piątek, 25 listopada 2016

Gruzja i Armenia - IV: Z widokiem na Ararat (7-9 V 2016)

EPILOG - o Araracie słów kilka...

Czekały nas trzy dni w górach prowincji Ararat. Trzy dni, podczas których ważyć się miały losy obserwacji kilku kluczowych gatunków wyprawy, m.in. białorzytki białogrzbietej, kowalika dużego, zaganiacza pustynnego, kalandry dwuplamistej, wróbla krótkopalcowego, skowrończyka małego, żołny modrolicej, pokrzewki kaspijskiej, czajki stepowej i trznadla skalnego. Na zdecydowaną większość ptaków z powyższej listy, mieliśmy mieć szansę tylko tutaj. Trzy dni. Wydawało się, że czasu będzie aż nadto. W drużynie pojawiały się nawet opinie, że będziemy tu zbyt długo, ale dotychczasowe doświadczenia kazały mi sądzić, że będzie raczej na odwrót - w końcu nigdy nie może się wszystko udać. 
Przez trzy dni nasze przygody rozgrywać się miały w cieniu góry Ararat. Ściślej mówiąc - wtedy, kiedy będzie widoczna. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby zobaczyć tę świętą górę Ormian w pełnej krasie. Miejscowi twierdzą zgodnym chórem, że zwykle udaje się to wcześnie rano. Chwilę później słońce jest już tak intensywne, że parującą ze szczytu wodę natychmiast zamienia w obłoki. Pierwszego poranka w Araracie dociera do mnie, że podczas wczorajszego wjazdu pod Aragats mieliśmy sporo szczęścia. To co zostało ze wczorajszej burzy - a może to już zalążek kolejnej? - skutecznie przysłania szczyt. Jakby prowokująco, chmury odsłaniają nam tylko tzw. Mały Ararat. Bo Ararat to tak naprawdę góra dwóch szczytów - Wielkiego (5137 m. n.p.m.) oraz Małego (3896 m. n.p.m.), które razem tworzą niezapomniany, rozpoznawalny na całym Świecie i zawsze pełen majestatu krajobraz. Ararat (w języku urzędowym Masis) to dla Ormian coś więcej niż góra. Chociaż od niecałych stu lat znajduje się na terytorium Turcji, jego nazwa i wizerunek pojawiają się tu dosłownie wszędzie - na szyldach lokali i hotelu oraz w emblematach trunków (najsłynniejszy koniak oraz jeden z browarów noszą tę nazwę). Araratem nazywa się wszystko co ważne i ormiańskie. Ararat to chyba najważniejszy motyw w narodowej literaturze i sztuce. Góra widnieje w końcu w samym centrum godła Armenii, co stanowi jeden z nielicznych przypadków, kiedy herb państwa odnosi się do obszaru leżącego poza jego granicami. Spotkało się to zresztą z ostrą krytyką w Turcji, która naciskała na rezygnację z tej nienależnej sąsiadowi symboliki. Riposta z Erywania była celna: Turcja ma w godle księżyc, a ten przecież również do niej nie należy!
Dowody z przeszłości co do tego, czyje do niedawna były ziemie, z których wybija się do nieba Ararat, są twarde i łatwo dostrzegalne w tureckim pasie przygranicznym. Chrześcijańskie średniowieczne kościółki ormiańskie napotkamy tam tylko na bezludnych pustkowiach lub wśród ruin. Za to meczety to same „nówki”, powstałe w młodych osadach. To właśnie w okolicach góry, prawie stulecie temu rozegrała się jedna z największych tragedii w dziejach Świata. Wydarzenie, z powodu którego stosunki pomiędzy Stambułem i Erywaniem są wciąż na ostrzu noża - rzeź Ormian. Podczas I wojny światowej władze Imperium Osmańskiego chciały oczyścić swój kraj z "zepsutej chrześcijańskiej krwi". W ciągu zaledwie dwóch lat prześladowania dotknęły setek tysięcy Ormian, których aresztowano. deportowano i mordowano. Tylko do końca 1915 roku około pół miliona ludzi wypędzono na Pustynię Syryjską, gdzie ginęli pozbawieni wody i schronienia od słońca. Szacuje się, że w wyniku całej operacji liczba Ormian w Turcji spadła z 2,1 miliona w 1912 roku do zaledwie 150 tysięcy w 1922 roku. Choć zdecydowana większość Świata zgodna jest dziś co do tego, że na ludności ormiańskiej dokonano ludobójstwa, rząd Turcji wciąż oficjalnie twierdzi, że tureccy Ormianie padli ofiarą epidemii podczas ewakuacji frontu, a jej przedstawicielstwa dyplomatyczne agresywnie atakują próby upamiętnienia ofiar. Patrząc przez pryzmat tych wydarzeń nie trudno zrozumieć jakie emocje rozbudza kwestia przynależności Araratu. Traktat pokojowy w Sevres podpisany w 1920 r. przyznawał masyw górski wraz z okolicznym terenem Armenii. Trzy lata później mocarstwa zachodnie rozmyśliły się i w traktacie konferencji w Lozannie, w zamian za liczne ustępstwa ze strony Kemala Ataturka, przekazały Ararat wraz z Wyżyną Armeńską Turcji. Chociaż z Erywania do podnóża góry jest zaledwie 40 kilometrów, Ormianie, którzy chcą dziś dostać się na swoją świętą górę muszą podróżować przez Gruzję (jakieś 600 kilometrów), ponieważ granica turecko-armeńska jest zamknięta. Na tym nie koniec, bo oficjalnie Ormianom zakazany jest wstęp na szczyt, a więc nielegalnie opłacać muszą przewodników, werbowanych pośród Kurdów. Tych samych Kurdów, których przodkowie przodowali w eksterminacji narodu ormiańskiego stulecie temu. Historia nie miała dla Armenii litości i potraktowała ją z wielką perfidią.
Jest jeszcze jeden aspekt, który czyni górę tajemniczą i wyjątkową. Szczyt, który czczony był już w czasach przedchrześcijańskich (w mitologii ormiańskiej znajdowała się tu siedziba bogów), stał się bardzo ważnym punktem na mapie wszystkich religii uznających Stary Testament. To tutaj, na najwyższej górze starożytnej krainy Urartu, osiąść miała arka Noego, kiedy opadły wody potopu (Ściślej, Księga Rodzaju w rozdziale 8 wspomina o "górach Ararat": Miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca arka osiadła na górach Ararat). Bibilijna historia rozbudzała wyobraźnie ludzi od stuleci, zwłaszcza że poparta starosumeryjskimi mitami stała się niemal dowodem na gigantyczną powódź, które faktycznie miała miejsce na Środkowym Wschodzie. Wielu wierzy, że na trudno dostępnym (od czasu wejścia Turcji do NATO w 1950 r. znajdują się tu amerykańskie bazy radarowe, co dodatkowo rozpala fascynacje poszukiwaczy zaginionej arki) szczycie góry Ararat da się znaleźć szczątki starożytnego korabu Noego. Począwszy od lat 40-tych minionego stulecia, co jakiś czas pojawiały się spekulacje o nowych faktach i dowodach na istnienie konstrukcji o kształcie arki. I chociaż w 2008 roku uczestnicy wspólnej ekspedycji chińsko-tureckiej ogłosili znalezienie na wysokości 4 tys. metrów konstrukcji z drewna wykonanej ludzką ręką i datowanej na 3000 rok p.n.e., większość historyków woli zachować pełne sceptycyzmu milczenie.
Ararat składa się z trzech starożytnych ormiańskich słów: AR-AR-AT. Słowa AR używano pierwotnie w znaczeniu „życie” lub „słońce”. Zbitka AR-AR oznacza „panteon”, natomiast sylaba AT, zdaniem językoznawców, oznaczała „część”, „cząstkę”. Tak więc, Ararat oznacza „cząstkę Bogów” – górę, dotkniętą boskim palcem. Jest więc Ararat swoistym mostem pomiędzy sacrum i profanum, między Niebem i Ziemią. A Skoro jesteśmy tak blisko Nieba, powinno być łatwiej szepnąć słówko z prośbą o przychylność w poszukiwaniach naszej prywatnej Arki.

*               *               *

Niewiele brakowało i rano nie wyjechalibyśmy na ptaki. Albert zaklinał się wczoraj wieczorem, że jest do naszej dyspozycji, ale najwyraźniej nie dotyczyło to godziny 6 rano. W końcu znajdujemy jego pakamerę i zmuszamy do wyjścia z gawry, żeby otworzył nam bramę. W kilka minut opuszczamy pogrążony we śnie Ararat i wydostajemy się na gruntową drogę, która prowadzi nas wzdłuż koryta rzecznego, wezbranej po ostatnich deszczach rzeki Wedi, do miejscowości o tej samej nazwie. Pozbawione atrakcji turystycznych Wedi, położone na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych, przy drodze do nieprzejezdnej azerbejdżańskiej granicy, odwiedzane jest chyba tylko przez takich wagabundów jak my. Siedmiokilometrowy przejazd dostarcza nam pierwszych ciekawych obserwacji ptaków, które okupują linie niskiego napięcia - dzierzb czarnoczelnych, trznadli czarnogłowych, krasek i żołn, które suma sumarum liczyć można w dziesiątkach.

