sobota, 30 czerwca 2018

Wyspy Zielonego Przylądka - I: "No Stress" na Boa Vista (8-11 IV 2018)

Po przystawkach w postaci krótkich zimowych wyjazdów do Izraela, nadszedł czas na "poważną" wyprawę. W sumie to rzadko zdarzało się nam (Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Krzysiek Ostrowski, Dawid Kilon i ja) tak jednoznacznie wybrać kierunek podróży. Bo też i bez większych debat, wybór padł na Wyspy Zielonego Przylądka. Powodów było co najmniej kilka. Chyba najważniejszy, to fregata wielka na wyspie Boa Vista. W latach 90-tych, po jednym z karaibskich huraganów, na Cabo Verde (portugalska nazwa kraju) pojawiło się stadko kilkunastu fregat. Pech chciał, że samych samic. Od paru lat widywano już tylko jednego ptaka i szanse na zobaczenie tego egzotycznego gatunku w granicach Zachodniej Palearktyki zdawały się być na wykończeniu. Jako, że nieszczęścia mają w zwyczaju chadzać parami, od czasu zakupu biletów lotniczych, o fregacie nie pisał już nikt... Kto wie, czy gdybyśmy nie byli już na tak dalekim etapie planowania, nie doszłoby do zmiany planów. Klamka jednak zapadła, na fregacie postawiliśmy wstępny krzyżyk i zajęliśmy się rozpoznaniem pozostałych atrakcji. Najważniejszy stał się teraz rejs na rurkonose - w tym temacie mogliśmy najwięcej zyskać, ale i najwięcej stracić, dlatego przed pójściem w koszta, bardzo pieczołowicie analizowaliśmy plusy i minusy wszystkich możliwych terminów i nasz wybór padł na pierwszą połowę kwietnia. Czas, w którym w grze było aż 8-9 gatunków nowych dla każdego "rurek". Dużych problemów nastręczała organizacja rejsu. Kontakty mailowe i telefoniczne z lokalnymi szyprami były - mówiąc delikatnie - trudne i odbywały się w języku włoskim lub portugalskim... Proponowane ceny najczęściej dało się określić mianem "kosmicznych". Byliśmy jednak zgodni co do tego, że nie będziemy oszczędzać na bezpieczeństwie. Nasi koledzy, którzy na Cabo Verde płynęli w ocean dwa lata prędzej, do dziś wspominają to przedsięwzięcie drżącymi głosami, a od samych ich morskich opowieści, włos parę razy zjeżył mi si na głowie. Wybór padł ostatecznie na katamaran (powinno być stabilniej) dowodzony przez niemieckiego kapitana (powinno być łatwiej się dogadać). Jedyne wątpliwości budził on w kluczowej sprawie rejsu na Raso, gdzie gniazduje najważniejszy gatunek lęgowy archipelagu, skowronek wyspowy - cała światowa populacja (ok. 400 osobników) lęgnie się na małej skalistej i niedostępnej wysepce (2 na 3 kilometry), na którą naszym kolegom udało się jednak swego czasu zdesantować. My od razu mogliśmy się pozbawić złudzeń - w przeciwieństwie do małej łódeczki, katamaran rzekomo nie miał możliwości zbliżenia się do skał, a poza tym dowiedzieliśmy się, że jakikolwiek desant na Raso jest nielegalny. Co da się załatwić z Włochem, tego nie da się załatwić z Niemcem. I tak pozostawało żarliwie modlić się o dobrą pogodę, która pozwoli wyruszyć w ocean nawet większej jednostce... Na kluczowej dla spraw rejsów wyspie Sao Nicolau, mieliśmy spędzić zaledwie trzy dni. Pomijając skowronka, najważniejszą wyspą dla gatunków lęgowych archipelagu jest Santiago, gdzie naszymi celami miały być, m.in. trzciniak wyspowy, myszołów zielonoprzylądkowy oraz skrajnie nieliczna czapla purpurowa podgatunku bournei. No właśnie - na, w większości rzadkie podgatunki, położyliśmy ogromny nacisk i uznaliśmy, że są dla nas równie ważne, co "pełnoprawne" gatunki. Fakt faktem, dla paru z nich "split" powinien być tylko kwestią czasu. Podsumowując, w 11 dni, mieliśmy odwiedzić trzy wyspy i zobaczyć około 30 kluczowych gatunków. Tuż przed wyprawą, za dobry omen uznaliśmy stale meldowane z wysp, kormorana etiopskiego (znaleziony jesienią) oraz głuptaki czerwononogie (również relikt jesiennych sztormów). Martwił trochę brak zimujących afrykańskich czapli: czarnej i czarnonogiej. Były to już jednak sprawy całkowicie od nas niezależne. Oceniać wszystkie podjęte w sprawie wyjazdu decyzje, przed wyruszeniem w drogę, byłoby trochę nie na miejscu. Czas miał pokazać, gdzie popełniliśmy błędy. Tymczasem, przyszło się cieszyć ze zbliżającej się wielkimi krokami świetnie zapowiadającej się przygody... 

