. Dotrzeć tu nie jest znowu tak łatwo. Wracając się z Gullfoss przekraczamy rwącą rzekę Ölfusá (ciężko uwierzyć, że to ta sama rzeka, którą widzieliśmy wczoraj, wpadającą do oceanu), za którą skręcamy w lewo, w drogę numer 30. Podczas krótkiego przystanku przeglądamy spore stado gęsi białoczelnych, wśród których udaje nam się wypatrzeć jednego ptaka z żółtą obrożą X5A. Kilka kilometrów przed Flúðir skręcamy w lewo, w drogę oznaczoną numerem 344, po czym przy pierwszej sposobności - w lewo i w prawo. Tak docieramy na niewielki parking, na którym stoi już kilka aut i po którym kręcą się ludzie przepasani ręcznikami. Jesteśmy u celu! Na szczęście mamy za kim podążać - w przeciwnym razie łatwo byłoby przeoczyć niewielkie źródło, do którego dojść trzeba 150-metrową błotnistą ścieżką, wiodącą w kierunku najbliższych wzniesień. Po chwili naszym oczom ukazuje się niewielki wkopany w ziemię drewniany domek kryty darnią (przebieralnia) do którego przylegają dwa gorące źródła - mniejsze w kształcie balii i większe na planie niedługiej rynny. Woda paruje, a mimo to, na pierwszy rzut oka w pełni nie przekonuje. Podobnie jak perspektywa rozebrania się przed kąpielą. Zdesperowany jestem jednak nie na żarty i chwilę potem nurzam się już w niesamowicie ciepłej i przyjemnej wodzie. Tak, to zdecydowanie rzecz, której nie wolno sobie na Islandii odmówić! W moje ślady idą Adam z Łukaszem, a po dłuższych namowach również Paweł - nie żałuje nikt. W gorącą kipiel nie udaje się nam wciągnąć jedynie Mariana, czego jednak również nie żałujemy, kiedy przynosi nam z samochodu schłodzony w bagażniku sześciopak piwa ;). W Hrunalaug spędzamy półtorej godziny - półtorej godziny relaksu, który pozwolił odreagować zmęczenie i zebrać siły na drugą połowę wyjazdu. A ta, zapowiadała się równie interesująco co pierwsza...

 Ölfusá
 Ölfusá
 Gęsi białoczelne (Anser albifrons) - w tym jedna z obrożą
Gęsi białoczelne (Anser albifrons

Droga do Hrunalaug
 Droga do Hrunalaug

 Hrunalaug
 Hrunalaug - żyć, nie umierać!
 Hrunalaug - żyć, nie umierać!
Hrunalaug