Widok z okna naszego "hotelu" w Araracie
GAZ-53 w wersji autobusowej
Wedi i Ararat w tle

Głównym celem tego dnia są dwa malownicze górskie wąwozy, rozpoczynające się jakieś dwa kilometry na północ od Wedi. Kluczowe dla tego miejsca gatunki to przede wszystkim trznadel skalny, zaganiacz pustynny, białorzytka białogrzbieta oraz wróbel krótkopalcowy. Niedługo po minięciu ostatnich zabudowań gospodarczych i dzikiego wysypiska śmieci dojeżdżamy do rozwidlenia dróg - wybieramy tę prawą, zdecydowanie częściej przewijającą się w nielicznych trip reportach z prowincji Ararat, Tuż przed wjazdem do kanionu, parkujemy pomiędzy zachęcająco wyglądającymi niewielkimi wzgórzami, usianymi setkami głazów - idealne miejsce na białorzytki. Typ okazuje się dobry - po krótkim rekonesansie "odhaczamy" pierwszy z gatunków dnia - białorzytkę białogrzbietą (co najmniej trzy osobniki). Zdecydowanie najliczniejszymi ptakami w tej okolicy są z kolei białorzytki płowe (liczniejsze nawet od dzierlatek). Naprowadzani przez głosy, odkrywamy energiczną rodzinkę kowalików dużych (kolejna nowość dla nas!), składającą się z pary dorosłych ptaków i trójki młodych. Z rosnącego bliżej drogi tamaryszku śpiewa drozdówka rdzawa - niepotrzebnie tyle czasu poświęcaliśmy jej w Gruzji. Nad naszymi głowami polują żołny, a w pewnym momencie przelatuje stado ponad pięciuset pasterzy różowych! Znajomo już brzmią piosenki licznych trznadli czarnogłowych - jeden z samców jest nawet dość towarzyski, kiedy próbuję go podejść do zdjęcia.


Dudek (Upupa epops) z Małym Araratem w tle
Dzierzba czarnoczelna (Lanius minor)
Pasterze (Pastor roseus)

 Drozdówka rdzawa (Cercotrichas galactotes)
Drozdówka rdzawa (Cercotrichas galactotes)

Białorzytka białogrzbieta (Oenanthe finschii)

 Kowalik duży (Sitta tephronota)
 Kowalik duży (Sitta tephronota)
Kowalik duży (Sitta tephronota)
Trznadel czarnogłowy (Emberiza melanocephala)

 Białorzytka płowa (Oenanthe isabellina)
Białorzytka białogrzbieta (Oenanthe finschii)

Ruszamy w dalszą drogę. Mijamy niewielką polanę z ławeczkami i miejscem na ognisko dla biwakowiczów i wjeżdżamy do kamienistego kanionu. Momentami, jego ściany tworzą strome i niedostępne fasady z ciemnoróżowej skały. Chwilę później, ustępują miejsca łagodniejszym zielonym wzgórzom, porośniętym kępami zakrzaczeń. Droga wije się niesamowicie i z minuty na minutę odsłania przed nami nowe widoki i perspektywy oraz daje odpowiedź na pytanie, czy kolejna prosta będzie jeszcze przejezdna. Momentami, nawet z Land Cruiserem musimy dłuższą chwilę zastanawiać się, jak pokonywać kolejne przeszkody. Gdzieś ze skał dobiegają nas co jakiś czas zaśpiewy ortolanów (ze względu na podobieństwo do trznadli skalnych sprawdzamy każdego z nich) i trznadli czarnogłowych, pogwizdywania kowalików dużych oraz powtarzane w szybkich seriach ochrypłe nawoływania góropatw azjatyckich - najwyraźniej pospolitego gatunku w podobnym biotopie. Odnotowujemy też słowiki rdzawe oraz kolejne drozdówki. Po raz pierwszy spotykamy też w Armenii innych birdwatcherów - ekipę z Hiszpanii, która kolejny dzień poszukuje tutaj wróbli krótkopalcowych. Wymieniamy się informacjami - jakże cennymi w tak słabo faunistycznie poznanym kraju. Z istotnych dla nas kwestii, otrzymujemy współrzędne miejsca, w którym nasi nowi koledzy obserwowali rano very cooperative zaganiacza pustynnego, pojedynczego trznadla skalnego oraz - kilka dni temu - kalandry dwuplamiste (w lewej odnodze wąwozu). Największe poruszenie wywołuje informacja o widzianym przez nich gilaku bladym - upewniamy się kilkakrotnie, że nie pomylili gatunku, bowiem nie jest on wykazywany z terenu Armenii. Wszystkie te atrakcje czekają na nas na odcinku najbliższych kilometrów, w głębi wąwozu - sprawdzimy to!



Nie przewidzieliśmy jednej rzeczy - pomiędzy wysokimi ścianami wąwozu, nasza nawigacja zupełnie nie potrafi się odnaleźć i po chwili dochodzimy do wniosku, że stała się całkowicie bezużyteczna. Jesteśmy zdani wyłącznie na intuicję i interpretację opisów poszukiwanych miejsc. Lokalizacja z trznadlem skalnym okazuje się być jedną z tych, w której obserwowaliśmy ortolana. W pasie zakrzaczeń z zaganiaczem pustynnym odnajdujemy tylko kilka zaganiaczy bladych. Albo mamy pecha, albo... Zaraz za miejscem z zaganiaczami miały być widziane gilaki blade. Ponieważ akurat tutaj wąwóz się rozszerza, daje nam to szansę na pieszy rekonesans po okolicznych wzgórzach. Nie odchodzimy daleko od auta, kiedy nad nami przelatują dwa gilaki blade!! Widzieliśmy je przez krótką chwilę, ale o pomyłce z niebudzącymi tu sensacji gilakami pustynnymi nie może być mowy - wraz z Pawłem dostrzegliśmy białe boki ogonów oraz wyraźne różowe panele na skrzydłach. Niestety, ale ptaki zapadły się pod ziemię... podczas poszukiwań udaje nam się zaobserwować jedynie tworzący się nad górami komin z 22 trzmielojadami i nieoznaczonym sępem.


Zaganiacz blady (Iduna pallida)

Były gilaki, nie ma gilaków!
Trzmielojady (Pernis apivorus)

Z podupadłymi nastrojami wracamy do auta, gdzie od razu dostajemy zastrzyk adrenaliny - gilaki blade kręcą się po wzgórzu, tuż nad naszym samochodem! Chwilę potem nasze zaskoczenie przeradza się w zdumienie, bowiem okazuje się, że mamy do czynienia z dwoma parami dorosłych ptaków i jedną "wolną" samicą! Na naszych oczach dochodzi zresztą do rytualnego karmienia samicy przez samca, co na szczęście udaje się nam udokumentować - jest to typowy dla gilaków bladych zwyczaj godowy. Jak dowiemy się później od armeńskich kolegów, udaje nam się zdobyć pierwsze dowody na lęg gilaków bladych w Armenii - gatunku, który stwierdzono tu (właśnie w rejonie Araratu) dopiero w 2012 roku (jeszcze przed powstaniem tego wpisu, światło dzienne ujrzał artykuł, którego jestem współautorem, podsumowujący nasze odkrycie - dostępny jest tutaj)! Kilka dni temu, ekipa Staszka Czyża, na pobliskich stawach w Armash obserwowała pierwszego dla kraju kaniuka. Można więc śmiało powiedzieć, że tego lata to polscy obserwatorzy tworzą historię armeńskiej ornitologii :). Decydujemy się na nawrót do drugiej odnogi wąwozu, ale jeszcze prędzej poświęcić możemy chwilę na obserwacje chukarów, dość towarzyskich agam kaukaskich oraz dziwacznych prostoskrzydłych z rodzaju Truxalis sp. lub Arcida sp. - takie skrzyżowanie pasikonika z patyczakiem.

Gilaki blade (Rhodospiza obsoleta)
Gilaki blade (Rhodospiza obsoleta) - rytualne karmienie samicy przez samca
Gilak blady (Rhodospiza obsoleta)
Prostoskrzydły z rodzaju Truxalis sp. lub Arcida sp.

 Agama kaukaska (Laudakia caucasia)
Agama kaukaska (Laudakia caucasia)

W pobliżu miejsca, w którym obserwowaliśmy nasze pierwsze białorzytki białogrzbiete zatrzymuje nas odpoczywająca na kamieniach kraska. Całe szczęście, bo inaczej raczej przeoczylibyśmy żerującą parę gilaków pustynnych. Samiec, ze swoim jaskrawoczerwonym dziobem potrafi rozczulić - cóż za piękny ptak! Powracamy do rozwidlenia i skręcamy w prawo. Po około dwóch kilometrach dojeżdżamy do miejsca, w którym w czerwcu 2014 roku obserwowane były wróble krótkopalcowe i zaganiacz pustynny. Dziś musimy się zadowolić kolejnymi gilakami pustynnymi, które zlatują się do kałuży na drodze, przy akompaniamencie przeciągłych, brzęczących głosów, brzmiących niczym dwutonowy dźwięk małej zabawkowej trąbki. Dalszą drogę przez wąwóz umilają nam obserwacje szponiastych - kurhanników oraz gadożera. Co ciekawe, od rana napotykamy w wąwozie kilkanaście osób, wyraźnie poszukujących czegoś na stromych zboczach. To zbieracze powiku - jadalnej rośliny, wykorzystywanej jako warzywo i zakąska do prawie wszystkich posiłków w Armenii.