*          *          *

W całym projekcie pod nazwą Cabo Verde 2018 najtrudniejsza jest podróż na archipelag. Wylot z Wrocławia do Brukseli, gdzie mamy przesiadkę na Boa Vista. Sęk w tym, że lądujemy na lotnisku Charleroi, a kolejny lot czeka nas z głównego portu lotniczego, Zaventem. Jakieś 40 kilometrów na północ. Taksówka została już opłacona przez Internet, więc niestety zmuszeni jesteśmy czekać na ten Jedyny Samochód, a facetowi, który ma nas odebrać, znalezienie nas w parkingowym gąszczu zajmuje dobre kilkadziesiąt minut. Jest 23:30. Krótko po północy meldujemy się na opustoszałym Zaventem. Teraz najsłabszy punkt programu - prawie siedem godzin oczekiwania na rozpoczęcie odprawy, a potem sześć i półgodzinny lot... Rozkładamy się w jednym z terminali. W promieniu kilometra, poza nami tylko trzech śpiących nieopodal Hindusów i przechadzający się co chwila w tę i we wtę, uzbrojeni po zęby antyterroryści. Dwa lata temu, jakieś 100 metrów od miejsca naszego oczekiwania na samolot, dwóch islamistów zdetonowało ładunki wybuchowe. Belgia to zresztą dziś jeden z najbardziej dotkniętych islamskim radykalizmem krajów Europy, o czym poza policją i wojskiem przypominają np. betonowe zapory, rozlokowane przy przystankach autobusowych i w strategicznych miejscach lotniska. Ciężko zrelaksować się tak zupełnie, kiedy terminalem co 15 minut przechadza się arsenał broni. Niby nie dzieje się nic, ale wydarzyć się może wszystko. Któryś z kolei obchód rozpoczyna się przyklejeniem trzech żołnierzy do filarów podtrzymujących strop. Kilku kolejnych pojawia się w innych drzwiach z karabinami uniesionymi do strzału, a następnie na jakąś komendę z krótkofalówki, zawraca w pośpiechu - w przykurczonej pozycji "okopowej". Do naszych uszu dochodzą bliżej nie rozpoznane komendy. Powiedzieć, że robi się nerwowo, to nic nie powiedzieć. Ewidentnie coś jest na rzeczy. Zaczynamy wypatrywać wyjść ewakuacyjnych. W międzyczasie terminal wypełnia się kolejnymi antyterrorystami. Jest i dowódca - wymachuje rękami, a podwładni obstawiają wszystkie wyjścia. Kilku robi to jednak dość opieszale. Jeden pozwala sobie na nieznaczny uśmiech. Teraz zaczyna do nas docierać, że to ćwiczenia. Wielkie dzięki! Kiedy tylko na tablicy odlotów pojawia się "Boarding to Boa Vista", ruszamy czym prędzej do odprawy. Uspokajam się dopiero, kiedy jesteśmy już w hali odlotów. Chorych czasów przyszło dożyć, skoro człowieka ogarnia uczucie bezpieczeństwa i ulga w momencie wylotu ze stolicy dużego europejskiego kraju do Afryki. Trochę niepokoi fakt, że przy stanowisku na Boa Vista nie widać "ogona" ludzi. W zasadzie, nie ma nikogo! Podbiegamy do stanowiska Brussel Airlines i otrzymujemy wyjaśnienia - ponieważ to ostatni lot sezonu, bez możliwości powrotu do Brukseli, sprzedano na niego... 11 biletów! Łącznie z naszymi! Za chwilę jesteśmy już na pokładzie naszego "czarteru" - większego niż standardowe jednostki tanich linii lotniczych, którymi zwykliśmy latać, co jeszcze potęguje uczucia, które towarzyszą zapewne prezydentowi Stanów Zjednoczonych w Air Force One. Zajmujemy "biznesklasę" z przodu samolotu - no bo po co stewardessy mają się męczyć niepotrzebnymi przemarszami? Tak to można podróżować po West Palu! :). Ciężko powiedzieć, kto ma większy ubaw z tego lotu - my, czy obsługa samolotu?

- No to jak będzie, zamówicie coś do jedzenia, czy tylko oglądacie kartę? Nudzimy się - zagaduje nas z udawanym zatroskaniem jedna z pań.

Całą sytuację wypadalo uwiecznić na zdjęciu:
- Przepraszam, że przerywam karcianą rozgrywkę, ale czy podejdą Panie do nas na pamiątkową fotografię?
- No pewnie!

Godzina 12. Jaka szkoda, że już lądujemy. W terminalu (to naprawdę zbyt szumne określenie) jest jednak równie przyjemnie, bo zaliczamy tu nasz pierwszy gatunek: wróbla rudogrzbietego - wyspowego pospoliciaka. Samiec - to sprawa wiadoma - ale po kilku dniach obcowania z tym gatunkiem przyznamy zgodnie, że również samica, choć niespecjalnie kolorowa, ale z ładną kontrastową głową, jest szczególnej urody. Jeszcze tylko zaopatrujemy się w wizy, uprawniające nas do pobytu na Cabo Verde przez miesiąc (koszt to 25 EUR) i rozpoczynamy afrykańską przygodę!

Bruksela-Charleroi - to była długa noc
Tak to wyglądało na pokładzie - cały samolot nasz!
Wróbel rudogrzbiety (Passer iagoensis)

*          *          *

Na Boa Vista wynajmowanie auta nie ma najmniejszego sensu. Wypożyczalni jest mało i są niezrozumiale drogie. Większa część wyspy jest niedostępna osobowym autem, a wiele wygląda na takie, co lepiej sobie odpuścić nawet pojazdem 4x4. Krajowcy, swoimi starymi i rzężącymi Toyotami i Subaru jeżdżą jednak wszędzie i nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Poza tym, odnosi się wrażenie, że co drugi mieszkaniec wyspy to taksówkarz. Żeby skorzystać z usług szofera, należy jedynie trzymać się blisko drogi - już za chwilę zwolni przy nas jakieś auto, którego kierowca uchyli szybko szybę i rzuci: "Taxi?". Uważać trzeba jedynie na naciągaczy i targować się bez najmniejszych skrupułów - cena, którą otrzymujemy na starcie jest zawsze wygórowana. Warto więc porównać oferty kilku kierowców, jak również nie bać się wyjść samemu z zaporową ceną. Po wylądowaniu nie mamy podobnych problemów, bo czeka już na nas kierowca przysłany z hotelu. Większość kabowerdeńskich taksówek to pick-upy. Miejsc w szoferce jest więc zwykle tak dla 3-4 pasażerów. Reszta ładuje się na pakę, co zapewnia niezapomniane wrażenia, najlepsze widoki, ale również ból kości ogonowej i kręgosłupa, będący zwykle pamiątką po dłuższej przejażdżce. Zwłaszcza, kiedy kierowca traktuje wszystko co na pace, jak worki z ziemniakami - co wydaje się być powszechnie przyjętą regułą. Oprócz pick-upów po wyspie krążą też małe busiki, które są wygodniejsze, ale nie tak zabawne. A przecież na wyprawie przede wszystkim chodzi o to, aby się dobrze bawić, prawda?


Załadowani - możemy ruszać!