*          *          *          *          *

Kiedy przed wyjazdem zapytałem Adama, jakie są jego główne cele podczas pobytu na Islandii, odparł: 1) Wymoczyć cztery litery w gorącym źródle, 2) Zobaczyć wieloryba, 3) Zobaczyć zorzę. W zasadzie ujął tym samym pewną kwintesencję jesienno-zimowego wypadu na wyspę ognia i lodu ;). Pierwszy cel już zrealizowaliśmy. Od realizacji punktu numer dwa miał się rozpocząć najbliższy dzień pobytu. Przynajmniej dla Adama, Łukasza i Pawła, którzy rezerwują rejs z Reykjaviku. Osobiście odpuszczam - po pierwsze dlatego, że jakościowo rejs ten będzie raczej daleko w tyle za wiosennymi, w których brałem udział (a kosztuje niemało), a po drugie, ponieważ kilka kilometrów od stołecznego portu widziano wczoraj świstuna amerykańskiego, którego wciąż brakuje na mojej liście życiowej w WestPalu. Marian postanawia z kolei skoncentrować się na seawatchingu, więc najwyraźniej będziemy działać niejako w dwójkę. Jeśli chodzi o zorzę, nie ukrywam, że jest dla mnie celem numer jeden. Niestety, poprzednie dwie noce były na tyle pochmurne, że o jej szukaniu można było tylko pomarzyć. Dzisiejsza, miała być nocą ostatniej szansy - prognozy są nadzwyczaj korzystne - przeważająca część południowo-zachodniej Islandii ma być zupełnie wolna od chmur, a zorza powinna mieć wysoki indeks kp - 4. Oby tylko nic się nie zepsuło do zapadnięcia ciemności.
Mój i Mariana desant przebiega jeszcze w zupełnych ciemnościach, na końcu poszarpanego półwyspu, położonego na południe od stolicy, na skraju miasteczka Álftanes. To stąd, z niewielkiego jeziorka rozciągniętego wzdłuż linii brzegowej, meldowano świstuna amerykańskiego. W trymiga ogarnia mnie Déjà vu... No tak! Przecież to właśnie tutaj przymierzaliśmy się do zarzucenia kotwicy, podczas poszukiwań miejsca na nasz ostatni nocleg wiosennej eskapady! Reszta ekipy odjeżdża do Reykjaviku, skąd o 9-tej wyruszyć ma w morze - tymczasem my czekamy na pierwsze przebłyski lepszego światła, które pozwolą nam zidentyfikować ptaki na tafli zbiornika. Wreszcie jesteśmy już w stanie oznaczać ptaki - samica lodówki, krzyżówki, cyraneczki, świstuny... ale żadnego amerykańskiego... Z ciekawszych ptaków - rycyk podgatunku islandica. Rzucam okiem na mapę i zauważam, że w pobliżu zlokalizowanych jest jeszcze kilka akwenów. Postanawiam je obejść w poszukiwaniu świstuna, ale najpierw chwilę towarzyszę Marianowi na seawatchingu - ptaki lecą dość ładnie: zauważam kilkanaście głuptaków, mewy trójpalczaste i polarne, biegusy morskie, ostrygojady, kormorany czubate, lodowce i setki lodówek oraz edredonów. Niestety nie widzimy żadnych waleni, a ssaki reprezentowane są wyłącznie przez dwie nieśmiałe foki pospolite. Już beze mnie Marianowi uda się wypatrzeć komplet islandzkich alkowatych, co jestem jednak w stanie sobie odpuścić - chcę świstuna! Wyruszam wzdłuż wybrzeża na północny-wschód i po krótkim czasie dochodzę do kolejnego małego akwenu, gdzie moją uwagę absorbują siewki złote w sile 55 osobników - niestety, wszystkie złote aż do bólu. Okrążam przysiółek Blikastigur - po mojej prawej ręce mam teraz podmokłe pastwiska, na których królują droździki i świergotki łąkowe, natomiast po lewej, w oddali przebija się tafla jeziora Bessastaðatjörn. Pomimo dużego dystansu zauważam świstuny - muszę się dostać bliżej! Powracam do głównej drogi, gdzie skręcam w lewo i po przejściu 300 metrów zbaczam w wyboistą dróżkę oznaczoną drogowskazem Tjörn. Po kilku minutach spokojnego marszu i wypłaszania gęgaw, droga dociera do niewielkiego lasku (gdzie ciśnienie podnoszą mi strzyżyki i czeczotki), po którego obejściu wydostaję się na brzeg rozległego jeziora. Przeczesuję akwen stado po stadzie. Szlachary, lodówki, edredony, perkozy rogate, ogorzałki, łabędzie krzykliwe... W końcu odnajduję świstuny, ale i te pomału mi się kończą. I wtedy, w przedostatniej grupce ptaków, zauważam śpiącego świstuna z mocno zaakcentowanym jasnokremowym wierzchem głowy i zielonym paskiem za okiem! Kiedy ptak na chwilę podnosi głowę jestem już pewien, że to samiec świstuna amerykańskiego! Parę minut później na jeziorze ląduje spore stado gęgaw, które płoszy kaczki - w tym mojego "świeżaka" na liście gatunkowej. Gdybym zaszedł tu parę minut później... Lepiej nie mówić i pozostać przy tym, że opłaciło się wydreptać te wszystkie kilometry i przemarznąć do szpiku kości.

 Jeziorko w pobliżu Blikastugir
 Siewka złota (Pluvialis apricaria) 
 Nad widoczną w oddali stolicą zdecydowanie góruje budowla Hallgrímskirkja
Tu świstun amerykański obecny był wczoraj - dziś ptaka brak na stanowisku
Bessastaðatjörn
Świstun amerykański (Anas americana)
Świstun amerykański (Anas americana)
Łabędzie krzykliwe (Cygnus cygnus)

Dochodzi południe. Naszej morskiej załogi jeszcze nie widać, więc ponownie łączę siły z Marianem i wyruszamy na przegląd przydomowych ogródków i żywopłotów w Álftanes. W ostatnich dniach, z podobnych miejsc na islandzkim wybrzeżu raportowane są niezłe rzadkości, m.in. świstunka ałtajska czy modraczki. O tej porze roku, każdy wróblak wynaleziony w nadmorskich zakrzaczeniach, który nie jest droździkiem, kosem, ani strzyżykiem, może być tu super rzadkością. Najciekawszymi ptakami, jakie udaje nam się wykryć, są kapturka i piegża - ta ostatnia mocno trącąca azjatyckim podgatunkiem halimodendri. Oba gatunki pojawiają się tu rokrocznie, ale warte są wyróżnienia.