Kurhannik (Buteo rufinus)
Kurhannik (Buteo rufinus)
Gadożer (Circaetus gallicus)

Wreszcie wyjeżdżamy na rozległy trawiasty płaskowyż (na wysokości ok. 1100 m. n.p.m.) otoczony niewysokimi pagórkami. To miejsce na kalandry dwuplamiste. Strategia ich poszukiwań jest taka, że ptaki trzeba po prostu... wydeptać. Tyralierą przemierzamy okolicę i co jakiś czas podrywamy do lotu jakieś skowronki, które jednak, w momencie gdy zaczynają śpiewać, okazują się być skowrończykami krótkopalcowymi, bądź dzierlatkami. Postanawiamy przenieść się z poszukiwaniami kilkaset metrów dalej, w pobliże najbliższych wzgórz. Jak się okazuje, zdecydowana większość skowronków w tym miejscu to już kalandry dwuplamiste! No tak - pzecież w odróżnieniu od kalandr szarych gniazdują one również na kamienistych stokach gór! Próba wykonania lepszej dokumentacji równa się wspinaczce na wzgórza, które z bezpośredniej bliskości nie wydają się już takie niewysokie. Zdjęcia wychodzą takie sobie, ale rozpościerająca się z wierzchołka panorama gór była warta tej gimnastyki. Wypatrujemy też kolejnego orłosępa oraz żółwia śródziemnomorskiego. Wracając do samochodu natrafiamy na liczne nory, prawdopodobnie suśle - żaden gryzoń nie wpada jednak na pomysł, żeby się nam pokazać. Do kanionu powracamy okrężną i karkołomną drogą grzbietami najbliższych wzniesień. Walorów krajobrazowych temu wariantowi odmówić nie można. W paru miejscach aż prosi się o mały pieszy rekonesans, ale jakoś nikt nie ma ochoty do konfrontacji w szczerym polu z olbrzymimi psami pasterskimi. W kanionie, ze stale opuszczonymi szybami, nasłuchujemy jeszcze trznadli skalnych i zaganiaczy pustynnych, ale do notatnika dopisujemy już tylko parę świergotków polnych i dzierzb rudogłowych. Zbliża się trzynasta, aktywność ptaków jest bliska zeru... wracamy do miasta.

W lewej odnodze kanionu Wedi
Płaskowyż na kalandry


Kalandra dwuplamista (Melanocorypha bimaculata)
Krajobraz z żółwiem
Żółw śródziemnomorski (Testudo graeca)
Żółw śródziemnomorski (Testudo graeca)



Ktoś chętny na pieszy rekonesans?

Świergotek polny (Anthus campestris)
Świergotek polny (Anthus campestris)
Gąsiorek (Lanius collurio)

Zanim powrócimy do "hotelu", zatrzymujemy się jeszcze w Wedi - część ekipy nie wymieniała dotąd swoich pieniędzy na dramy, więc poszukujemy kantoru. Oficjalny punkt wymiany walut jest nieczynny, ale w Armenii nie należy się tym przejmować. Wchodzimy do pierwszego lepszego sklepu ze starociami zapytać o lokalizację najbliższego kantoru i nieoczekiwanie zostajemy obsłużeni "spod lady". Co Wam trzeba? Dramy, dolary, funty? Niet prabljema. Kurs jest bardzo przystępny - jeśli tak to funkcjonuje w każdym okolicznym sklepie, nic dziwnego, że kantory nie pracują. Zahaczamy jeszcze o sklep spożywczy, gdzie uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Ja zakupuję ponadto butelkę Araratu. Mało kto zdaje sobie sprawę, że receptura tego najsłynniejszego ormiańskiego koniaku, przedmiotu dumy narodowej, o kilkaset lat wyprzedziła francuską. Wysokiej klasy trunek wytwarza się z winogron dojrzewających w suchym upalnym klimacie, na terenie powstałej w 1887 roku destylarni w Erywaniu (zresztą widzianej przez nas wczoraj). Tak jak szczyt Ararat, nie jest dla Ormian zwykłą górą, tak samo koniak Ararat, to nie zwyczajny trunek - wszystkie toasty Araratem wznosić się powinno lewą ręką. Powód? Lewa ręka jest bliższa sercu. Myśli o obiedzie przerywa sytuacja przed wrotami hotelu - ktoś zatarasował bramę wjazdową osobową Ładą. Zgłaszamy problem Albertowi (już opracowaliśmy patent na otwarcie bramy od strony ulicy bez niego), a ten nie posiada się ze zdumienia, o co tyle hałasu: Auto pewnie otwarte, wystarczy go przepchać. No tak, to takie oczywiste! Ciężko w tak szybkim tempie zacząć myśleć jak Ormianin.

ZiŁ-130 w wersji wywrotki
Ulica w Araracie
GAZ-24-10 ''Wołga'"
Marian w roli parkingowego:)

Obiad i popołudniowa sjesta odbierają nam ochotę do dalszych poszukiwań ptaków. Zwłaszcza, że psuje się pogoda i wyraźnie zbiera się na burzę - to najwyraźniej standard w rejonie Araratu, który przez cały dzień skupia wokół siebie coraz gęstsze chmurzyska, aż w końcu to wszystko wyładować się musi. Chęć rewanżu za niepowodzenia z trznadlem skalnym jest jednak silniejsza od lenistwa. Wybór pada na rejon Urtsadzor, gdzie zlokalizowanych mam kilka rezerwowych miejsc na ten gatunek. Przejazd z hotelu do Urtsadzor - szarej i brudnej wioski, w której bieda aż piszczy - to kwestia kwadransa. Tam skręcamy w lewo w poszatkowaną drożynę, biegnącą bardzo ładną i żyzną doliną Wedi - zwykle, zapewne ledwie sączącego się ruczaju, a obecnie wzburzonej rzeki. Odbiór sielskiego krajobrazu zakłócają jedynie rozsiane tu i ówdzie wraki samochodów. Podejście pod pierwsze skały, na których mają gniazdować trznadle, zakłóca nam burza i towarzysząca jej chwilowa wichura, które musimy przeczekać w aucie. W ostateczności, miejsce to przynosi nam jedynie obserwacje "jasnego" orzełka oraz pary białorzytek rdzawych. Następne punkty oddalone są o kilkaset metrów - trznadli skalnych jednak albo nie ma tu wcale, albo są już nieaktywne. Obserwujemy natomiast 30 (!) samców trznadli czarnogłowych w zwartym stadzie, biorących prysznic na liniach energetycznych - niezły widok! Na początku dnia mieliśmy w planie zakończyć go poszukiwaniami syczka, ale kolejna burza wisi w powietrzu. W tych warunkach nie ma to najmniejszego sensu - wracamy do hotelu, póki mamy jeszcze szansę zastać Alberta w świecie żywych. Jak się okazuje, nawet jeśli jeszcze jest na nogach, to na pewno nie w zamkniętym na cztery spusty hotelu - do porządku sprowadza go dopiero telefon od Garo ;). Biedny Albert na osłodę dowiaduje się jeszcze, że jutro znów musi być na posterunku odźwiernego przed świtem - oby wytrwał jeszcze dwa dni.



Orzełek (Hieraaetus pennatus)


Trznadle czarnogłowe (Emberiza melanocephala)




Gniazda kowalików skalnych (Sitta neumayer)
Barierka z wraków aut domykająca pobocze drogi


*               *               *

Niedziela, 8 maja. Dziś odwiedzamy stawy w Armash, jedno z najsławniejszych miejsc na ptaki w Zachodniej Palearktyce. Największy w Dolinie Araks kompleks (29 stawów), położony na skrzyżowaniu Armenii z Iranem, Turcją i azerbejdżańską Nachiczewańską Republiką Autonomiczną, rozpoczyna się pod miejscowością Ararat i rozciąga w kierunku południowowschodnim na powierzchni ponad 1500 hektarów. Różnorodność awifauny lęgowej jest tu zdumiewająca - na terenie całej ostoi wykazano gniazdowanie 220 gatunków ptaków. Jest to również jedno z głównych na Kaukazie miejsc postojowych w okresie wędrówek dla gatunków wodno-błotnych - zwłaszcza w porze spuszczania stawów. Ponieważ cała Dolina Araks to głównie obszar półpustynny, na którym parowanie znacznie przewyższa opady, wytworzyły się tu solniska śródlądowe, a w efekcie słone bagna. Dominującym typem roślinności są tu halofity - rośliny, które dzięki odporności na zasolenie przystosowały się do rozwoju na silnie zasolonym podłożu. Ich reprezentanci to m.in. komosy, pieprzyce, solanki, bożodajnie i parolist wschodni. Dzięki rozbudowanemu systemowi irygacyjnemu, obok naturalnych basenów słonych mokradeł, znajdują się też akweny ze stojącą wodą słodką oraz ciepłe źródła artezyjskie - to dzięki nim Armash jest ptasim rajem na jałowej ziemi, o każdej porze roku. Bagna, mokradła oraz brzegi kanałów i stawów są silnie porośnięte trzciną i zielnymi roślinami kwiatowymi z domieszką turzyc i tamaryszku - te gęste zbiorowiska roślinności powodują, że stawowe groble dosłownie rozbrzmiewają głosami ptasiej drobnicy.