*          *          *

Nasz hotel - Ca Elsa, położony jest zaraz przy wjeździe do miasteczka i prowadzony przez włoskiego gospodarza, co pozornie powinno mu dodawać europejskości, ale wcale tak nie jest. Zostajemy zakwaterowani na trzecim piętrze, w apartamencie na który składają się dwa pokoje (jeden z aneksem kuchennym) oraz łazienka. Okazuje się, że w największym pokoju jest tylko jedno łóżko i to przeznaczone dla wychudzonego pigmeja. Brakuje też wielu przyrządów pierwszej potrzeby, takich jak zapałki, płyn do mycia naczyń czy ręczniki. Dla gospodarza to jednak no problemo - nic dziwnego, skoro ma się trzech służących. Po powrocie z pierwszego rekonesansu po Sal Rei odnotowujemy pojawienie się trzeciego łóżka - co prawda, również dla jakiejś skarłowaciałej postaci, ale najwyraźniej niczego lepszego nie należy już się spodziewać. Poważniejszym problemem jest ciśnienie wody w łazience - zwłaszcza pod prysznicem, pod którym ciężko byłoby umyć kota, a co dopiero oblepionego solą i piachem dorosłego człeka. Woda to jednak na Boa Vista towar deficytowy - ledwie nadąża się tu z jej odsalaniem, więc należy być wdzięcznym za to, co otrzymaliśmy. Byłbym zapomniał - mamy też niewielki balkon i możliwość wyjścia na dach, więc jeszcze zanim na dobre wyruszymy w teren obserwujemy kruki pustynne i pustułki lokalnego podgatunku alexandri.


Widok na Sal Rei z okien naszego hotelu
A tuż za progiem hotelu, Sal Rei przeradza się w pustynię...

*          *          *

Sal Rei - główne miasteczko wyspy, w którym rezydujemy, to skupisko dość bezładnie rozrzuconych brzydkich, lecz niezwykle barwnych, budowli mieszkalnych o brylastych kształtach. W porywach, mieszka tu zaledwie 5800 osób, co wiele mówi o prowincjonalnym charakterze osady. Oprócz kreoli i garstki białych (głównie, pracowników europejskich firm) żyją tu imigranci z Senegalu, zajmujący się albo kultywowaniem swojego bezrobocia, albo handlem czym się da. Strefa usługowa opanowana jest przez taksówkarzy i chińskich sklepikarzy. I oczywiście, jak przystało na afrykańskie miasto portowe - przez rybaków. Wyraźnie zauważyć można dualizm cywilizacyjny. Wzdłuż głównej, zatopionej w cieniu daktylowych i kokosowych palm ulicy Via Pitoresca, podobnie jak w jej najbliższym otoczeniu, rozciąga się dzielnica handlowa, charakteryzująca się nawet pewnym ładem urbanizacyjnym oraz cały szereg domów mieszkalnych typowych dla architektury kolonialnej - tu zlokalizowane są sklepy, banki, wypożyczalnie aut, biura podróży, restauracje i tym podobne. Tutaj mieszka też zamożniejsza część mieszkańców. Centralną częścią tej dzielnicy jest port, wokół którego toczy się życie miasteczka. Jest też niewielki rynek, który jednak nie wiadomo do końca, czemu ma służyć. Tuż za portem wkracza się w dzielnicę, gdzie przysłowiowe psy wiadomo czym szczekają. Slumsy, wyglądające jak po przejściu nalotu dywanowego. Widok na podobne miejsca rozpościera się też z naszego hotelowego balkonu:

- Biały człowiek stamtąd nie wraca - skomentował krótko Paweł.

Pewnego dnia postanowiliśmy przełamać w sobie wszelkie obawy i wyruszyć w TĘ stronę. Starą, ochrypłą taksówką zajeżdżamy do sklepu, który zidentyfikować można jedynie dzięki ustawionym jedna na drugiej przed frontowymi drzwiami, pięciolitrowym baniakom z wodą. Na szczęście, właśnie wody potrzebujemy. Od razu pojawia się kilku gości z obsługi, którzy naszym pojawieniem wydają się być mniej zaaferowani, niż my sami jesteśmy. Zdają się zupełnie nie przykładać większej wagi do charakteru krajobrazu kulturowego, w którym żyją. Z perspektywy paki taksówki, slumsy robią niesamowite wrażenie. Obserwując podpierających mury tęgich mężczyzn, ciężko pozbyć się wrażenia, że gdyby skrzyknęli się oni na parę dni, uprzątnęliby całą dzielnicę, pozbyli się zalegającego wszędzie gruzu, a może nawet zorganizowali sobie jakieś miejsca wypoczynku - lepsze, niż plac na kontenery ze śmieciami. Najwyraźniej jednak podobne refleksje są im całkowicie obce. Po co zmieniać coś, co jakoś funkcjonuje? Slumsy w Sal Rei będą funkcjonować najpewniej przez wieczność - tak długo, jak mentalność ich mieszkańców.


Sal Rei - widok na miasto i port
Sal Rei




Główna ulica w Sal Rei
Slumsy tworzą odpychający krajobraz...
... jednak życie toczy się tu całkiem normalnie
Jedna z młodszych mieszkanek slumsowej dzielnicy w Sal Rei

Przy bramie miejskiego targowiska

*          *          *

Pierwsze kroki na Cabo Verde kierujemy nigdzie indziej, jak do portu. Dojście na plażę zajmuje nam dosłownie chwilę. Turkusowy kolor oceanu wraz z bielą piasku i wyrzuconych z wody fragmentów koralowców tworzy niesamowitą i piękną harmonię. Rytm życia całej osady wyznacza ocean, który reguluje zasobność portfeli jej mieszkańców, dostępność dań w restauracjach i ogólny wskaźnik zadowolenia "Salrejczyków". Główna przystań oblężona jest przez rybaków, których wyposażenie nie sprzedałoby się w żadnym europejskim sklepie branżowym, a techniki łowieckie stałyby się tylko kanwą wędkarskich dowcipów. Poławiacze zdają się tym jednak nie przejmować, podobnie jak zgromadzona wokół gawiedź nastolatków, zapatrzona w głównych aktorów widowiska, jak w swoich idoli. Bycie rybakiem na Cabo Verde wymaga nie lada tężyzny fizycznej - wszelkie braki techniczne nadrabiane są siłą mięśni, a połowy z przeciążonych kutrów czy dziurawych łodzi, przy ciągłym zmaganiu się z wiatrem i zdradziecką falą, to nie robota dla słabeuszy. Nic dziwnego, że tak olbrzymią popularnością cieszy się przyportowa siłownia - ściślej: drążek wmontowany w ścianę jednego z budynków. Doprawdy, gdyby otworzyć tu siłownię z prawdziwego zdarzenia, to mógłby być złoty interes... Łowiecką aktywność portowych rybaków zdają się zauważać głuptaki białobrzuche, dające fantastyczne pokazy polowania pomiędzy kutrami. Wrażenie robią zwłaszcza w locie nurkującym, kiedy spadają na ofiarę z niedużej wysokości, wbijając się pionowo w wodę - gładko, jak nóż w masło. Podążając wzdłuż wybrzeża, znajdujemy punkt obserwacyjny, z którego rozpościera się świetny widok na pobliską wulkaniczną wysepkę Ilhéu de Sal Rei, na której zlokalizowane są ruiny fortu Duque de Bragança, zdobytego w 1818 roku przez południowoamerykańskich piratów. Nad nią obserwujemy rybitwę wielkodziobą, rybołowa i błotniaka stawowego. "Stop" wyznacza nam brama kontenerowni. Jeszcze rzut oka na zatokę, nad którą bawią się dzieci, wykazać próbują się łowcy krabów i ośmiornic, rybacy oporządzają sieci i gdzie... wylewane są hektolitry miejskich ścieków. Chyba nigdy nie zrozumiem, jakim cudem takie sprawy nie skłaniają do refleksji, tych najbardziej problemem dotkniętych. W późniejszych dniach, w rejonie zatoki obserwujemy czaple nadobne i rafową (odmiany ciemnej), kamuszniki, kulika mniejszego i piaskowce. Strach pomyśleć, ile z tych ptaków w niedalekiej przyszłości padnie ofiarą ludzkiej próżności...










