28 V - gdzieś nad brzegiem Þingvallavatn
To niesamowite, ale przetrwaliśmy noc w suchości. O szóstej nad ranem nawet przez chwilę przebija się słońce, co po zimnej nocy przyjmujemy ze szczerym entuzjazmem. Dlaczego zimnej? Otóż, nasz materac zaliczył jednak poważniejszą usterkę, bo przez noc całkowicie zeszło z niego powietrze - spaliśmy de facto na ziemi... Jak to będzie dalej z naszymi noclegami - ciężko przewidzieć. Co martwi nas jednak obecnie: chmury kumulują się w tempie błyskawicznym i postawiłbym ostatnią koronę, że minuty naszej suchości są policzone. Nie zwlekając ze zwijaniem namiotu i nie rozczulając się zbytnio nad walorami smakowymi śniadaniowych kanapek z konserwą, ruszamy w kierunku Þingvellir. W drodze przyrządzamy herbaty, przy okazji paląc wszystkie rozdzielniki mocy z zapalniczki, podłączając do nich jednocześnie akumulatory aparatów i czajnik - trochę nas to będzie limitować... Jesteśmy już na szczęście pod dachem, kiedy zrywa się rzęsista mżawa, która towarzyszyć nam będzie aż do skrzyżowania okalającej jezioro 36-tki, z drogami 550 (prowadzącą w interior) i 361 (wiodącą do głównych atrakcji parku narodowego Þingvellir), przy którym znajduje się informacja turystyczna - akuratnie nieczynna. Dostępne toalety znajdujemy dopiero przy parkingu P2 (ponumerowane są od 1 do 5), usytuowanym obok pierwszej atrakcji Þingvellir dla podróżnych przybywających z północy - wodospadzie Öxarárfoss. Rozbiegamy się do nich w strugach ulewnego deszczu.
Świergotek łąkowy (Anthus pratensis)
Þingvallavatn
Żadne miejsce nie upamiętnia historii Islandii i narodu islandzkiego lepiej, niż położone w delcie rzeki Öxará, Þingvellir - bez wątpienia najważniejsze miejsce dla tutejszej tożsamości narodowej. Zakątek ten - ze względu na położenie pośród wzgórz, z których spływają strumienie przeciskające się między skalnymi szczelinami i spływające do Þingvallavatn - często określany doliną, oznacza właściwie "równinę zgromadzeń". To właśnie w Þingvellir, około 930 roku po raz pierwszy zebrał się Alþing - średniowieczny islandzki parlament, będący wówczas zgromadzeniem wolnych mieszkańców wyspy, który zwoływano tu aż do 1798 roku, kiedy to przeniesiono go do Reykjaviku. W Þingvellir odbywały się znaczące wydarzenia islandzkiej historii, tutaj stanowiono prawo, dokonywano egzekucji, a w 1000 roku zadecydowano o przyjęciu chrześcijaństwa. Tym samym, miejsce cieszyło się dużym uznaniem wszystkich Islandczyków - nawet, kiedy wraz z utratą niezależności, rola Alþingu zmalała i ograniczyła się jedynie do władzy sądowniczej. Zjazdy były także wydarzeniem towarzyskim i jedyną okazją żeby poznać ludzi z innych części wyspy - tak więc, choć prawo głosu mieli tylko mężczyźni, przybywali tu oni z całymi rodzinami, które po każdym zgromadzeniu niejednokrotnie się powiększały... Dzisiaj, miejsce to jest przesiąkniętym symboliką, chronionym narodowym sanktuarium. Zgodnie z prawem, uchwalonym w 1928 roku, obszar ten zawsze będzie własnością narodu islandzkiego, pod protekcją Alþing. W 2004 roku Þingvellir wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO i sprawa jego ochrony wykracza odtąd poza granice Islandii.