Wyjeżdżamy z Araratu
Brama wjazdowa na jeden z kompleksów stawowych w Armash

Po 25 kilometrach od wyruszenia z Wedi, na wysokości ostatnich zabudowań bocianiej wioski Surenavan (naliczyłem co najmniej 24 zajęte gniazda!) skręcamy w prawo, w drogę oznakowaną wysokimi filarami z wizerunkami karpi. Dzięki Karen i Hasmik przy stróżówce czeka nas tylko krótki postój, a po nim otwarty szlaban. Na kompleksie spędzamy dobre sześć godzin, krążąc w tę i we w tę i chronologiczne przedstawianie naszego zwiedzania Armash mijałoby się z celem. Pozwólcie więc, że wyjątkowo ucieknę od przyjętego schematu i zaprezentuję Wam to miejsce opisując wybrane grupy ptaków, które udało nam się zaobserwować.







"Ptaki wodne" - blaszkodziobe, kormorany, brodzące i chruściele. Dominantami pośród kaczek są hełmiatka i głowienka. Na wybranych stawach stwierdzamy ponadto kilka czernic, podgorzałek i krakw. Kluczowym gatunkiem chronionym na terenie ostoi jest sterniczka - przyznaję, że bardzo liczyłem na spotkanie z samcem (dotąd widziałem tylko samice w Polsce i Maroku) - po kilku godzinach poszukiwań udaje się je zobaczyć na dwóch sąsiadujących ze sobą i gęsto zarośniętych zbiornikach - odpowiednio 5 samców i samicę oraz jednego samca. Kormoranów małych jest na pęczki - zarówno na zarośniętych kanałach, jak i na stawach. Jak łatwo się domyślić, Armash to raj dla czapli. Najwięcej widzimy ślepowronów (około 50), a ponadto kilkanaście czapli purpurowych i złotawych oraz parę czapli modronosych i nadobnych. Na płytkich i zarośniętych mokradłach spotykamy też ibisy kasztanowate (ca 25 osobników). Spuszczone stawy są ważnym żerowiskiem dla bocianów białych, gniazdujących w okolicznych wsiach. Jedynymi napotkanymi chruścielami są nieliczne łyski i pojedyncza kokoszka. Przed wizytą na stawach robiliśmy sobie nadzieję na świeżo wydzielonego w odrębny gatunek modrzyka szarogłowego, ale jak się później dowiadujemy, po obiecującym roku 2015, w tym sezonie nie był on w ogóle stwierdzany.

 Kormorany małe (Phalacrocorax pygmeus)
Kormorany małe (Phalacrocorax pygmeus)
Czapla modronosa (Ardeola ralloides)
 Sterniczka (Oxyura leucocephala) - digiscoping
 Sterniczka (Oxyura leucocephala) - digiscoping
Sterniczki (Oxyura leucocephala)
Czapla purpurowa (Ardea purpurea)
Ibisy kasztanowate (Plegadis falcinellus)

Ślepowrony (Nycticorax nycticorax)

Siewkowce. Jeden spuszczony staw rzuca nas na kolana. Ilości siewek są spektakularne - obserwujemy ponad trzy tysiące ptaków z 24 gatunków! Widok, który zapamiętamy na całe życie i jedna z najpiękniejszych chwil wyjazdu. W odróżnieniu od składu gatunkowego z Holandii, Hiszpanii, czy Maroka, gdzie rodzynkami są raczej Amerykanie, tutaj show należy do klejnotów rodem z Azji. Już na pierwszych zarośniętych stawikach zaliczam absolutnie przepiękne czajki stepowe, dla których Armash jest jedynym znanym lęgowiskiem w Armenii i jednym z nielicznych w "West Palu" - nie ma ich wiele, bo zaledwie kilkanaście ptaków. Dla mnie wydarzenie dnia, bo w Polsce minąłem się z nią dwukrotnie. Kolejną, tym razem nieplanowaną rewelacją (a dla mnie, Mariana i Krzyśka nowością) są trzy sieweczki pustynne - gatunek jest lęgowy w Armenii po około stuletniej przerwie (gdzieżby indziej, jak nie tutaj) i traktowaliśmy go przed wyjazdem w kategorii raczej nieosiągalnych bonusów. Od dwóch genialnie wybarwionych samców nie mogę oderwać oczu. Ożywczy powiew ze wschodu jest też zasługą dwóch terekii i brodźców pławnych - oba gatunki widzę po pięcioletniej przerwie! - a także trzech żwirowców łąkowych i paru biegusów płaskodziobych. Zaskakuje mnie nieco spora liczba sieweczek morskich - w dość zwartym zgrupowaniu przebywa około 30 osobników. Najwyraźniej mają tu dostatek skorupiaków i pierścienic. "Sztuczny tłum" tworzą jednak inne gatunki. Na pierwszym miejscu plasują się biegusy malutkie, w dwóch spójnych stadach liczących 180 oraz... 1200 ptaków! Tyle nie zobaczę przez całe życie w Polsce. Zaraz po nich, sieweczki obrożne - 750 osobników. Trzecie miejsce podium biorą bataliony - 250 ptaków. Na naszych oczach na staw dolatuje 120 rycyków... Drugimi najliczniejszymi biegusami są krzywodziobe (60 os.), natomiast zmiennych i małych jest zaledwie kilka. Nieliczne są siewki z rodzaju Tringa - poza wspomnianymi pławnymi, znajdujemy zaledwie jednego samotnika, kwokacza i krwawodzioba oraz dwa brodźce śniade. W większej liczbie występuje tylko łęczak - 80 ptaków. Całość uzupełnia siedem szczudłaków, sześć ostrygojadów, czternaście siewnic i dwie zwyczajne czajki. Ze względu na falujące powietrze kilkaset siewek pozostawiamy zupełnie nieoznaczonych. Ponadto, presja czasu i dystans pozwalają jedynie na powierzchowne przejrzenie i zliczenie ptaków - strach pomyśleć jakie syberyjskie raryty mogły się kryć w setkach "minutek". O tym, co zatrzymuje się na Armash w okresie migracji, kiedy kompleks odwiedzany jest przez obserwatorów raz na kilka, kilkanaście dni, lepiej nawet nie myśleć. Jesienny, tygodniowy pobyt tutaj po prostu musiałby się skończyć "wyhaczeniem" kilku solidnych gatunków. Nie musicie mnie namawiać, kiedyś to zrobię.

Czajki stepowe (Vanellus leucurus)
Czajka stepowa (Vanellus leucurus)
Czajka stepowa (Vanellus leucurus)
 Sieweczki pustynne (Charadrius leschenaultii) - digiscoping
 Sieweczka pustynna (Charadrius leschenaultii) - digiscoping
Sieweczka pustynna (Charadrius leschenaultii) - digiscoping
Rycyki (Limosa limosa) - digiscoping
Żwirowiec łąkowy (Glareola pratincola)
 Terekia (Xenus cinereus) - digiscoping
 Terekia (Xenus cinereus) - digiscoping
Terekia (Xenus cinereus) - digiscoping

Mewy i rybitwy. Wśród niepoliczalnych ilości mew armeńskich odpoczywa 35 mew cienkodziobych. Za rzadkość robi immaturalna mewa mała. Pośród rybitw zdecydowanie przeważają rybitwy białoskrzydłe (ponad 400). Pozostałe "chlidoniasy" (rybitwa czarna - 3 os. oraz rybitwa białowąsa - 1 os.) tworzą ledwie wyczuwalną domieszkę. Podobnie znikome są ilości rybitw rzecznych i białoczelnych. Najwięcej radości sprawiają mi trzy rybitwy krótkodziobe! Ubiegłego roku widziałem je co prawda dwukrotnie, ale pierwszy raz z okna kołującego samolotu (Maroko), a ponownie z dużej odległości i w falującym powietrzu (Gruzja). Wreszcie mam czas nacieszyć oczy.

Rybitwy białoskrzydłe (Chlidonias leucopterus)
Mewy cienkodziobe (Chroicocephalus genei)
 Rybitwa krótkodzioba (Gelochelidon nilotica) - digiscoping
Rybitwa krótkodzioba (Gelochelidon nilotica)
Rybitwa krótkodzioba (Gelochelidon nilotica) - digiscoping

Ptaki trzcinowisk i zakrzewień. Najważniejszym gatunkiem dla nas wszystkich była pokrzewka kaspijska. Jej znalezienie nie jest na szczęście specjalnie trudne - wykryć ją można w zaroślach nad licznymi kanałami oraz w skupinach tamaryszku porastających groble. Szkopuł polega na tym, że spośród dziewiątki widzianych ptaków, ładnie daje się poobserwować zaledwie jeden samiec. Z trzcinowisk dobiega niesamowita kakofonia śpiewów, za które w głównej mierze odpowiedzialne są trzcinniczki. Wprawne ucho wychwycić jednak może pojawiające się od czasu do czasu, co bardziej charakterystyczne fragmenty piosenek trzcinniczków kaspijskich i tamaryszek. Oba gatunki lokalizujemy jednak tylko na jednym stawie, na którego przylegającym do grobli boku, zwarte trzcinowisko poprzecinane jest małymi odkrytymi płatami z połamaną trzciną i sitowiem. Zarówno trzcinniczka kaspijskiego, jak i tamaryszkę łączy wspólny mianownik - praktycznie nie da się ich zobaczyć, pomimo precyzyjnego namierzenia źródeł śpiewu, Pierwszego z wyżej wymienionych dostrzega tylko przez chwilę Marian, który akurat jako jedyny nie miał dotąd szczęścia go obserwować. Tamaryszki nieosiągalne są dla wszystkich, podobnie zresztą jak wierzbówki, których wybuchowy i metalicznie pobrzękujący trel wyrywa się czasem z suchszych trzcinowisk i luźnych, lecz gęstych zakrzewień na groblach. Tu i ówdzie pokazują się wąsatki i remizy. Szczęśliwcy dostrzec mogą pliszkę cytrynową - ja zadowolę się tym razem pliszką "czarnogłową" z podgatunku feldegg. Na groblach poluje niemało dzierzb czarnoczelnych, co trochę dziwi, bo dotąd kojarzyłem ten gatunek z terenami otwartymi z uprawami, szpalerami topoli i zagajnikami. Żyje się jednak tam, gdzie jest pożywienie. A na Armash z pewnością go nie brakuje.

 Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)
 Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)
 Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)
Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)

Pozostałe ptaki. Półpustynie południowej części Doliny Ararat (w tym, w głównej mierze ostoja IBA Armash) poszczycić się mogą jeszcze jedną piękną rzadkością, która poza tym miejscem nie występuje nigdzie indziej w kraju. Mowa o żołnach modrolicych. Zobaczenie tych fantastycznie ubarwionych ptaków nie jest znowu takie proste. Zaraz po wjeździe na kompleks namierzamy trzy osobniki odpoczywające na odległych odcinkach linii wysokiego napięcia. A potem, długo, długo nic... Dopiero, kiedy nagrzewa się powietrze i pojawiają się większe ilości dużych owadów i ważek, pojedyncze żołny modrolice dostrzec można nad samymi stawami i w ich bezpośrednim sąsiedztwie. W sumie, jest ich więcej niż zwyczajnych żołn. Pozostając w temacie kraskowych, licznie występują tu dudki, natomiast kraskę widzimy tylko trzy razy. Zdecydowanie najpospolitszą jaskółką jest brzegówka. Na solniskowym stepie tuż za granicą stawów gniazdują rzadkie skowrończyki małe podgatunku pseudobaetica. Żeby je znaleźć, trzeba znać dokładną lokalizację unikatowego siedliska - nie spotykamy ich nigdzie indziej, natomiast tutaj są najliczniejszymi skowronkami. I jeszcze jedna dygresja na koniec: wydawałoby się, że duże koncentracje siewek, mew i rybitw przyciągać będą znaczne ilości "drapoli", ale ku naszemu zdumieniu stwierdzamy jedynie pojedynczego kobuza...

Kraska (Coracias garrulus)
Żołna modrolica (Merops persicus) - digiscoping
Żołna modrolica (Merops persicus)

Skowrończyk mały (Alaudala rufescens pseudobaetica)

Chwilę po południu opuszczamy stawy w Armash, które musiały usatysfakcjonować każdego z nas - abstrahując już od tego, że ten poranek dał mi cztery nowe gatunki, z chęcią spędziłbym tu resztę dnia na przeglądaniu setek siewek i spokojnym fotografowaniu czapli, żołn modrolicych i całego stawowego towarzystwa. Mamy jednak jeszcze co robić w Wedi. Wczoraj wieczorem udało mi się skontaktować z Marcinem Borowikiem - członkiem ekipy, która działała w tym rejonie zaledwie parę dni przed nami i której znalezienie trznadla skalnego nie nastręczało większych problemów. Okazało się, że bardzo fotogenicznego samca obserwowali oni na skałach powyżej polany z ławkami, zaraz przed wjazdem do wąwozu. Po przerwie obiadowej w największym upale, kierujemy się we wskazane przez Marcina miejsce. Od razu po wyjściu z auta zwracamy uwagę na ortolanopodobną piosenkę, dobiegającą z wysokiej ściany skalnej. Po chwili przestajemy być pewni wszystkich słyszanych wczoraj rzekomych ortolanów... Dopiero po dłuższym przysłuchiwaniu się stwierdzamy jednogłośnie, że słyszany przez nas trznadel nie śpiewa tak miło i melodyjnie dla ucha, a więc musi być trznadlem skalnym! ;) Wkrótce namierzamy delikwenta w lunecie - biaława obrączka oczna i sinoniebieskawa głowa ucinają wszelkie dyskusje. Kolejny kluczowy gatunek wyprawy zdobyty! Zauważam kamienisty żleb, którym powinno dać się podejść nieco wyżej, w celu uzyskania lepszej perspektywy i dystansu do zdjęć. Zanim zdążę przemienić plany w czyny, dostrzegamy mini-lawinę, schodzącą dokładnie tym samym podejściem. Odpowiedzialne za to są dwie, splecione w bojowym uścisku żmije lewantyńskie, zjeżdżające po stromym zboczu wraz z dziesiątkami kamieni. Spośród wszystkich występujących w Armenii gadzin, to te najbardziej jadowite. Dwadzieścia minut na podanie surowicy albo spisanie testamentu. Po krótkim namyślę dochodzę do wniosku, że zdjęcia środowiskowe też mają swój urok ;). Przy okazji, dobra rada dla wszystkich odwiedzających góry Armenii - obserwujcie reakcję kowalików dużych - na tej szerokości geograficznej pełną podobną rolę, co sójka w naszych lasach. Pierwsze ostrzegają o zagrożeniu i pojawieniu się węża, a jak już go dostrzegą to łatwo nie dają za wygraną. Żmije wpełzają pod jeden z krzaków, a kowaliki oblatują go z nerwowym szczebiotem jeszcze przez dobre kilka minut. Podbudowani, jeszcze godzinę krążymy po kanionie z nadzieją, że uda nam się również przełamać w temacie wróbli krótkopalcowych i zaganiaczy pustynnych. Ale cóż, nie zawsze wszystko się udaje... Nie był to jednak czas stracony. Namierzamy kolejnego trznadla skalnego (kolejny z wczorajszych "ortolanów"...), dzierzbę rudogłową i białorzytki białogrzbiete karmiące młode, kurhannika, a największą radość sprawiają nam dwa sępy kasztanowate.

Ulica w Wedi
Kanion w Wedi
Trznadel skalny (Emberiza buchanani)
Żmije lewantyńskie (Macrovipera lebetina)
Białorzytka białogrzbieta (Oenanthe finschii)
W pobliżu miejsca zaliczenia trznadla skalnego

Trznadel skalny (Emberiza buchanani)

Sęp kasztanowaty (Aegypius monachus)
Kurhannik (Buteo rufinus)
Trznadle czarnogłowe (Emberiza melanocephala)
Żołna (Merops apiaster)

Niespodziewanie poszło jak z płatka! Pogoda najwyraźniej tego wieczoru będzie dla nas łaskawa: Ararat powoli zaczyna wyłaniać się zza chmur, w związku z czym planowana (i przekładana) już wczoraj wycieczka do niedalekiego (niecałe 20 km) monasteru Khor Virap, zaczyna nabierać realnych i sensownych kształtów. Podczas pobytu w tym rejonie, pojechać tam po prostu trzeba - nawet jeśli tylko dla zobaczenia najsłynniejszego krajobrazu Armenii: sylwetki położonego na wzgórzu klasztoru, ze świętą górą Ormian w tle. Jeszcze przed dojazdem do Wedi odwiedzamy zupełnie nieznany turystycznie monaster Najświętszej Marii Panny. Umiejscowiony w niewielkim zagajniku pośród pól rzepaku prezentuje się bardzo korzystnie. To znaczy, prezentowałby się, gdyby nie wszechobecne druty, linie energetyczne, słupy i siatki... Szkoda, że nie wszędzie znane jest pojęcie krajobrazu kulturowego.


Monaster Najświętszej Marii Panny niedaleko Wedi

Marszrutka, a w jej roli (chyba) jakiś starszy model PAZ-a

Khor Virap to jedno z tych miejsc, które większość osób podróżujących po Armenii zobaczy, zanim się przekona, co to jest. Charakterystyczny obrazek, o którym pisałem, reprodukowany jest na większości pamiątek i ma się wrażenie, że we wszystkich przewodnikach i folderach promocyjnych. Ale nic w tym dziwnego, bo jego uroda i lokalizacja sprawiają, że bez dwóch zdań na tę sławę zasługuje. Jeśli spojrzeć na monaster z odpowiedniej perspektywy, zauważyć można, że wzniesienie, na którym został zbudowany, jest jakby miniaturą gigantycznej góry z drugiego planu. Nawet kopuła klasztoru zdaje się nawiązywać kształtem do spiczastej czapy wulkanu. Po dotarciu na miejsce zauważamy jednak, że wierzchołki obu Araratów nadal skryte są pośród chmur... Może jeszcze będzie nam dane zobaczyć ten idealny widok? Póki co udajemy się na zwiedzanie kompleksu, położonego niecałe 100 metrów od tureckiej granicy.