 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
Miejska siłownia
Dawid nie mógł sobie odpuścić... Wstydu nie było ;)




Każdy sposób dobry, żeby wypłynąć w ocean
Kamuszniki (Arenaria interpres)
Na hałdach śmieci i ścieków bawią się dzieci...




Czapla nadobna (Egretta garzetta)
Rybołów (Pandion haliaetus) - jeden z symboli Cabo Verde, przedstawiony jest na monecie 5 escudo
Rybitwa wielkodzioba (Hydroprogne caspia)

*          *          *

Zapewne nigdy nie odwiedzilibyśmy koryta rzeki Figueira Garda, gdyby nie obsesja "Prezesa", będącego przekonanym, że gdzieś, w którymś z podobnych miejsc na wyspach, kryje się jakaś rzadka afrykańska czapla. Taksówkarz o imieniu Sambo, który wysadził nas na wiadukcie nad rzeką, od razu zostaje dogadany na cały kolejny dzień. Spacer w kierunku ujścia, od którego dzieli nas 1700 metrów przedzierania się przez gęste i boleśnie klujące cierniste krzaki (w tym momencie żałuję obutych klapek...) okazał się być niezwykle produktywny. Na biegnących równolegle do cieku wodnego zarośniętych wydmach, obserwujemy łącznie ponad 30 pustynek białoczelnych, żerujących w towarzystwie jeszcze pospolitszych wróbli rudogrzbietych. Z nadrzecznych zakrzaczeń udaje nam się wydobyć dwie pokrzewki okularowe podgatunku orbitalis (tego samego, co na Fuerteventura). Bardzo ciekawych doznań dostarczają śródrzeczne łachy i błotniste brzegi rzeki. Rycyk, 15 szczudłaków, 15 sieweczek obrożnych, 11 sieweczek morskich, 150 piaskowców, 4 siewnice, kamusznik, dwie warzęchy czapla złotawa oraz polujące nad tą całą ferajną rybołowy, pustułki alexandri i rybitwy wielkodziobe - oto świetny bilans pierwszego terenowego popołudnia. Podczas powrotu brzegiem oceanu udaje nam się jeszcze dostrzec grupkę pięciu rączaków podgatunku exsul. Kto by się spodziewał, że już pierwszego dnia będziemy mogli mówić o jakimś sukcesie.


Czapla złotawa (Bubulcus ibis)
 Pustynka białoczelna (Eremopterix nigriceps nigriceps)
 Pustynka białoczelna (Eremopterix nigriceps nigriceps)
Pustynka białoczelna (Eremopterix nigriceps nigriceps)
Typowy biotop pustynki białoczelnej
 Wróbel rudogrzbiety (Passer iagoensis)
 Wróbel rudogrzbiety (Passer iagoensis)
Wróbel rudogrzbiety (Passer iagoensis)
Pustułka (Falco tinnunculus alexandri)
Pokrzewka okularowa (Curruca conspicillata orbitalis)
Rzeka Figueira Garda

Jeden z hotelowych molochów przy ujściu Figueira Garda
Ekipa w komplecie - od prawej: Paweł, ja, Marian, Dawid i Krzysiek

*          *          *

Kuchnia Cabo Verde rybą, fasolą i kukurydzą stoi. Zwłaszcza ta ostatnia, traktowana jest za symbol wysp. Podobno to właśnie ziarno kukurydzy przywiezione przez portugalskich kolonizatorów, jako pierwsze wydało plon na skalistej i jałowej ziemi. Nic więc dziwnego, że kukurydza, jako alegoria dobrobytu i odrodzenia, jest tu traktowana szczególnie (obchodzony jest nawet Festiwal Kukurydzy) i stanowi bazę dla potrawy narodowej - cachupy - rodzaju ragout z kukurydzy, fasoli, ryby (lub mięsa) z dodatkiem patatów, dyni, manioka lub kapusty. O tym wszystkim dowiedziałem się jednak niedawno... Naprawdę szkoda, że z barmankami w Sal Rei było się tak ciężko porozumieć. Zwłaszcza, odkąd usłyszały polską nazwę "kukurydza" (kukuriczu!) i z trudem opanowywały śmiech oraz formułowały (w znikomym procencie) angielskopodobne frazy. Ponieważ nie do końca wiedzieliśmy, czy bardziej bawi je kukuriczu czy fakt, że zaraz, niczego nieświadomi zamówimy pięć porcji cachupy, zdecydowaliśmy się na filety z tuńczyka z frytkami. Do tego jasne lekkie kreolskie i zaskakująco dobre piwo Strela - co ciekawe, stanowiące jeden z pierwszych towarów eksportowych Wysp Zielonego Przylądka, bowiem dostać je można... w Gambii. A potem, jakoś każdy z nas zapomniał już o cachupie... Podczas pobytu na kolejnej wyspie, Sao Nicolau, w jednym ze swoich kulinarnych zrywów, Dawid (nieświadomie!) niemalże przyrządził cachupę. Zabrakło jedynie najważniejszego składnika... W ramach nadrabiania zaległości, chyba sięgnę wkrótce po przepis...