Deszcz niespecjalnie przekonuje nas do rozpoczęcia trekkingu od zwiedzenia odosobnionego wodospadu Öxaráfoss, który z drogi nie prezentuje się nijak specjalnie. Co ciekawe, wodospad Öxarárfoss został właściwie stworzony przez człowieka - geolodzy i historycy odkryli, że rzeka Öxará została wyregulowana w IX wieku, aby jej wody docierały do wąwozu Almannagjá, poprawiając tym samym komfort członków i gości Alþingu (wspomina o tym Saga Sturlunga z przełomu XII i XIII wieku). Być może w podzięce za ten czyn, według legendy, dwa razy w roku rzeka ma zamieniać się w wino - szkoda, że dawno tego nie stwierdzono. Zwiedzanie postanawiamy rozpocząć od parkingu P5, znajdującego się 1,5 kilometra na południe... ale najpierw, poświęcamy chwilę spacerującym w okolicy naszego obecnego miejsca pobytu gęgawom i rycykom podgatunku islandica - ptaki te są mniejsze i ciemniejsze, bardziej kontrastowo ubarwione, mają krótsze dzioby, a ponadto pozbawione są prążków na spodzie ciała.
Öxaráfoss
Þingvellir i snująca się jego środkiem rzeka Öxará
Zanim wyruszymy na spacer, migawka mojego aparatu ma okazję do porządnej rozgrzewki, a to za sprawą szlacharów przy moście na Öxará oraz niepłochliwego parkingowego droździka - wreszcie udaje mi się sztuka, która nie powiodła się podczas dwóch tygodni pobytu w Finlandii i Norwegii! We wciąż dokuczającym deszczu, opatuleni w przeciwdeszczowe ubrania, rozpoczynamy wędrówkę. Z początku wiedzie ona po schodkach, którymi pokonujemy niewielką szczelinę Stuttistígur i wspinamy się do długiego na osiem kilometrów wąwozu, który jest niczym innym, jak większą szczeliną o nazwie Almannagjá. Jak na dłoni widać tu granicę biegnącą między płytami kontynentalnymi - ściślej: Almannagjá wyznacza wschodnią granicę płyty północnoamerykańskiej. Większość atrakcji skupiona jest we wschodniej części wąwozu, ale zanim się tam udamy, ścieżką o nazwie Kárastaðastígur wspinamy się na szczyt klifu Hakið, skąd rozpościera się fenomenalny widok na dolinę Öxará i Þingvallavatn. Jak na dłoni widać stąd granicę biegnącą między płytami kontynentalnymi. Na szczycie znajduje się też centrum edukacyjne, z którego skwapliwie korzystam, żeby zrzucić z siebie połowę ubrań - co prawda pada, ale jest ciepło!
Szlachar (Mergus serrator)
Szlachar (Mergus serrator)
Droździk (Turdus iliacus)
Droździk (Turdus iliacus)
Schody nad Stuttistígur
Almannagjá
Almannagjá
Þingvellir - po prawej, miejsce naszego postoju, parking P5
Pingvallakirkja
Północny kraniec Þingvallavatn
Po zmianie garderoby, kontynuujemy marsz w dół wąwozu. Tuż za drugą wiodącą nad rzekę ścieżką, o nazwie Hamraskarð, znajduje się zwieńczone płaską półką wzniesienie Hallurinn, w które zatknięty jest maszt z islandzką flagą. Według wszelkich przesłanek, to właśnie tu znajdowała się Lögberg - "skała prawa", z której lögsögumaður ("głosiciel praw" - najwyższy urzędnik i przewodniczący Alþing) nawoływał do rozpoczęcia obrad oraz gdzie w toku obrad zasiadała Lögrétta - rada praw, tworzona przez głosiciela praw, 48 goðarów (przywódców okręgów), a od utworzenia biskupstw (1000 r.), także biskupów. Zwiedzanie doliny odkładamy tymczasem na później, kiedy tuż poniżej Hamraskarð Krzysiek z Dawidem namierzają pierwszą parę kamieniuszek! Przystaję więc tylko przy jeszcze jednym interesującym miejscu - Drekkingarhylur - wodospadzie z głębokim basenem, do którego wrzucano skazańców, np. niewierne żony (a w większości niewinne ofiary gwałtów, kazirodztwa, przemocy i ignorancji). Kamieniuszki widoczne są lepiej już z mostku za kaskadą - ptaki zastajemy przy bardzo intymnych czynnościach... Po mało uczuciowym dopełnieniu formalności, kaczuszki podlatują nawet bliżej nas i przez chwilę energicznie płyną pod silny prąd, ale ptasia perspektywa i odległość nie pozwalają pomyśleć o lepszych zdjęciach - na nie przyjdzie jeszcze poczekać. W każdym razie, jeden z głównych ornitologicznych celów właśnie został zrealizowany. Warto dodać, że w regionie ptak ten nie występuje nigdzie poza Islandią, a jego populacja nie przekracza tu 3 tysięcy par.