Khor Virap, ale... bez "szpiców" Araratu

Do klasztoru wspiąć się trzeba po schodach rozpoczynających się na parkingu u podnóża wzniesienia. Budowla otoczona jest przez zwarty czworokąt murów obronnych. W Armenii ważny jest każdy klasztor i trudno żeby było inaczej, skoro jest pierwszym krajem świata (301 r.), w którym chrześcijaństwo stało się religią państwową. Khor Virap (w dosłownym tłumaczeniu Głęboka Studnia - za chwilę wyjaśnienie dlaczego) zajmuje jednak wśród nich miejsce szczególne. Powody są co najmniej trzy. Pierwszy, to wspomniana bliskość Araratu. Ponadto, miejsce to wiąże się nierozerwalnie z początkami ormiańskiej państwowości - to właśnie w pobliżu klasztornego wzniesienia, około 180 r. p.n.e. król Artakses I założył stolicę swojego państwa, która przetrwała do 367 roku, kiedy to została zniszczona przez perskiego króla Szapura II. No i wreszcie, najważniejszą rolę odgrywa historia, związana z Grzegorzem Oświecicielem, twórcą kościoła ormiańskiego. Jeśli wierzyć legendzie, miał on spędzić 13 lat w lochu króla Tiridatesa III (koniec III w.), kiedy popadł w niełaskę z powodu żarliwej religijności. Późniejszy święty przeżyć miał tylko dzięki chrześcijańskiej kobiecie, która codziennie potajemnie dostarczała mu chleb. Kiedy wskutek różnych morderczych i krwawych historii monarcha popadł w obłęd, jego siostra doznać miała wizji, w której jej brat uzdrowiony zostaje przez zapomnianego więźnia. Najwyraźniej określenie to pasowało najbardziej właśnie do Grzegorza, bowiem został on uwolniony, przyczyniając się tym samym do radykalnej zmiany światopoglądu Tiridatesa, który decyduje się przyjąć chrześcijaństwo. Loch, będący miejscem kaźni późniejszego królewskiego wybawcy, jest niczym innym, jak wąską i klaustrofobiczną dziurą, znajdującą się 7 metrów pod posadzką dzisiejszej kaplicy św. Grzegorza (z 642 roku). Miejsce to cieszy się obecnie wielkim zainteresowaniem turystów - po kilku minutach oczekiwania na zejście do podziemnej celi w sporym korku, ostatecznie odpuszczam. W zamian zwiedzam, stojący w centralnej części kompleksu kościół Matki Bożej - młody jak na ormiańskie standardy, bo pochodzący z XVII wieku. Mroczne i klimatyczne wnętrze zasługuje na to, by spędzić w nim chociaż kilka minut.











Chmury wreszcie odsłaniają większość Araratu - lepiej już nie będzie! Bez ociągania się wracamy do auta i odjeżdżamy z pół kilometra od parkingu. Parę obłoczków może nawet i ciekawie urozmaica krajobraz. To właśnie chciałem zobaczyć - jestem spełniony!

Prawie idealny widok na Khor Virap i Ararat
Ormiański cmentarz w pobliżu monasteru

Tymczasem Paweł wymyśla wieczorną kontrolę na stawach w Armash. Wbrew wszelkiej logice, nie protestujemy - co innego mamy do roboty? Na miejscu okazuje się jednak - co nikogo poza Pawłem nie dziwi ;) - że z przyczyn formalnych nie możemy wjechać tu niezapowiedziani. Trudno... Tym bardziej oczywisty staje się teraz ostatni punkt programu tego dnia - poszukiwania syczka. Wracamy do hotelu (Albert musi się dziś zdrowo nabiegać) i po szybkiej kolacji Paweł zaczyna formować zespół poszukiwawczy. Zgłaszam się bez wahania - ruszamy! Chwilę zajmuje wydostanie się z budynku - cierpliwość Alberta najwyraźniej dobiegła końca i pozamykał już wszystkie drzwi, ale na szczęście w tych od kuchni, pozostawił klucz w zamku. Zaopatrzeni w czołówki, wychodzimy na najbliższą ulicę, gdzie za dnia widzieliśmy obiecujący szpaler starych drzew. Pierwszy syczek odzywa się już z zadrzewień za hotelem - teren otoczony jest jednak płotem - nie przejdziemy... Na szczęście, to nie jedyny ptak w okolicy. Z pobliskiego skrzyżowania słychać co najmniej dwa kolejne! Decydujemy się trzymać pierwotnego planu i podchodzimy ptaka w wytypowanych uprzednio zadrzewieniach. Po kilku nocach niepogody, sowy są dziś mocno aktywne. Znalezienie ptaków w światłach czołówek nie jest może bułką z masłem, ale udaje się! Widzimy co najmniej dwa ptaki, które przez moment znajdują się na tym samym drzewie. Paweł w końcu zdejmuje swoją wieloletnią wstydliwą klątwę. Ja cieszę się niemniej - ta obserwacja bije na głowę moją poprzednią i dotąd jedyną z Hiszpanii (choć i ona nie była zła!), a ponadto dzięki przytarganemu statywowi udaje mi się wykonać przyzwoite zdjęcia. Wieczorny wypad Prezes przeżywać będzie jeszcze cały wieczór w sposób niebywale patetyczny (Niegdyś wyszydzany, opluwany, wzgardzany itp.). Lawinę doznań podsumowuje w końcu wzruszającą konkluzją: Armenio, jesteś moim domem!

 Syczek (Otus scops)
Syczek (Otus scops)

*               *               *

Chociaż zdajemy sobie sprawę, że na wróbla krótkopalcowego oraz zaganiacza pustynnego, prawdopodobnie jesteśmy w rejonie Araratu zbyt wcześnie, nie przychodzi nam nic lepszego do głowy, jak drążyć temat, dopóki się da. W praktyce oznacza to "przez kilka godzin". Koło południa wypadałoby już być na kwaterze, dopakować ostatnie rzeczy, a następnie ruszać w dalszą drogę na wschód, do Areni. Na celownik bierzemy zupełnie nowy teren - góry na północ od Surenavan. Nie chodzi tylko o pozbycie się traumy, związanej z dotychczasowymi niepowodzeniami - oba gatunki były stąd meldowane w kilku poprzednich sezonach. Żeby jednak zacząć działać, musimy najpierw wyjść z hotelu. Albert chyba się zbuntował, bo nie dość, że nie otworzył drzwi głównych, to jeszcze zamknął nasze tajne wyjście od kuchni. Znów musimy negocjować za pośrednictwem Garo. Albert - wyraźnie zaspany i wystraszony - przybiega po paru minutach. Jak dziś po raz ostatni zatrzaśnie za nami bramę, wykręci chyba taniec zwycięstwa.
W dobrze nam już znanym Surenavan mijamy skrzyżowanie z rozjazdem na stawy i skręcamy w lewo w kolejną drogę. Przejeżdżamy obok niewielkich sadów, nowego cmentarza i kolejnego zagajnika drzew owocowych. Po prawej stronie przez cały czas towarzyszą nam linie wysokiego napięcia, a to stwarza szansę na obserwacje pierwszych ptaków, które wykorzystują je jako czatownie. Trznadle czarnogłowe, kraski, dzierzby czarnoczelne... to wszystko bez dwóch zdań absorbujące ptaki, ale ten poranek należy bezapelacyjnie do sześciu żołn modrolicych! Trafia się też pojedyncza żołna "zwyczajna" - za to z tak bliska, że z trudem domykam ją w kadrze.

Pięknie widoczne oba szczyty Araratu
 Żołna modrolica (Merops persicus)
Żołny modrolice (Merops persicus)

Szutrowa droga wspina się w stronę gór przez pofałdowany i w gruncie rzeczy dość jałowy krajobraz. Jedynym obiecująco wyglądającym miejscem jest biegnący równolegle do drogi płytki jar, po którym porozrzucane są małe kępki zakrzaczeń - to już warto przedreptać. I chociaż przez chwilę niektórzy z nas mają impresję zaganiacza, rekonesans kończy się na dwóch pewnych drozdówkach rdzawych, kilku białorzytkach płowych (bardzo pospolitych również tutaj) oraz jednej nieoznaczonej świstunce - najpewniej piecuszku. Nad głowami przelatują nam też cztery kazarki, kierujące się nietypowo z położonych w dolinie stawów, w wysokie góry. Na dłuższą metę ciężko jednak skoncentrować się na zaglądaniu w niebo, czy pod nogi - tego poranka, przy bezchmurnym niebie Ararat prezentuje się nad wyraz dostojnie. Po raz kolejny muszę przyznać, że wybijająca w niebo z niemal płaskiego podłoża góra ma w sobie magnes. Kaukaskie Kilimandżaro. Ararat nie przestaje mnie fascynować. To nie jest góra jakich wiele. To nie jest jedna z wielu gór na horyzoncie, bo tu właściwie nic więcej nie ma. Ararat wygląda, jakby wziął się znikąd. Dookoła są może i inne wzgórza, ale zwracają uwagę w podobnym stopniu, w jakim zwracałby ją stary zakurzony gruchot w szeregu wypolerowanych rolls-royce'ów. Zmieniają się czasy, sytuacja polityczna i granice, ale Ararat zawsze królował, króluje i będzie królował nad okolicą.