Menu przy drzwiach jednej z miejscowych restauracji
Filet z tuńczyka na pierwszy ogień - rybę prosto z oceanu, na Cabo Verde należy zjeść obowiązkowo

*          *          *

Większość turystów kojarzy Wyspy Zielonego Przylądka z hotelami na Sal, Cesarią Evorą - najsłynniejszą artystką z Cabo Verde oraz windsurfingiem. Mało kto zdaje sobie sprawę, że archipelag liczy aż piętnaście wysp, z których każda wyróżnia się innym krajobrazem, dialektem kreolskim i historią, Łączy je tylko jedno: kult Świętego Spokoju oraz pozytywnego nastawienia do życia i drugiego człowieka, będący pokłosiem uczących pokory setek lat życia w trudnych warunkach, a także zmagania się z Naturą. Najistotniejszym elementem tej pięknej filozofii, na którą miejscowi mają nawet własne określenie - Morabeza - jest każdemu zrozumiałe No Stress. Słyszymy to tutaj zewsząd. No Stress to również ulubiona dewiza sklepikarzy i handlarzy pamiątkami, którzy rzeczone motto nadrukowują gdzie się da - od długopisów i breloków począwszy, a skończywszy na koszulkach i tradycyjnie zdobionych gobelinach. Z początku może to drażnić, dopóki nie uzmysłowimy sobie, że nie ma to nic wspólnego z tanią komercją. Tutaj po prostu tak jest - w No Stress zamyka się cały kabowerdeński "dekalog". Dzięki Morabezie, godzina na Cabo Verde trwa dwie. Ale przynajmniej nie narzekamy na brak czasu, który cieknie leniwie jak piasek z klepsydry.

Czekasz już półtorej minuty na wolną taksówkę? No Stress - za dwie minuty na pewno będziesz już pasażerem.

Chcesz coś kupić, ale cena Ci nie odpowiada? No Stress. Give me your price. Na pewno się dogadamy.

Przykład. Ostatniego dnia pobytu, wychodzimy rano przed hotel i w krótkim czasie łapiemy taksówkę, którą umawiamy za pewien czas na kurs na lotnisko. Facet pojawia się dwadzieścia minut przed czasem. Tak dzieje się zawsze, kiedy ktoś tu z góry wie, że ma interes.
- Nie spodziewaliśmy się Pana tak szybko. Schodzimy za 20 minut.
- No Stress, Man.
Ładujemy się, tak na styk. Tym razem to wersja bez paki - bagażnik załadowany po brzegi. Na tylnej kanapie ciśniemy się w czwórkę, ale nie wypada zadawać głupich pytań, co by było, gdyby zatrzymał nas policyjny patrol. Zapewne No Stress. Dystans jest niedaleki i po chwili jesteśmy na miejscu. Wjeżdżamy jest już na zatoczkę, która po 100 metrach zakręca pod bramę lotniska, kiedy nasz taksówkarz niespodziewanie staje na poboczu, po czym nie wyłączając silnika, sięga po wibrujący telefon i rozpoczyna pogawędkę. Która trwa i trwa. Dobre siedem minut, podczas których do celu doszlibyśmy z miejsca postoju dziesięć razy. Ale nie wypada stresować taksówkarza, bo nie po to unika rozmowy przez telefon podczas jazdy i stara się być kulturalny, żeby mu tu swołocz odpowiadała chamstwem.
Jedynymi osobami, które zdają się zapomnieć o świętej dewizie są pracownicy lotniskowej ochrony.
- Passenger Maryjan Domażal - plesae come to the seccurity board - rozlega się z głośników, kiedy czekamy już w hali wylotów. Na wszelki wypadek udaje się do strażników wraz z Marianem. Powodem zamieszania okazuje się być butelka wody w nadanym bagażu.
- Proszę tu poczekać. Za chwilę ktoś do Pańśtwa podejdzie. Chodzi tylko o potwierdzenie, że w butelce rzeczywiście jest woda.
Chwila jednak przedłuża się w dobre dwadzieścia minut, podczas których Marian staje się coraz bardziej czerwony, a banan na twarzy strażnika blokującego nam dostęp do szybszych wyjaśnień, coraz wyraźniej zarysowany. A ja nie mogę się powstrzymać od śmiechu przez łzy. Niezły musi mieć z nas chłop ubaw. W końcu z biura ochrony wychodzi jakiś facet. Marian atakuje go z zaciekłością torreadora, bo do wylotu mamy już zaledwie pół godziny. Facet zaś na to, że skoro w butelce rzeczywiście jest woda, to mamy iść za nim. Mijamy całą kolejkę do kontroli bezpieczeństwa, gość otwiera nam jakąś boczną bramkę do szybszego przejścia i wchodzimy z powrotem do hali wylotów, pełni napięcia, co zaraz się wydarzy. Kierujemy się do jakichś podejrzanych drzwi. W ostatniej chwili zauważamy, że to... toaleta! Wygląda na to, że oficjalna część już się zakończyła - gość chciał po prostu skorzystać z WC, no to nas uwolnił od problemów przy okazji. Więc jednak No Stress, choć tylko dla nich, ale skoro nie potrafimy się zachować... Aż ciężko uwierzyć, że mimo takiego wyluzowania, państwo funkcjonuje. No, ale czy komuś stała się krzywda? Działają firmy, ludzie pojawiają się na czas w pracy i wykonują wszystkie swoje obowiązki. Ale są przy tym wyluzowani. Zresztą statystyki mówią same przez siebie - Cabo Verde zajmuje czwarte miejsce pod względem jakości życia wśród wszystkich państwa afrykańskich. Takiego podejścia do życia, my Europejczycy, naprawdę możemy więc tylko zazdrościć.