Almannagjá
Pingvallakirkja i Pingvallabær
Drekkingarhylur
W tle rzeka Öxará: miejsce obserwacji pierwszych kamieniuszek
Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
Dnem urzekającej doliny kierujemy się w kierunku parkingu, po drodze urządzając przystanki na fotografowanie ptaków - pary szlacharów, rycyka i droździków. Obowiązkowo zaglądamy też do budowli widzianych z Hakið. Pierwszą z nich jest Pingvallakirkja - jeden z najstarszych kościołów na wyspie, jeśli uwzględnić fakt, że świątynia stanęła w tym miejscu już w XI w. - obecny budynek powstał dopiero w 1859 roku. Pięć stojących w rzędzie domków za kościołem to Pingvallabær - wzniesione w 1930 r. (na tysiąclecie Alþingu) budynki, stojące w miejscu dawnej średniowiecznej farmy, to obecnie letnia rezydencja premiera, a także siedziba władz parku narodowego. Tuż obok mieści się nekropolia, znana jako "cmentarz poetów", na której pochowano narodowych wieszczów, m.in. Einara Benediktssona (1864-1940) oraz Jónasa Hallgrímssona (1807-1845). Po domknięciu spacerowej pętli chcemy jeszcze rozejrzeć się wzdłuż brzegów Öxará, ale do auta zapędza nas dywanowy opad, który dosłownie wybija nam z głowy jakiekolwiek terenowe pomysły. Na szybie auta znajdujemy karteczkę-niespodziankę, która informuje nas o złamaniu odwiecznego prawa Alþingu, czyli braku biletu parkingowego. Co ciekawe, przekaz utrzymany jest w przyjaznym tonie: Nie zapłaciłeś? To zapłać. Żadnego straszenia paragrafami i prokuraturą. Przed odjazdem udaje nam się jeszcze zaczepić panią w kamizelce z logiem parku, która z sympatycznym uśmiechem potwierdza, że opłatę za bilet możemy uiścić w informacji turystycznej - bez żadnych konsekwencji... Powracamy więc do odwiedzonego rano centrum, gdzie oprócz uregulowania należności, przekonać się możemy o abstrakcjonizmie cen za pamiątki oraz paru praktycznych rzeczach: kto by np. pomyślał, że islandzkie "Þ", wymawiamy podobnie do "th" w angielskim słowie "thanks"?