Bliżej gór zaczyna robić się ciekawiej. Na skałkach pojawiają się pierwsze chukary - jeszcze się ich tu dzisiaj naoglądamy. Jedziemy z otwartymi szybami nasłuchując śpiewu zaganiaczy, ale ciszę przerywają jedynie piosenki kalandr dwuplamistych, dzierlatek, skowrończyków krótkopalcowych i białorzytek płowych. Po pięciu kilometrach wspinaczki w końcu wjeżdżamy do mocno zarośniętego wąwozu - jeśli ma się udać, to tutaj. Jeszcze kilometr wyboistego traktu i parkujemy na rozwidleniu dróg, skąd rozchodzimy się po okolicy. Teren jest bardzo ciekawy. W promieniu 250-300 metrów namierzamy co najmniej sześć par iranek, które okazują się być tu jednymi z pospolitszych ptaków. Na jednej ze ścian wąwozu zauważyć można rodzinkę kowalików dużych, których w całym rejonie też jest niemało. Są też dzierzba rudogłowa, samiec białorzytki białogrzbietej, para pokrzewek kaspijskich i co najmniej dwie świstunki gruzińskie, a z wyższych partii gór dobiega śpiew - teraz to już jesteśmy mądrzy! - trznadla skalnego. Kanionem co jakiś czas niosą się głosy góropatw i krążących w górze wrończyków. Nie brakuje szponiastych - orłosęp, gadożer, kurhannik, sęp kasztanowaty i 13 trzmielojadów to zaskakująco dobry plon. Po jakimś czasie wpadam na Mariana, który twierdzi, że przez chwilę widział zaganiacza pustynnego, który po "odbębnieniu zaśpiewu" odleciał w zakrzaczenia porastające zbocza wąwozu. Po wczorajszej historii ze żmijami, biegać za nim nie mam zbytnio ochoty - trzeba go wyczekać tu na dole. Jak się jednak okazuje po parunastu minutach, trzeba było raczej trzymać się bliżej Pawła i Mariana, bo wynajdują oni kolejnego, lub tego samego ptaka, niewiele dalej. Odległość średnio zadowalająca, jedynie na lunetę, a ptak ponadto wstydliwy jak diabli. Na domiar złego na jakiekolwiek zdjęcie szansa nadarza się tylko wtedy, kiedy na pół minuty wyskakuję do auta po statyw. Przepraszam Was z góry ekipo, ale na tę obserwację będę co jakiś złorzeczyć.

Białorzytka płowa (Oenanthe isabellina)

Góropatwa azjatycka (Alectoris chukar)
Iranka (Irania gutturalis)
Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)
Trzmielojady (Pernis apivorus)

Przy zjeździe do Surenavan zatrzymują nas dwie sytuacje. Pierwsza, to bardzo fotogeniczne skowronki - kalandra dwuplamista i skowrończyk krótkopalcowy, którym nie sposób się oprzeć. Druga jest już mniej przyjemna. Chwilę przed naszym przejazdem, jedyną drogę zagradza szlaban, w postaci ciężarowego Ziła z długą naczepą. Pojazd parkuje wzdłuż drogi, po czym dwóch tragarzy rozpoczyna rozładunek naczepy, załadowanej kilkumetrowymi rurami. Każdą z rur, z wielkim mozołem przenoszą jakieś 30 metrów dalej - w miejsce, gdzie spokojnie dałoby się cofnąć ciężarówką, przysparzając ulgi zarówno robotnikom, jak i kierowcom korzystającym z drogi. Najwyraźniej jednak w rozgrywającej się przed nami scenie nie chodzi o to żeby zrobić, ale żeby robić. Oczywiście, nie muszę dodawać, że nie śpieszy się nikomu, poza nami. Po kwadransie czekania zaczynamy rozważać niezbyt kurtuazyjne ponaglenie aktorów tego ponurego spektaklu, na szczęście wygląda na to, że do przeniesienia zostało im kilka ostatnich rur. Powstrzymuję ogarniający nas entuzjazm żartobliwą uwagą, że ze świętowaniem powinniśmy się wstrzymać do momentu, aż stary Ził odpali. To co miało być żartem, rozładowującym napięcie, chwilę potem okazuje się być rzeczywistością. Silnik zdezelowanego zawalidrogi rzęzi i rzęzi, aż podczas czwartej próby uruchomienia go wydaje z siebie serię dychawicznych prychnięć, po której następuje konwulsyjne szarpnięcie kabiny i... Ził milknie. Kierowca wygląda na wybitnie zaskoczonego takim obrotem sytuacji (Taka limuzyna i coś nie działa? Nie może być!), bo zdobywa się tylko na otwarcie przedniej klapy i podziwianie jej wnętrza (ciężki klucz w ręku ma chyba dodawać mu otuchy). Nerwy puszczają w końcu czekającemu razem z nami armeńskiemu motocykliście, który udziela kierowcy jakichś złotych rad i wskazówek. Kolektywnym wysiłkiem udaje się w końcu wskrzesić radzieckiego rzęcha. Rychło w czas, bo Marian tracił już wszelką nadzieję. ;)

Kalandra dwuplamista (Melanocorypha bimaculata)
Skowrończyk krótkopalcowy (Calandrella brachydactyla)
Rozładunek czas zacząć...
Po co się śpieszyć?
Jakim cudem nie zapalił?
Marian w stanie załamania zdarzeniem drogowym;)
Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)

W drodze do hotelu zatrzymujemy się w "markecie" w Araracie, w poszukiwaniu inspiracji na dzisiejszy obiad. Ktoś rzuca pomysł zakupienia jakichś mrożonek - asortyment okazuje się niewielki i nabywamy dwa kilo czegoś co przypomina skrzyżowanie uszek z pierogami, a co szybko zdobywa miano "baranich jąder". Po przybyciu do hotelu, w rolę kucharza wciela się Marian i już po chwili po całym budynku roznosi się zapach gotowanej padliny. Może jeszcze byłoby to zjadliwe, gdyby w trakcie przyrządzania posiłku nie wysiadł prąd... Zanim Albert dostarcza nam zastępczy palnik podpięty do agregatu (najwyraźniej nie zdarza się to pierwszy raz) baranie jądra, które jeszcze przed chwilą bulgotały radośnie w przejrzystej wodzie, znikają w białej i kleistej masie. Rozgotowane i posklejane, w brejowatym sosie, wyglądają tak, jak smakują. Kilka sztuk można jeszcze w siebie wcisnąć - tak z ciekawości, ale pół garnka zostawiamy na palniku. Może przyda się Albertowi jako trutka na szczury.

Łubu-dubu, niech żyje prezes araratowego klubu
Baranie jądra gotowe!
Voilà!

Planowo - po trzynastej - opuszczamy Ararat. Robi się nostalgicznie, bo zdążyłem już przywiązać się do tego miejsca. Ale nasz pobyt w Armenii jest dopiero na półmetku - czeka nas jeszcze sporo do zrobienia! Jeszcze dziś plany nie są szczególnie napięte - odwiedzić chcemy monaster Noravank, a następnie zakwaterować się w pobliskim Areni. Wieczorem powinniśmy spotkać się tam z "rangersami" z Obszaru Chronionego Krajobrazu Gnishnik - znajomymi naszego armeńskiego kolegi Vasila Ananiana, których chcemy wynająć na jutrzejszą wycieczkę na ułary kaspijskie. Od Noravank dzieli nas jakieś 60 kilometrów jazdy wzdłuż granicy Nachiczewańskiej Republiki Autonomicznej, ale wszystkie nawigacje sugerują nam nadrobienie 25 kilometrów i objazd okrężną drogą przez Urtsadzor. Po przybliżeniu widoku na telefonie okazuje się, że jedna z wiosek na krótszej trasie - Kərki, otoczona jest... linią azerbejdżańskiej granicy! Zerkamy na papierową mapę, na której zjawisko to występuje również, z tym, że nazwa wsi to Tigranashen! W internecie nie znalazłem żadnej informacji, potwierdzającej, że rzeczywiście musielibyśmy przejechać przez obce terytorium, więc postanawiamy zaryzykować. Po drodze próbujemy zaczerpnąć języka na stacji benzynowej - po okazaniu mapy pracownikom, ci robią wielkie oczy - to chyba oznacza, że przejedziemy ;). Faktycznie - nie napotykamy żadnych szlabanów, ani celników wystraszonych naszą śmiałą próbą przełamania granicy ;). Zagadka wyjaśnia się dużo później. Okazuje się, że Tigranashan to de iure eksklawa Nachiczewańskiej Republiki Autonomicznej (będącej w pewnym sensie eksklawą Azerbejdżanu na terenie Armenii...) i enklawa Armenii, na obszarze armeńskiej prowincji Ararat, administracyjnie przynależąca do... azerbejdżańskiego rejonu Sədərək, ale... de facto kontrolowana przez Armenię od czasu konfliktu o Górski Karabach. Zawiłe, prawda? Miejscowość została zaatakowana i przejęta przez Armenię w nocy z 19 na 20 stycznia 1990, a jej nazwa zmieniona z Kərki na Tigranashan. Wieś jest w większości zamieszkana przez lokalnych Ormian i uchodźców z Azerbejdżanu. Podsumowując: nawigacje GPS nie nadążają za tutejszą polityką.

Żegnaj Araracie
To jeszcze Armenia, czy już Azerbejdżan?

Podczas godzinnej podróży niewiele się dzieje - na nielicznych postojach obserwujemy w sumie trzy wróble skalne, białorzytkę rdzawą i parę krasek. Około piętnastej dojeżdżamy do Areni, ale nie skręcamy do miejscowości, tylko podążamy główną drogą jeszcze przez półtora kilometra, a następnie odbijamy ostro w prawo, w wyraźny głęboki kanion rzeki Gnishik, jednego z dopływów Arpy. Ostatnie 7,5 kilometra to jedna z najbardziej malowniczych tras w Armenii, prowadząca przez dziki górski krajobraz, przypominający chwilami skalne miasta z północnych Czech, z niesamowitymi urwiskami, mieniącymi się wszystkimi odcieniami czerwieni, różu i pomarańczy - podkreślonymi dodatkowo przez granat gromadzących się deszczowych chmur. Gdzieniegdzie, dojrzeć możemy groty, wykorzystywane dawniej na różne sposoby.