*          *          *

Jeżeli niczym nie podpadliście niebiosom i szczęście choć trochę Wam sprzyja, wszystkie kluczowe dla Boa Vista ptaki zobaczycie jednego dnia. Oczywiście, pominąwszy mityczną fregatę wielką - ale o tym za chwilę. Podstawą do sukcesu jest znalezienie nieustraszonego kierowcy, a takim staje się każdy, przed którym roztoczy się wizję zarobku kilkudziesięciu euro za paręnaście godzin spełniania dziwnych zachcianek. Nic na to nie poradzę, że ptaki na Boa Vista niekoniecznie wybierają najtrakcyjniejsze krajobrazowo miejsca. I tak rozpoczęliśmy od nijakich krzaków w Cabecadas, gdzie szczęśliwie udało nam się zobaczyć lokalną przepiórkę inopinata, kapturki podgatunku gularis, kilka skowroników rudawych z występującego tylko tutaj nominatywnego podgatunku i parę skowronów pustynnych boavistae - ten ostatni, jako endemit Boa Vista cieszył najbardziej. Kruki pustynne są wszędzie, natomiast jerzyk wyspowy miał paść naszym łupem w drodze powrotnej. Okazało się też, że nasz wczorajszy wyczyn ze znalezieniem stadka pustynek, to żaden wyczyn. Dzień zaczęliśmy od grupki 30 ptaków, a tego dnia miał nas jeszcze czekać szereg kolejnych spotkań z tym gatunkiem. Następnie udaliśmy się raz jeszcze do koryta rzeki Figueira Garda, tyle że kilka kilometrów dalej w głąb lądu, gdzie był to już jedynie wyschnięty ued. Według naszych informacji powinny tu występować perlice. Tak, dokładnie takie jak nasze wiejskie perliczki... Rozdzielenie się w gęstych krzakach nie do końca było dobrym pomysłem, bowiem początkowo ptaki widzi jedynie Paweł z Marianem. Niedługo potem również nam pozostałym udaje się zobaczyć, zapewne to samo stadko, wypłaszczające się z ciernistych zarośli i odlatujące w zadrzewienia na okoliczne wzgórza. Okazało się, że te ciężkie ptaki, o dziwo, potrafią naprawdę dobrze latać. Parę wspinaczek później, jestem bogatszy tylko o kilka otarć i zadrapań oraz mało satysfakcjonującą obserwację przelatującego ptaka. Najlepszym pomysłem okazał się powrót do auta i podążanie dalej drogą wzdłuż koryta. Nie minęło wiele czasu, kiedy znaleźliśmy kolejne, dające się lepiej podejść perlice. W drodze powrotnej spotkamy jeszcze kilka większych i ładnie współpracujących stad, więc naprawdę nie warto się tu stresować początkowymi niepowodzeniami z tym gatunkiem - pamiętajcie, NO STRESS. Następny przystanek to niewielka wieś Povoacao Velha, gdzie z paki auta wypatrujemy koczkodana zielonego, siedzącego na parapecie jednego z domów.
- Przepraszam, czy to Pani małpa? - zagaduje Dawid wychodzącą z budynką kobietę.
- Skąd!
No nieźle, ta małpa to chyba jedyna rozrywka w całej wsi. No dobrze - pomijając jeszcze obserwację nielicznych przejeżdżających aut, takich jak nasze. Trzeba przyznać, że nasza obecność z Krzyśkiem i Dawidem na pace, czyni z nas lokalnych celebrytów. Wszyscy są niezwykle życzliwi i ze świecą szukać mijanego człowieka, który nie pozdrowiłby nas skinięciem głowy, ręki, lub uśmiechem. A zdarzały się nierzadko bardziej entuzjastyczne reakcje. ;)


 Przepiórka (Coturnix coturnix inopinata)
Kapturka (Sylvia atricapilla gularis)
 Skowronik rudawy (Ammomanes cinctura cinctura)
 Skowronik rudawy (Ammomanes cinctura cinctura)
 Pustynka białoczelna (Eremopterix nigriceps nigriceps)
Skowron pustynny (Alaemon alaudipes boavistae)
Jerzyk wyspowy (Apus alexandri)
Perlice zwyczajne (Numida meleagris)
 Perlice zwyczajne (Numida meleagris)
 Perlice zwyczajne (Numida meleagris)
Perlice zwyczajne (Numida meleagris)
Typowy biotop perlicy
W drodze nad ocean
Koczkodan zielony... a obecnie: kotawiec zielonosiwy (Chlorocebus aethiops)
Koczkodan zielony... a obecnie: kotawiec zielonosiwy (Chlorocebus aethiops)

*          *          *

A potem zaczyna się mozolna wspinaczka naszej terenówki po naprawdę sporych kamieniach. Kość ogonowa zaraz wyjdzie mi gardłem i pokrywam się cały pomarańczowym kurzem, ale i tak błogosławię decyzję o wynajęciu auta z kierowcą. Najedlibyśmy się tu nerwów i strachu o samochód. A tak, pełna morabeza. Dłuższa chwila mija nam na kontroli dwóch rozlewisk, które mogłyby przynieść jakieś potencjalne rzadkości. Pierwsze, niedaleko opuszczonej farmy kóz, gdzie widzimy m.in. 30 szczudłaków, 5 biegusów malutkich, 6 rączaków, 6 piaskowców, 20 kamuszników, 15 sieweczek morskich i 2 obrożne, 3 łęczaki, krwawodzioba, a także liczne skowrony pustynne, pustynki białoczelne i wróble rudogrzbiete. Szkoda tylko, że większość ptaków żerująca w scenerii wprawdzie barwnej i malowniczej, ale zawdzięczającej ten koloryt śmierdzącym i trującym ściekom. Podobne wrażenie towarzyszą nam podczas kontroli zastoiska przy hotelu Rio Touareg. Całkiem sporo szczudłaków, czaple złotawe, biegusy krzywodziobe. I rura ze ściekami pompująca cuchnące odpady z pobliskiego hotelu. Zaczynam odnosić wrażenie, że ochrona środowiska nie funkcjonuje tu wcale...