Pingvallabær
Pingvallakirkja
Droździk (Turdus iliacus)
Rycyk (Limosa limosa islandica)
Rycyk (Limosa limosa islandica)
Kszyk (Gallinago gallinago faeroeensis)
Droździk (Turdus iliacus)
Rycyk (Limosa limosa islandica)
Rycyk (Limosa limosa islandica)
Kszyk (Gallinago gallinago faeroeensis)
Dziś na celowniku mamy Złoty Krąg (Golden Circle), z jego największymi atrakcjami - gejzerem Strokkur i "złotym wodospadem" Gullfoss. Drogę (55 km) do pierwszej z nich, przerywamy by przyjrzeć się z bliska kucom islandzkim, które pomimo małych rozmiarów (od 130 do 145 cm w kłębie), w większość rejestrów ras są wspominane jako konie. Jedyna na Islandii rasa (prawo z 982 roku zabrania importowania koni - również tych, raz wywiezionych), pochodząca od kuców zabranych na Islandię przez wikińskich osadników w IX i X wieku, jest wymieniana po raz pierwszy w XII-wiecznych kronikach, Wiemy też, że były czczone w mitologii nordyckiej. Selektywna hodowla i dobór naturalny, przez stulecia doprowadziła rasę do teraźniejszej formy. W latach 80. XVIII wieku większość koni została zmieciona z powierzchni ziemi w następstwie erupcji wulkanicznej. Rasa na szczęście przetrwała i dziś stanowić może jeden z głównych żywych symboli Islandii. Na odwiedzonym przez nas pastwisku w górzystej scenerii, Islandy prezentują się przeuroczo i obecne są w wielu maściach - najbardziej w oko wpadają mi gniade z kremowymi blond-grzywami. Wszystkie są bardzo ciekawskie, entuzjastyczne i wydają się być przyjaźnie nastawione do człowieka. Naprawdę warto poświęcić im dłuższą chwilę uwagi i najwyraźniej nie jesteśmy w tym przekonaniu osamotnieni, bo choć na prowizoryczny parking przy pastwisku wjeżdżaliśmy jako pierwsi, teraz z trudem wydostajemy się z niego na szosę, manewrując pomiędzy nowo przybyłymi samochodami.
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Kuc islandzki
Kuc islandzki
Kuce islandzkie
Po parunastu minutach dalszej jazdy, oczom naszym ukazuje się zatłoczony po brzegi parking i pielgrzymka turystów, ciągnących na położone po przeciwnej stronie drogi dymiące pola - znak, że dotarliśmy do Geysir - obszaru, od którego wzięły nazwę wszystkie gorące źródła wyrzucające słupy wody. Tutaj znajduje się ich kilka, na czele z najsłynniejszym o tym samym "imieniu", który jednak w latach 60-tych poprzedniego stulecia postanowił przejść na emeryturę, z której zwalnia się jedynie podczas trzęsień ziemi. Turystów cieszy dziś więc "jedynie" dwakroć słabszy Strokkur (z isl. maselnica), regularnie co 10 minut wyrzucający potężny, wysoki nawet na 35 metrów słup wody. Po drodze do głównej atrakcji mija się szereg mniejszych małych wrzących oczek, z których woda wprawdzie nie wytryskuje na dziesiątki metrów, ale gotuje się jak najbardziej, a ponadto przybiera bardzo ciekawe i intensywne kolory. Strokkur robi na nas ogromne wrażenie - to coś tak zupełnie innego i intrygującego, że nie sposób się tym nie zachwycić. Dramaturgię scenerii przed nami fantastycznie podkręcają jeszcze ciemne chmurzyska. Czym właściwie są i jak działają gejzery? Można je sobie wyobrazić jako długie tuleje zakopane w ziemi, który wypełnia się wodą, podgrzewaną przez zalegającą niżej magmę. Gdy woda w niższych warstwach zaczyna wrzeć, tworzy się para wodna, która podnosi ciśnienie, a to błyskawicznie wypycha zawartość "tulei" do góry. Temperatura wyrzuconej w powietrze wody spada, a gejzer tym samym się ochładza. Wtedy cały proces zaczyna się od nowa - chociaż erupcje gejzerów są dość regularne, ich częstotliwość waha się od kilku minut (Strokkur) do nawet kilkunastu godzin (jak w przypadku Grand Geyser w Yellowstone). Wskazówka dla fotografów - kilkanaście, kilkadziesiąt sekund przed każdym poważniejszym wyrzutem, następuje "strzał ostrzegawczy" - zwykle o połowę słabszy. Od tej chwili nie warto już odrywać oka od wizjera.