 Każdy z takich zakątków wymaga sprawdzenia...
 Piegża (Sylvia curruca)
Kapturka (Sylvia atricapilla)

Godzinę później wracają po nas Wilki Morskie, które niestety zostały pokonane przez wieloryby, ale za to mogły się napatrzeć na burzyki szare (kilkanaście ptaków) czy niedostępne z brzegu fulmary. Pawłowi udało się nawet sfotografować jakiegoś nawałnika, ale jakość dokumentacji pozwala jedynie na włożenie go pomiędzy ornitologiczne bajki. Brak wielorybów oznacza, że i jutrzejszy dzień rozpocznie się od darmowego rejsu kompensacyjnego, co jednocześnie z góry przenosi niedzielną akcję do Reykjavíku. Z takiego obrotu sprawy wynika też korzyść dla Mariana, bowiem w porcie Adamowi i spółce udało się sfotografować samicę turkana! Dojeżdżając do Álftanes, chłopaki dopisały jeszcze do listy wyprawowej gęsi krótkodziobe i bernikle obrożne. A teraz? Teraz chcą świstuna - przynajmniej Adam, dla którego również byłby on "życiówką". Jednak zarówno jezioro Bessastaðatjörn, jak i przyległe doń akweny, w porównaniu do stanu sprzed dwóch godzin świecą pustkami...


Kuc islandzki

Chyba pora zweryfikować nasze popołudniowo-wieczorne plany. Po zmroku polujemy na zorzę - co do tego jesteśmy zgodni. Dyskusja rozgorzała jednak nad naszymi poczynaniami do zmroku. Ostatecznie upada opcja wizyty w rejonie wodospadu Seljalandsfoss i na basenie Seljavallalaug (o obu miejscach pisałem już wcześniej) i decydujemy się na drugie podejście w poszukiwaniach uhli pstrodziobej z Grindavík. Gładka tafla morza to jedno, ale z pustego i Salomon nie naleje - sytuację na miejscu oceniamy w kilkadziesiąt minut. Nie licząc ogromnego stada edredonów (niestety bez bonusów w postaci turkana czy birginiaka) doliczamy się 2 lodowców, nura rdzawoszyjego, kilku kormoranów czubatych, 6 szlacharów, 25 lodówek oraz 61 kamieniuszek, których dawniej miała się trzymać uhla pstrodzioba. Wszystkie ptaki są jednak dość daleko - sens ma tutaj jedynie fotografowanie owiec. Kontrolujemy jeszcze port w miasteczku, ale najwyraźniej mewy wyżarły już wszystkie rybie odpadki, bo dziś nie ma tu nawet do czego rozstawiać lunety. Ilości mew polarnych i bladych na południowej flance portowego falochronu są również dużo niższe niż ostatnio - z ciekawszych ptaków dopisujemy tu trzy nurniki oraz perkoza rogatego.