Rozlewiska przy koziej farmie
Rozlewiska przy koziej farmie

 Skowron pustynny (Alaemon alaudipes boavistae)
Skowron pustynny (Alaemon alaudipes boavistae)
Rączaki (Cursorius cursor exsul)
Laguna przy hotelu Rio Touareg

*          *          *

Kiedy Krzysztof Kolumb zatrzymał się Boa Vista podczas swojej podróży do Ameryki, miał być poważnie zaskoczony zasadnością nadania archipelagowi nazwy "Zielonego Przylądka". Do rozterek Kolumba dodać mogę jedynie własne, dotyczące etymologii nazwy Boa Vista - po portugalsku: "Dobry Widok". Starałem się zrozumieć co kierowało portugalskimi odkrywcami, kiedy nadawali tę nazwę, aż doszedłem do wniosku, że musiało to być zamiłowanie do piasku. Boa Vista to wyspa na wskroś pustynnna i piaszczysta. Znajdują się tu chyba najpiękniejsze na wyspach plaże, z ciągnącą się kilometrami Santa Monica na czele. Piach, w dużej mierze naniesiony został przez dujące tu stale z dużą siłą północno-wschodnie wiatry, uderzające w Boa Vistę z kierunku oddalonej o zaledwie 500 kilometrów Sahary. Obecność podobnych plaż, zwłaszcza Ervatao, jest kluczowa dla szans przetrwania rzadkich żółwi morskich, których w okolicznych wodach występuje aż pięć gatunków. Całkiem niedawno odkryto, że Boa Vista jest drugim największym na Atlantyku, a trzecim na Świecie miejscem rozrodu żółwi morskich, które w okresie od czerwca do września składają tu jaja. Dzięki pomocy konserwatorów przyrody (więc jednak ktoś tu stara się chronić przyrodę!), w ciągu ostatnich pięciu lat wypuszczono do wody ponad 3500 młodych osobników, które w dużej mierze mogłyby nie przetrwać niebezpiecznej pierwszej podróży z miejsca klucia do oceanu. Na szczęście, Boa Vista nie jest jeszcze skażona masową turystyką i wyłączywszy rejony nielicznych hoteli oraz kultowych miejsc dla windsurfingu, plaże są praktycznie puste, Potencjalnych miłośników jazdy na quadzie odstraszają zaś liczne znaki ostrzegające o żółwich zniesieniach. Kult tartarugi, czyli żółwia, widoczny jest na Boa Vista wszędzie. Żółwiowe figurki to temat przewodni miejscowych rękodzielników. Żółw znalazł też zaszczytne miejsce na rewersie monety 1 escudos. Również wyspa Boa Vista zdaje się honorować go swoim naprawdę żółwiowym kształtem. Jednak mimo tych faktów, rokrocznie znajdywane są świeżo zabite żółwie, których mięso ma mieć ponoć właściwości afrodyzjaku (dawniej, uważane było za lekarstwo na trąd), a skorupy wykorzystywane są do wyrobu pamiątek i biżuterii. Los zielonoprzylądkowych żółwi wciąż nie jest jeszcze przesądzony, a w temacie ich ochrony stale pozostaje wiele do zrobienia.


Znaki ostrzegające przed lęgami morskich żółwi - czy przynosi to efekt?

*          *          *

Ilhéu de Curral Velho. Miejsce, dla którego podjęliśmy decyzję o przyjeździe na Cabo Verde w tym roku, stało się dla nas cmentarzyskiem niespełnionych marzeń. Już sam widok na postrzępiony skalisty ostrów, o który z impetem roztrzaskiwały się fale, miał w sobie coś z magii, obarczonej niestety nieprzyjemnym martyrologicznym patosem. Ciężko było uwolnić się od myśli, że gdybyśmy byli tu rok, dwa lata temu, być może moglibyśmy przybijać tu piątki po udanej obserwacji fregaty. Na przestrzeni ostatniego roku, jedynego pozostającego przy życiu ptaka z kabowerdeńskiej nielęgowej mikropopulacji, nie widział jednak nikt... Zapewne nie podjęlibyśmy decyzji o spędzeniu tutaj aż dwóch wieczorów, gdyby nie fakt, że dzień przed naszym przybyciem na Cabo Verde na wysepce widziany był amerykański głuptak czerwononogi. Ptak mógł kręcić się gdzieś w okolicy i powracać na noc do kolonii głuptaków białobrzuchych, więc wypadało dać sobie szansę. Niestety, ale niewykorzystaną - również w tym temacie się spóźniliśmy... Ilhéu de Curral Velho zawsze będzie mi się kojarzyć z historią, z którą się rozminąłem. Ale postaram się o niej mówić nie tylko z bolącą nostalgią - w końcu to tutaj obserwowaliśmy najlepsze głuptaki białobrzuche. Krajobraz z wyspą był obłędnie piękny. Podczas drugiego podejścia, po naszym rejsie z Sal Rei (o nim za chwilę), kiedy poturbowani przez chorobę morską, pędziliśmy tu jak na złamanie karku, zakopując się w piachu i ścigając z zachodzącym słońcem, załapaliśmy się na spektakl setek polujących burzyków zielonoprzylądkowych. We wspomnieniach pozostanie mi na długo nocny powrót plażą, rozmowy o żółwiach, spotkanie z krabem w świetle latarek i rozważania nad tym, czy nasz kierowca, który zafundował nam przebieżkę w pełnym osprzętowaniu (po tym jak podwiózł nas do wsi Curral Velho, zamiast pod wyspę...), jest wyznawcą morabezy i nie opuścił nas już godzinę temu, skazując na nocleg na plaży. Nie, zdecydowanie nie wolno zapisać w pamięci Ilhéu de Curral Velho w katalogu miejsc beznadziejnych.


Niesamowite kolory w drodze do Ilhéu de Curral Velho 
Gotowy do działania
Ilhéu de Curral Velho
Ilhéu de Curral Velho
 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
 Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
Z Dawidem na naszym punkcie wypatrywania fregaty
Wieje okrutnie!
Krab spotkany podczas nocnego powrotu z Curral Velho