Geysir
Geysir
W oczekiwaniu na erupcję Strokkur
Strokkur
Strokkur
Strokkur
Przed odjazdem zaliczamy jeszcze ogromny sklep z pamiątkami przy parkingu. Niekoniecznie dla samych pamiątek (najtańsze magnesiki kosztują tu około 15-20 EUR...), co dla toalet i chwilowego odpoczynku przed urywającym głowy wiatrem - takie już są realia Islandii. Przy okazji zauważamy, na czym sprzedawcy suwenirów robią najlepszy biznes: maskonury, maskonury, wikingowie i jeszcze raz maskonury. Kubki z maskonurami, pluszowe maskonury, koszulki z maskonurami, otwieracze do piwa z maskonurami. Dla spraw konserwatorskich to tylko dobrze. I w sumie to miłe, że miliony osób rocznie przyjeżdżają tu, że zobaczyć ptaki, nieprawdaż? :).
Maskonury - podstawa biznesu w islandzkich "giftszopach"
Kolejny cel: Gullfoss. Nie ujeżdżamy daleko, bowiem nie możemy się powstrzymać, żeby nie dać jeszcze jednej szansy islandzkim kucom, które tym razem pięknie prezentują się na tle ośnieżonych szczytów, na pagórkowatej sinusoidzie horyzontu.
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Sześciokilometrowy odcinek drogi do wodospadu, przy końcu zamienia się w szuter i po raz pierwszy czujemy się radzi z faktu wykupienia gravel protection - kamienie strzelają niczym Strokkur. Podobnie jak w przypadku gejzeru i tu nie sposób nie trafić - dziesiątki autokarów są nie do przeoczenia. Przechodzimy przez duży plac parkingowy i dalej podążamy przygotowaną ścieżką, brzegiem klifu, pod którymi znajdują się "Złote Wodospady". Widok wgniata w ziemię od pierwszego wejrzenia i jakoś tak od razu mam tę świadomość, że innym miejscom na Islandii ciężko będzie przebić to, co widzimy aktualnie przed sobą: rzeka Hvitá toczy wody z impetem po dwóch progach, spadając najpierw z pierwszego o wysokości 11 metrów, potem z drugiego niemal dwukrotnie wyższego (21 m.) i ustawionego prawie prostopadle do poprzednika, by następnie płynąć głębokim, długim na ponad dwa kilometry wąwozem. Progi są bazaltowe, gdyż tylko takie skały są w stanie wytrzymać niszczące działanie wody. Wrażenia są niesamowite. Zaaferowani czekającymi nas atrakcjami popełniamy brzemienny w skutki błąd i pozostawiamy w aucie nasze peleryny przeciwdeszczowe. Woda rozbryzgująca się na skałach tworzy wieczną mgiełkę, a ponadto zacinający i szalejący wiatr co chwila rzucają na nas strugi wody buzującej nad kaskadą, w konsekwencji czego już po paru minutach przebywania na najniżej położonym punkcie widokowym, wyglądamy i czujemy się jak po bliższym spotkaniu z armatką wodną. Wykonanie ostrego zdjęcia w tych warunkach graniczy z cudem, bo zanim zdążę ustawić kadr, szkło jest już zalane wodą, a przecieranie go mokrą irchą, po chwili też traci już jakikolwiek sens. Ciężko uzmysłowić sobie fakt, że niewiele brakowało, a dziś oglądalibyśmy tu... zaporę i elektrownię wodną. W latach 20-tych XX wieku, wpadła na ten pomysł pewna angielska firma, która uzgodniła już nawet tę kwestię z rządem i właścicielem gruntu, jednak jego córka, Sigriður Tómasdóttir, zagroziła że jeśli budowa się rozpocznie, skoczy w nurt wodospadu. Planom zagospodarowania kaskady przeciwstawiał się też prawnik Svein Björnsson, późniejszy prezydent Islandii. Pod presją (inne, mniej romantyczne źródła podają, że z powodu niedopełnienia formalności...), rząd zdecydował się unieważnić umowę i ogłosił wodospad wraz z okolicą pomnikiem narodowym. Dzisiaj niedaleko parkingu znajduje się płaskorzeźba, na której uwieczniono obrończynię Gullfoss. Sigriður poświęcono również salkę w pobliskim budynku, w którym znajduje się kawarnia i kolejny sklep z pamiątkami, a gdzie spędzamy niemal godzinę, próbują nieco podsuszyć ubrania i odzyskać komfort termiczny.