 Ocean w Grindavík dziś o wiele spokojniejszy


Kruk (Corvus corax varius)
Kuc islandzki

Abstrahując od wątpliwych sukcesów w Grindavík należy jednak zauważyć, że miejsce to opuszczamy w pozytywnych nastrojach - w ciągu ostatniej godziny niebo przejaśniło się bardzo zdecydowanie, a gdzieniegdzie nad morzem jest wręcz bezchmurne. Jeśli tylko te warunki się utrzymają, mamy dużą szansę na zorzę, bowiem jej prognozowany indeks stale oscyluje w granicach 3-4 kp! Długo myślałem nad dogodnym miejscem do obserwacji nieba, które swoim ukształtowaniem terenu dawałoby szansę na jakieś ciekawe i niestandardowe kadry i w końcu wybrałem początkowy odcinek drogi numer 42, prowadzący do jeziora Kleifarvatn. Szosa wiedzie tu ładną górską doliną, bez problemu znaleźć można oczka wodne, a przede wszystkim nie ma tu żadnych źródeł światła. Ponieważ jesteśmy trochę za wcześnie, zatrzymujemy się jeszcze przy polu geotermalnym Krýsuvík, który moi towarzysze postanawiają zwiedzić w mocno już zaawansowanej szarówce. Ja pozostaję w aucie - nie chodzi wcale o to, że już to miejsce widziałem. Jest przeraźliwie zimno i wolę zatrzymać w sobie choć trochę ciepła, przed fotografowaniem zorzy. W międzyczasie przygotowuję aparat, regulując ustawienia ostrości (manualna, ostrzenie na nieskończoność), czasu naświetlania (będę eksperymentować pomiędzy 15-20 sekundami a minutą), przesłony (najniższa możliwa) oraz ISO (400-1000?). Z Krýsuvík wracamy się ze dwa kilometry w stronę morza i zatrzymujemy na niewielkim parkingu w podnóża kształtnej góry. Przynajmniej z półtorej godziny będziemy musieli odczekać w aucie. Spadająca temperatura próbuje ubrać nam trochę animuszu, jednak jako prawdziwy problem zaczynają się jawić chmury, gromadzące się nad otaczającymi nas górskimi pasmami. Nad nami stale utrzymuje się jednak okienko rozgwieżdżonego nieba. Kwadrans po dwudziestej zaczynamy mieć wrażenie, że od strony północy niebo "nie jest normalne" i ma nietypową poświatę - raczej nie są to światła Reykjavíku. Ustawiam w tym kierunku aparat i naświetlam dobre półtorej minuty - w górnej części zdjęcia widoczne są ledwie widoczne zielone smugi - bez dwóch zdań to zorza, tylko co z tego, skoro nasze oczy nie są w stanie jej zarejestrować... Do tego zamyka się "czyste" okienko nad nami i podejmujemy decyzję o powrocie na wybrzeże i przejechaniu parunastu kilometrów w poszukiwaniu lepszej aury. Wyziębiała ekipa szybko zamyka się w aucie, a ja jeszcze chwilę walczę ze statywem, który jak na złość nie chcę się złożyć. Chwilę później błogosławię jednak tę złośliwość rzeczy martwych, bo dzięki niej zauważam dwie długie zielone linie, rysujące się na niebie nade mną! Odkładam statyw i tarabanię po szybach auta - coś się zaczyna! Zanim koledzy wysypią się z samochodu, linie niemalże zanikają, ale po chwilę pojawiają się kolejne zielonkawe przebłyski - bez dwóch zdań Aurora zaczyna dochodzić do głosu, choć co chwilę uciszają ją przelotne chmury.
Powracamy do drogi numer 427, którą kierujemy się na wschód i po parunastu minutach znajdujemy szersze pobocze drogi z niezłą ekspozycją. Zieleni na niebie jest już całkiem sporo i zaczynamy dostrzegać jej ruch! Strzelam parę fotek, ale to jeszcze nie to - zarówno jeśli chodzi o przeżycia, jak i efekty zdjęciowe. Kilka kilometrów dalej łuna zorzy jest już widoczna z jadącego auta, pomimo rozpraszających odblasków na jezdni. Z każdym kolejnym przystankiem narasta moja ekscytacja tym niesamowitym zjawiskiem, chociaż koło godziny 21-tej zorza zdaje się już tracić na intensywności. Dojeżdżamy już prawie do ujścia rzeki Ölfusá, przed którym obieramy kierunek na stolicę. I kiedy wydaje się nam, że najlepsze mamy już za sobą i spektakl można uznać za zakończony, niebo wręcz eksploduje zieloną barwą. Wysiadam z auta i odejmuje mi mowę: nad nami wytworzył się podwójny, szeroki na ponad kilometr łuk zorzy, cały rozedrgany i odstawiający zwiewny i zmysłowy taniec. Kolorowy woal, to chwilę łagodnie migocze, by po parunastu sekundach rozbłysnąć fenomenalną poświatą. Odpłynąłem, mam wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Chociaż lodowaty wiatr przeniknął już każdą cząsteczkę mojego jestestwa, nie mam najmniejszej ochoty tego przerywać. Dopiero, kiedy nie potrafię już powstrzymać drżenia ciała na tyle, że uderzam dłonią zaciśniętą na pilocie spustu migawki w rozstawiony statyw, mówię dość. Z powodu wiatru zdjęcia nie wyjdą niestety wybitnie ostre, ale emocji, wrażeń, bicia serca nie zabierze mi nikt. Wydaje mi się, że nigdy jeszcze Natura nie odsłoniła przede mną tak pięknego oblicza. Spełnienie marzeń to za mało powiedziane. Obłędny łuk zorzy towarzyszy nam podczas pozostałych trzydziestu paru minut drogi do domu i jest widoczny nawet nad rozświetloną stolicą. Ostatecznie zresztą, najlepsze zdjęcie wykonuję... z balkonu naszego apartamentu. Wreszcie, stąd widzimy też, że nie tylko formy, ale i barwy zorzy ewoluują, bowiem chwilami pojawiają się odcienie niebieskiego i pomarańczowego. Chwilę potem zorza zanika zupełnie... Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że to wszystko zostało wyreżyserowane specjalnie dla nas. Tak chyba musiało być i pozostaje się tylko cieszyć, że mamy u Matki Natury takie względy!