Sam monaster, stojący w odosobnieniu na wysokim progu skalnym, jest być może najbardziej atrakcyjnie usytuowanym spośród wszystkich założeń klasztornych w kraju. Świątynia, jak na armeńskie standardy, jest dość młoda - powstała bowiem "dopiero" w 1205 roku. Szczyt świetności monasteru przypadł na stulecie po wyniszczającym mongolskim najeździe w 1238 roku - stanowił on wtedy nie tylko siedzibę biskupów Sjuniku, ale także ważny ośrodek kulturalno-naukowy oraz miejsce kultu. Jak to bywało w tej części Świata, żyło się dobrze od najazdu do najazdu. Jeszcze w XIV wieku okres prosperity zakończył najazd, wspomnianego już w ostatnim rozdziale Tamerlana. Jedyną szansą na przetrwanie klasztoru było jego ufortyfikowanie, co jednak miało dokonało się dopiero w XVII i XVIII stuleciu. W latach 1840 i 1931 kompleks ucierpiał z powodu trzęsień ziemi, ale za każdym razem uszkodzone fragmenty skwapliwie naprawiano. Na klasztornym terenie znajduje się dziś dwanaście wartych zobaczenia budowli i obiektów. Najokazalsze są trzy z nich. Na pierwszy plan wysuwa się dwukondygnacyjny kościół Matki Bożej z 1339 roku, usytuowany na planie krzyża (arcydzieło mistrza Momika Vardpeta, pochowanego przy jego południowej ścianie), przypominający wieże grobowe z początków chrześcijaństwa w Armenii - na górne piętro prowadzą charakterystyczne groźnie strome i wąskie schody, zwykle oblegane przez żądnych pamiątkowego zdjęcia turystów. Kolejną ważną budowlą jest cerkiew św. Szczepana z lat 1216-1227, z piękną i pełną symboliki frontową elewacją gawitu (w armeńskiej architekturze sakralnej to narteks przekraczający rozmiarami główną bryłę świątyni), do której przylega kaplica św. Grzegorza z 1275. z kryptami członków rodu Orbelianów (książe Burtel Orbelian, pochowany w kościele Matki Bożej był fundatorem klasztoru). Pomiędzy budowlami wyeksponowanych jest kilka chaczkarów - typowych dla Armenii kamiennych płyt wotywnych, ozdobionych bogatą ornamentyką z krzyżem ormiańskim oraz inskrypcją upamiętniającą fundatora, bądź jakieś szczególne wydarzenie. Zwiedzając Norawank nie sposób pozbyć się refleksji, że kaukaskie świątynie mają w sobie magię i klimat, których brakuje współczesnym, betonowym kościołom. Bez względu na to w co wierzysz i jak mocno, nie potrafisz przejść koło nich obojętnie, nie przystanąć w zadumie.


















Ponadto, okolice monasteru okazują się być świetnym miejscem na ptaki - nie bez powodu ustanowiona tu została ostoja ptaków IBA tj. Important Bird Area. Już z parkingu udaje nam się usłyszeć nawołującego syczka! Niestety, ptak milknie po kilku minutach i jego poszukiwania mijają się z celem... Zaraz po przekroczeniu bramy wejściowej, pomimo deszczu, w ruch idą aparaty - krążący nisko na tle czerwonawych skał dorosły orłosęp jest łatwy do przeoczenia, ale na szczęście co pięć par oczu to nie jedne ;). Na zabytkowych budowlach parę razy udaje się przyskrzynić białorzytki rdzawe, modraki oraz jaskółki skalne. Licznie występuje tu kulczyk królewski. Na niebie pojawia się przez chwilę orzeł przedni, natomiast na tle jasnych chmur odcinają się co chwilę charakterystyczne sylwetki hałaśliwych wrończyków. Pieszy rekonesans pośród, rozdzielonych wzburzonym strumieniem zadrzewień, przynosi nam obserwacje dzięcioła białoszyjego, pliszki górskiej oraz sójki podgatunku atricapillus. Bardzo udane popołudnie!

Orłosęp (Gypaetus barbatus)
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Jaskółka skalna (Ptyonoprogne rupestris)
Kulczyk królewski (Serinus pusillus)
Modrak (Monticola solitarius)



Zjeżdżamy do Areni, ale parokrotnie przystajemy jeszcze w wąwozie, aby w spokoju napawać się jego pięknem. Postoje te są okazją do kolejnych ciekawych ornitologicznych spostrzeżeń. W wielu miejscach znajdujemy modraki - najwyraźniej pospolite w całym kanionie. Widzimy też samca iranki, parę wróbli skalnych, jerzyki alpejskie oraz samca białorzytki rdzawej z interesującej jasnej formy. Zwracamy uwagę pary Ormian, biwakujących w cieniu drzew u podnóża skał, którzy zachęcają nas machaniem rąk do podejścia. Po chwili zostajemy ugoszczeni zakąskami i zaproszeni do wzniesienia toastu. Dziś 9 maja, Dzień Pabiedy - Święto Zwycięstwa - tłumaczy Ormianin. No tak! Straciliśmy rachubę czasu... Pijemy więc za pokój na Świecie i armeńsko-polską przyjaźń - do dna!









Areni, winiarska wieś w marzie (Armenia jest podzielona na 11 prowincji – marz) Wajoc Dor, położona jest na wysokości blisko tysiąca metrów nad poziomem morza, jakieś sześć kilometrów w linii prostej od Noravank. Tym razem bez problemu znajdujemy naszą kwaterę - bed & breakfast Areni House. Pensjonat prowadzą państwo Petrosyan. Agasi - głowa rodziny i jego wiecznie uśmiechnięta żona podejmują nas bardzo gościnnie. Gość w dom – Bóg w dom -  to powiedzenie najwyraźniej idealnie pasuje do mentalności Ormian. Na stół trafiają lekkie i kruche placki, do których podany zostaje wyrabiany w pasiekach Agasiego miód. No i oczywiście najważniejszy składnik poczęstunku - wódka domowej roboty, a do niej kieliszki o rozmiarach koniakówek ;). Agasi szybko daje się poznać jako człek rozgarnięty, światowy (był nawet w Polsce, w ramach służby wojskowej, podczas której stacjonował głównie w NRD) i biegły w tematach politycznych - biegłość ta postępuje wraz z kolejnymi toastami. Trzy (Bog ljubit trojcu!) w obowiązkowym pakiecie startowym są za nasze zdrowie, dień pabiedy, no i za polskuju-armienskuju drużbu (Nu, za polskuju-armienskuju drużbu ty niewypijesz?). Po godzinie wiemy już wszystko na temat stosunków Armenii z wszystkimi sąsiadami. Z wokandy nie schodzi temat Górskiego Karabachu, w który nasz gospodarz zaangażowany jest bardzo emocjonalnie, nie tylko z tego powodu, że służy tam jego syn. Żywo gestykulując streszcza nam niedawny konflikt: U Azerbejdżańcow same płochyje sołdaty, strielajut w wazduch, niemudreno szto my ubili tysjaczi i z nich, a ani w to wremja tolka sotien naszych. Nagornoj Karabach eta nasza wotcina! Odnosi się też do samych Azerów, których wyraźnie nie darzy sympatią: Pasmatritie, szto u Azerbejdżańcow niet uczienych, niet izobrietatieli, niet kompozitorow, niet chudożnikow... Ani umiet tolka barany pasti! Na uwagę Mariana, że przecież był taki jeden Ajwazowski, Agasi aż podskoczył: I wsie że on Armianin!!! Zostawmy już lepiej tę politykę. Za chudożnikow!

Areni
Areni
Kolacja u Agasiego

Wreszcie przybywają Misak i Samvel - strażnicy z Gnishik Protected Landscape. Można powiedzieć, że impreza zaczyna się na nowo ;), no bo znów trzeba wznieść te same toasty (no bo jak to, za polsko-armeńską przyjaźń nie wypiją?). Póki jeszcze jesteśmy przy siłach, ustalamy szczegóły jutrzejszego wyjazdu na ułary. O 4:30 pod dom Agasiego podjadą dwa terenowe auta (nasi nowi znajomi będą również obecni), które zabiorą nas w masyw góry Gndasar, gdzie po świcie powinniśmy znaleźć ułary kaspijskie. W grę wchodził też przejazd naszym autem, ale wolimy nie ryzykować i polegać na sprawdzonych kierowcach i ich nieśmiertelnych radzieckich maszynach ;). Szto jeszczio wy chatitie uwidiet - pyta nas Samvel. Oczywiście kozy bezoarowe - symbol rezerwatu - wsie sto pracentow! Mile widziane rysie, żbiki, niedźwiedzie i cała reszta lokalnych specjalności - druzja, zawtra wsie wasmożna! Rangersi wychodzą przed 23. Kiedy żegnają się z Agasim i potwierdzają mu godzinę spotkania na "4:30, czyli 5:00" (No bo nim się zbierzemy...), nasz gospodarz zwraca im uwagę z poważną miną: Nie apazdiwajtie - ani Ewropejcy! Mam tylko nadzieję, że nasze europejskie głowy nie pękną przez noc!

c.d.n.