Gullfoss
Gullfoss
Gullfoss
Gullfoss
Gullfoss
Z Gullfoss w tle
W ogrzewanym pełną parą aucie, drogą numer 30, zjeżdżamy 60 kilometrów na południe do krajowej "jedynki" (Hringvegur, Ring Road) - głównej osi komunikacyjnej, którą okrążyć można całą wyspę, a która będzie od tej pory naszym głównym szlakiem wędrówkowym. Na skrzyżowaniu dróg uznajemy, że miara głodu się przebrała. Dawid z Krzyśkiem znajdują zagłębienie w ziemi, przypominające lej po bombie, w którym osłonięci od wiatru, udając partyzantów z Donbasu, przygotowują makaron z serem i szpinakiem. Pokrzepieni, kontynuujemy jazdę na wschód. Przecinając kolejno rzeki Þjórsa, Ytri-Ranga i Eystri-Ranga oraz Markarfljót, z każdą chwilą zbliżamy się do wybrzeża Atlantyku. Krajobraz staje się coraz dzikszy i wreszcie pojawiają się jakieś ptaki - od wyjazdu z Þingvellir widzieliśmy ich jak na lekarstwo. Jazdę umilają więc kuliki mniejsze, ostrygojady, edredony, krwawodzioby i rybitwy popielate. Krzyśkowi nie w głowie ptaki, na czym wychodzimy najlepiej, bo zabijając nudę naprawia nasze rozdzielniki, wpadając na genialny w swojej prostocie plan podmiany bezpieczników pomiędzy nimi i dublującymi się ładowarkami akumulatorów.
... i po pracy
Po minięciu Hvolsvöllur podziwiać już zacząć można rysujące się w oddali klify wysp Vestmannaeyjar, przybliżające się z każdym kwadransem. Ale o wyspach później. Tymczasem mijamy most nad spektakularną deltą Markarfljót (o dziwo, kręci się tu tylko skua...) i chwilę potem skręcamy w lewo, do widocznego od paru minut wodospadu Seljalandsfoss, oddalonego zaledwie kilkaset metrów od drogi numer 1. Podróżując przez Islandię, każdego dnia natrafia się na setki wodospadów, we wszystkich możliwych wariantach. Wyjątkowość Seljalandsfoss polega na tym, że można go obejść dookoła - to znaczy, przejść skalną ścieżką za ścianę wody. Wodospad zasilany jest wodami rzeki Seljalandsá, mającej swoje początki w potężnym lodowcu wulkanu Eyjafjallajokull. Po doświadczeniach z Gullfoss mamy już trochę dość "moczenia się" i przez dłuższą chwilę podziwiamy tylko wodospad i fulmary gniazdujące na wysokim na 60 metrów klifie. W końcu jednak, po debacie z Józią dociera do mnie, że druga taka okazja może się w życiu nie powtórzyć. Nie bez znaczenia był też widok pary młodej, która w ramach sesji plenerowej wykonała parę podejść pod tryskającą wodą kaskadę w swoich odświętnych kreacjach. Zróbmy to! Powracamy do auta, przebieramy się w mokre ciuchy, zakładamy peleryny i ruszamy okrążyć wodospad. Wracamy mokrzy, ale szczęśliwi - przeżycia niezapomniane, a ponadto z paru metrów pooglądać mogliśmy wysiadujące fulmary. Drapiąc się do ptaków po śliskich zboczach udaje mi się zresztą zaliczyć spektakularną wywrotkę i zanim wejdę do auta spędzam dłuższą chwilę zmywając glinę z butów i spodni, w pobliskim potoku.
Widok na Vestmannaeyjar - wrócimy jeszcze do niego...