*          *          *          *          *

Reykjavík! Cieszę się, że wracam do jego nietuzinkowej atmosfery "prowincjonalnej stolicy", chociaż ptasio raczej nie zostanę już dziś rzucony na kolana. W domu zostawiam nawet lunetę, co wiele może powiedzieć o moich oczekiwaniach od najbliższych paru godzin. Przed 9-tą zajeżdżamy do portu, gdzie Adam, Łukasz i Paweł ponownie ładują się na pokład jednostki, która tym razem ma ich doprowadzić do prawdziwych wielorybów. Jeszcze zanim się z nami pożegnają, wspólnie fotografujemy pływającego przy samym pomoście nurnika, którego w krystalicznie czystej wodzie możemy obserwować nawet podczas żerowania pod wodą - świetna sprawa, może jednak nie będzie tu tak źle z ptakami? Wielorybnicy wyruszają w morze, a ja z Marianem rozpoczynamy obchód basenów portowych w poszukiwaniu turkana - czyli tak naprawdę, stada edredonów, których się trzyma. Kilka pierwszych basenów zapisze się w historii jedynie udaną sesją z dorosłą mewą polarną. W ostatnim zanosi się na przełom, kiedy podchodząc stadko wypoczywających biegusów morskich (20 ptaków), wychylam się zza nabrzeża i wypłaszam przyczajoną grupę kilkunastu "edków" - choć jednak ptaki przeglądam z bliska gołym okiem, to turkana w nich nie widzę... Chwilę potem, kiedy kaczki są już ładne sto metrów od nas, Marian raz jeszcze przegląda stadko w lunecie i twierdzi, że jednak widzi tam turkana! Czy mogłem popełnić aż taki błąd? Przyglądam się podejrzanemu, ale na nieszczęście cała grupa ustawiona jest pod słońce, a ponadto wpływa już za najdłuższe nabrzeże, wrzynające się w środek basenu - musimy wrócić się kilkaset metrów. Manewr jednak się opłacał, bo po paru minutach czekania, ptaki ładują się pod nasze obiektywy. Naprawdę dłuższą chwilę ustalamy jednak, który z nich jest niby-turkanem. Coś tu nie gra. Jeden z ptaków rzeczywiście jest inny: ma okrągłą głowę bez wyraźnego klinowatego profilu oraz "żagielki" z piór na grzbiecie jak turkan, a jednocześnie jasny dziób bez "uśmiechniętego" zajadu i ciemnego paznokcia oraz prążkowany bok jak edredon. Późniejsze konsultacje wykażą, że to podgatunek edredona - borealis, charakteryzujący się właśnie zaokrągloną głową, krótszym dziobem i występującymi czasem "żagielkami" z piór. Na czystego krwi turkana Marian będzie musiał jeszcze trochę poczekać.

 Port w Reykjavík
Nurnik (Cephus grylle)

 Mewa polarna (Larus glaucoides)
Mewa blada (Larus hyperboreus)
 Port w Reykjavík
Nurnik (Cephus grylle)
 Edredon (Somateria mollissima borealis)
 Edredon (Somateria mollissima borealis)
Edredon (Somateria mollissima borealis)

W oczekiwaniu na towarzyszy, krążymy chwilę po mieście - mam okazję sprawdzić się w roli przewodnika, pokazując Marianowi najważniejsze dla każdego "rejkjawijkczyka" miejsca: salę koncertową Harpa, skwer Austurvöllur z katedrą Dómkirkjan i siedzibą parlamentu Alþingishúsið (o tych i innych miejscach w ostatniej części wiosennej relacji). Odwiedzamy też śródmiejski staw Tjörnin, który stanowi swego rodzaju fenomen. W czerwcu spotkaliśmy tu m.in. ogorzałki, edredony i szlachary - tym razem przeważają krzyżówki, łabędzie krzykliwe (ponad 100!) i gęgawy, które tłoczą się w bliskości grupek ludzi, rzucających im chleb.


 Harpa
 Harpa
 Tjörnin
 Tjörnin
Tjörnin
Łabędzie krzykliwe (Cygnus cygnus) na Tjörnin
Gęgawa (Anser anser)
 Pomnik, który mógłby się stać Statuą Pracownika Korporacji ;)
 Alþingishúsið
 Austurvöllur
 Port w

Wreszcie wybija dwunasta. Statek wraca z morza z lekkim opóźnieniem - dowiadujemy się, że dziś było lepiej i oprócz burzyków szarych udało się z bliska obejrzeć płetwale karłowate. Główny cel morskiej misji został więc zrealizowany. Opowiadamy o dokonanej rewizji wczorajszego "turkana", uświadamiając sobie jednocześnie, że najpewniej był to jeden z ostatnich ptasich akcentów wyjazdu. Obawy się potwierdzają, kiedy kolejne godziny mijają nam na doprowadzeniu auta do porządku, obiedzie, pakowaniu i zdawaniu mieszkania. Z Kópavogur wyjeżdżamy krótko przed 16-tą prosto do wypożyczalni, a stamtąd na lotnisko, skąd wylatujemy o 18:50. Niedosyt przy tak krótkim wyjeździe jest chyba czymś normalnym, niemniej przeważającym odczuciem jest satysfakcja. Moja lista gatunkowa powiększyła się o dwa nowe amerykańskie gatunki, a ponadto zobaczyłem genialną zorzę polarną. Co najważniejsze, pomimo dwóch islandzkich wypraw w tym roku, wciąż jeszcze będę miał do czego tu wracać!

Lista wyprawy (wielkimi literami moje "życiówki") - 65 gatunków (wg kolejności systematycznej): łabędź krzykliwy, gęś białoczelna, gęś krótkodzioba, gęgawa, bernikla obrożna, krzyżówka, krakwa, rożeniec, świstun, ŚWISTUN AMERYKAŃSKI, cyraneczka, ogorzałka, czernica, edredon (podg. borealis), lodówka, kamieniuszka, sierpiec, nurogęś, szlachar, pardwa górska (podg. islandorum), nur rdzawoszyi, lodowiec, perkoz rogaty, fulmar, burzyk szary, głuptak, kormoran, kormoran czubaty, czapla siwa, drzemlik (podg. subaesalon), białozór, ostrygojad, siewka złota (podg. altifrons), biegus morski, kamusznik, biegus zmienny (podg. schinzii), krwawodziób, rycyk (podg. islandica), kszyk (podg. faeroeensis), śmieszka, mewa srebrzysta, mewa żółtonoga (podg. graellsii), mewa siodłata, mewa trójpalczasta, mewa obrożna, mewa blada (podg. leuceretes), mewa polarna, maskonur, nurnik (podg. islandicus), nurzyk, nurzyk polarny, alka (podg. islandica), gołąb miejski, świergotek łąkowy (podg. whistleri), białorzytka (podg. leucorhoa), droździk (podg. coburni), kos, kapturka, piegża, mysikrólik, strzyżyk (podg. islandicus), kruk (podg. varius), szpak, WIREONEK CZERWONOOKI, czeczotka (podg. islandica). 

3 komentarze:

  1. Maciek, nie wspomniałeś o genialnych rybach - prosto z kutra - na kolację, dla mnie obok armeńskiego pstrąga były to najsmaczniejsze ryby jakie jadłem. Trzeba koniecznie je polecić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajne kadry, i opis też mega ciekawy. Czytałam 2 razy bo tka mi się spodobało. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Islandia... o tak! Marzy mi się postawić stopę na tej Wyspie Lodu i Ognia. Są dla mnie niesamowita inspiracją takie przykłady oddania się własnej pasji. Nie do wiary jak pasja (w tym przypadku ptaki) może na nas oddziaływać i kierować naszymi krokami. Nie myślałeś o przejściu "na swoje"? Gdybyś kiedyś zdecydował o przeniesieniu bloga to zachęcam do WordPress'a. Tu masz wypisane główne jego atuty: https://www.grupa-tense.pl/blog/dlaczego-warto-wybrac-cms-wordpress/.

    OdpowiedzUsuń