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Gljufrafoss - mniejszy sąsiad Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Seljalandsfoss
Dzisiejszy deficyt ptaków chyba daje o sobie znać, bowiem dzień decydujemy się zakończyć krótkim seawatchingiem z pobliskiego (15 km) przylądka Landeyjahofn, skąd odchodzą promy na Vestmannaeyjar. Dojeżdżając, przecinamy pas płaskiego terenu, który powstał, kiedy cofnął się ocean - klif z Seljalandsfoss był niegdyś fragmentem linii brzegowej. W trasie, udaje mi się wreszcie sfotografować pierwszą skuę - w dość nietypowych okolicznościach, należy dodać, bowiem doganiam ją autem i z wciąż przemieszczającego się pojazdu, strzelam do niej z kolana niczym Winnetou. Na miejscu zastajemy fenomenalną czarną plażę pochodzenia wulkanicznego, na której nie znajdziemy żadnych form życia poza sukulentami. Kilkaset metrów dalej, spoczywa fragment białego wraku jakiegoś rozbitego statku, który przywodzi na myśl fragment Millennium Falcona z Gwiezdnych Wojen. Cały krajobraz jest zresztą iście księżycowy. Ptasio jest nad wzburzonym Atlantykiem dość monotematycznie: fulmary, rybitwy popielate, parę mew trójpalczastych. Dawid z Krzyśkiem mieli szczęście i przez chwilę widzieli wydrzyka tęposternego - mnie pozostaje tylko cieszyć z kolejnych dwóch wydrzyków wielkich. Nie sposób oderwać wzroku od złowrogo wystających ponad taflę wody, składającego się z piętnastu wysp i kilkudziesięciu skał, archipelagu Vestmannaeyjar. Z perspektywy geologicznej, wyspy są bardzo młode – większość z nich powstała 11 tysięcy lat temu w wyniku podwodnych erupcji wulkanicznych. Najmłodsza z wysp, Surtsey, wyłoniła się z morza w roku 1963 i nazwana tak została na cześć nordyckiego boga ognia Surtra, który ma nadejść i podpalić Świat, gdy nadejdzie czas Ragnaroku. Sama nazwa archipelagu (ang. Westman Islands) pochodzi od "ludzi z zachodu", czyli niewolników, których wikingowie porwali z Wysp Brytyjskich - pierwszymi z nich, którzy osiedlili się na Vestmannaeyjar, byli zbiegli niewolnicy Hjörleifra Hróðmarssona, którzy zamordowawszy swego pana, schronili się tu w obawie przed zemstą jego przyrodniego brata, Ingólfura Arnarsona - dodać trzeba, że nieskutecznie. W późniejszych wiekach historia rzadko zapominała o istnieniu wysp. Na jakiś czas osiedlili się tu angielscy piraci, a w 1627 roku krwawej jatki dokonali ich algierscy (!) koledzy po fachu, dodatkowo uprowadzając 200 osób. Dopiero po tych wydarzeniach spokojny żywot wiedli tu miejscowi rybacy. Dziś, jedyną zamieszkałą wyspą jest Heimaey i to ją co roku odwiedzają tysiące turystów. Nadbrzeżne skały i jaskinie dały pretekst biurom turystycznym, by ochrzcić wyspy mianem "Capri Północy". Za sprawą wydarzeń z 1973 roku, kiedy po wybuchu wulkanu lawa zalała dużą część Heimaey (na szczęście udało się ewakuować wszystkich 5 tysięcy mieszkańców), trafniejsze byłoby chyba określenie "Pompeje Północy"...
Wydrzyk wielki (Stercorarius skua)
Widok na Vestmannaeyjar z Landeyjahofn
Na czarnej plaży Landeyjahofn
Niewiele roślin jest w stanie tu przetrwać...
Księżycowy krajobraz...
Widok na Vestmannaeyjar z Landeyjahofn
Powracając do głównej drogi, wypatrujemy jeszcze łabędzie krzykliwe, parę nurów rdzawoszyich i kolejnego pieśca, plądrującego gniazda rybitw popielatych i zaciekle przez nie atakowanego. Co dzień, to piesiec - to mi się podoba! Tymczasem, nadeszła pora aby znaleźć miejsce na camping. Zaglądamy w plan i wpadamy na pomysł, żeby jeszcze dzisiejszego dnia spróbować odnaleźć Seljavallalaug - basen z gorącą wodą, na który przypadkiem natrafiliśmy z Dawidem w Internecie. 35 kilometrów wydaje się być osiągalne - jedziemy! Droga do basenu to przygoda sama w sobie. Kiedy już odbijamy z "jedynki" w drogę numer 242 (oznaczoną znakiem Raufarfellsvegur), po krótkim używaniu asfaltu, przez dobre dwa kilometry podążamy poszatkowaną dziurami drogą (pojawiają się nawet pomysły, by zawracać), aż wreszcie docieramy do dużej kałuży, której nie odważamy się forsować naszym Clio. Krzysiek, jako szczur lądowy zostaje tu w aucie, a nasza pozostała trójka już pieszo rusza w górę rzeki, płynącej doliną, na końcu której ma znajdować się basen. Pokonujemy pola lawy i popiołu, rwący strumień, aż wreszcie, kiedy wątpimy już w powodzenie naszej marszruty, oczom naszym ukazują się - najpierw rury doprowadzające wodę, a następnie mały betonowy budyneczek, pełniący rolę przebieralni i niewielki (25 na 10 metrów) basen, w którym kąpieli zażywa kilka pań! Obiekt wciśnięty pomiędzy zielone skaliste wzgórza prezentuje się abstrakcyjnie i niesamowicie. Musimy tu wrócić rano i koniecznie wejść do wody! Z drugiej jednak strony, jakoś tak przejmuje nas ochota, żeby zrobić to teraz, przed północą - właśnie w tych magicznych okolicznościach. Przez dwa dni Islandia zdążyła nas ponadto nauczyć, że tutaj trzeba korzystać z dobrej pogody - chmur jest co prawda mnóstwo, ale jeszcze nie pada. Wracamy więc do auta po niezbędne rzeczy i już w zaawansowanej szarówce, ponownie kierujemy się do basenu - teraz niemalże pustego, nie licząc dwójki rozmarzonych facetów. Jest dokładnie 23:30, kiedy zanurzamy się w przyjemnie ciepłej wodzie. Gdybym miał wymienić najlepsze rzeczy, które zrobiłem na swoich wyjazdach, nie zabrakłoby tam kąpieli w Seljavallalaug. Takich chwil nie zapomina się do końca życia. Z tablicy na ścianie budynku poznajemy arcyciekawą historię tego miejsca. Zbudowany w 1923 roku Seljavallalaug, jest być może najstarszym basenem na terenie całego kraju. Powstał jako miejsce, gdzie mieszkańcy mogli się nauczyć pływać, zanim znaleźli zatrudnienie w rybołówstwie - na Islandii szkolenie w tym zakresie jest od 1927 roku obowiązkowe w szkołach publicznych. Pomysłodawcą jego budowy był Bjorn Andrésson Berjaneskoti. Basen jest czyszczony każdego lata, raz do roku, przez wolontariuszy. Również ich rękoma oczyszczono akwen po erupcji wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku (w linii prostej, jakieś 6 kilometrów), który nie dość że na blisko tydzień doprowadził wówczas do zamknięcia większości europejskiej przestrzeni powietrznej, to jeszcze pokrył popiołem całą okolicę - w tym Seljavallalaug.
Droga do Seljavallalaug
Do auta powracamy pozytywnie zrelaksowani. Co ciekawe, odkrywamy że jest nam cieplej, niż przed kąpielą. Ta, wlała we mnie chyba zbyt wiele energii, bowiem kiedy rozkładam namiot, podtrzymujący go stelaż pęka mi w dłoniach. Instalujemy jakąś prowizorkę, ale nasz namiot obniża się o dobre kilkadziesiąt centymetrów - ponadto czeka nas noc na pękniętym materacu, więc komfortu zbyt wiele nie będzie. Strzelamy jeszcze po kubku zimnej wody z multiwitaminą i odpływamy - myślami, wciąż w Seljavallalaug...
c.d.n.
Wszystko ładnie pięknie, tylko koń nie gniadosz a kasztan :)
OdpowiedzUsuńA którędy przebiega cienka jak mniemam granica między gniadoszem i kasztanem? :)
Usuń