*          *          *

Mawia się, że reklama jest dźwignią handlu. Twórca tego ekonomicznego sloganu na pewno nie był nigdy na Boa Vista. Bez jakichkolwiek nakładów finansowych mieszkańcy Sal Rei handlują wszystkim i wszędzie... i mają z tego pewny utarg. Wystarczy taczka, jakiś wózek, czy ryksza i już mamy obwoźny sklep, który obsłużyć może każdego. Bez wchodzenia do sklepów zakupimy na pewno świeże owoce i warzywa oraz ryby. Przynajmniej jest dzięki temu szansa na jakieś urozmaicenie, bowiem opanowane przez Chińczyków sklepy oferują zawsze to samo niezbędne i nudne minimum. Jeśli pod ręką nie mamy niczego na kółkach, zawsze pozostaje trik z noszeniem towaru... na głowie. Na ulicach Cabo Verde co chwila napotkamy kogoś - najczęściej kobietę - noszącą ciężary na głowie - czasem będzie to tylko mała papierowa torba, czasem worek pomarańczy, ale zdarza się, że jest to np. ogromna butla z gazem albo paleta z butelkami. Ciężko nie odnieść wrażenia, że gdyby czegoś podobnego próbował dokonać jakikolwiek przychodzący nam do głowy biały człowiek, w najlepszym przypadku by zbankrutował, a w najgorszym skończył na SORze. Jak więc się to dzieje, że miejscowe kobiety z powodzeniem noszą ciężary na głowie, a przede wszystkim dlaczego to robią? Mniej więcej ćwierć wieku temu przeprowadzono badania, z których wynikało, że technika kładzenia różnych obiektów na czubku głowy jest znacznie efektywniejsza od przenoszenia ich w rękach lub na plecach i dlatego mieszkanki Czarnego Lądu bez specjalnego wysiłku są w stanie transportować na głowie ciężary stanowiące do 1/5 (20%) wagi ich ciała. Według jednego z zaproponowanych w badaniach wyjaśnień, część energii zużywanej na unoszenie ciężaru można wtedy przeznaczyć na samo przemieszczanie się. Sam sposób transportu nie jest w tym przypadku kwestią wyboru, ale koniecznością, podyktowaną przez konkretne warunki środowiskowe i ukształtowanie terenu. Nosząc coś na głowie, kobiety uwalniają po prostu ręce na czas podróży. Powiedzmy, że mnie to przekonuje. ;) Ciekawe jest spostrzeżenie, że tutejsze kobiety, nawet kiedy nie przenoszą na głowie towarów, poruszają się ze spokojem i niebywałą gracją, tak jakby stale dbały o równowagę. Ale powracając jeszcze do samych handlarzy... Byłem już dwukrotnie w Afryce (w Maroku) i również podczas trzeciej wizyty spodziewałem się ataku natrętnych sprzedawców na każdym kroku. Tymczasem, na Cabo Verde spotykamy się z inną kulturą ulicznego handlu. Zagadywani jesteśmy jedynie, kiedy przejawiamy wyraźne zainteresowanie danym towarem. Zaczepki te nadal odległe są od zasady "musisz to kupić, albo idź do diabła". Kabowerdeńczycy stawiają na dialog z kupcem, no i dlaczego nie, skoro naprawdę mają dar przekonywania. Podczas naszego pobytu na Boa Vista spotkaliśmy parę osób, z którymi zamieniliśmy więcej niż dwa słowa. W pamięć najbardziej zapadł mi Moustapha - smukły czarnoskóry młodzian, który przedstawiał się jako "lokalny artysta". Dziwnym zbiegiem okoliczności, znajdywał nas zawsze, kiedy przybywaliśmy do portu. Zagadywał o to co robimy, jak podoba się nam wyspa, czy widzieliśmy jakieś ciekawe ptaki i dopiero przy pożegnaniu zapraszał do odwiedzenia swojego warsztatu. Trzeciego dnia ulegliśmy.
- Przejdziemy się tylko chwilę. Musicie zobaczyć to miejsce oraz jak pracuję.
 Miał rację, było warto. Warsztat, który prowadzi wraz z bratem, pełen był bardzo wartościowego rękodzieła. Przez pierwszy kwadrans zwiedzaliśmy to wszystko, jak w galerii. Dopiero potem przeszliśmy do rozmów o interesach - głównie z naszej inicjatywy! Ceny z początku nas przerosły, ale w Afryce podanie przez sprzedawcę ceny, jest tylko częścią rytuału sprzedaży, zaproszeniem do negocjacji. Utargowaliśmy dość sporo, choć i tak byliśmy świadomi, że przepłacamy, ale jakoś lżej przepłacać, wspierając lokalnego artystę, niż korporację sklepów z pamiątkami. Każdy z nas coś kupił i zachował z tego spotkania pozytywne wspomnienia. I czy tak nie jest lepiej?













Moustapha...
... i jego pracownia

*          *          * 

Jeżeli w składzie mamy Dawida, pewne jest tylko jedno - nie ma wyjazdu bez walenia. Czytającym to szanownym małżonkom współtowarzyszy wyprawy na wszelki wypadek tłumaczę, że chodzi tu o duże ssaki morskie, wieloryby i delfiny. Ledwo znaleźliśmy się w "centrum" Sal Rei i nasz "powaleniony" przyjaciel odkrył wszystkie możliwe banery z ogłoszeniami rejsów. Ostatniego dnia pobytu na Boa Vista każdy z nas stał się więc ofiarą lobbingu Dawida, który przeciągał nas na swoją stronę, jednego po drugim, aż do ostatniego człowieka. W sumie, to rację miał na pewno w jednym: za stosunkowo niewielką cenę (w odniesieniu do np. cen na Islandii) możemy dostać szansę zobaczenia waleni (głównie humbaków) oraz być może jakichś morskich ptaków (a co jeśli głuptak czerwononogi kręci się gdzieś w pobliżu?). Moje największe obawy budzi bardzo wietrzna pogoda, ale i na to Dawid znajduje jakieś cudowne wytłumaczenia, które już zresztą wyparłem z pamięci. No dobra, raz kozie śmierć. Cudem udaje nam się wkręcić na ostatni możliwy rejs o 13-tej. Startujemy z portowej przystani, z miejsca gdzie zwykle obserwowaliśmy polujące głuptaki białobrzuche. Równo o czasie przypływa po nas motorowy ponton, wydane zostają kapoki, pozbywamy się butów (żeby ułatwić poruszanie się podczas rejsu), a następnie ruszamy do cumującego nieopodal sporego katamaranu. Zanim stawiam stopy na pokładzie czuję, że żołądek mam już wywrócony do góry nogami. To dziwne, bo pływałem już całkiem sporo razy i choroba morska nigdy mi nie dokuczała. W najbliższym czasie popełniłem jednak wszystkie możliwe błędy, które miały spowodować, że tego dnia jednak mi dokuczy. Oj, dokuczy! Ledwie pozostawiłem rzeczy w mesie, już uciekłem na dziób, gdzie przecież bujanie odczuwalne jest najmocniej. Dodatkowo usiadłem, przez co horyzont zaczął wywijać przede mną koziołki. W tej sytuacji jest tylko jedno wyjście, żeby opanować szaleństwo błędnika - wpatrywać się w ustabilizowany punkt na dalekim horyzoncie. A co zrobił marynarz Maciej? Zaczął wypatrywać rurkonosych tuż przed dziobem prującej przez coraz wyższe fale jednostki. Nie byłem sam. Pierwszy posypał się Krzysiek, co spowodowało, że moje już i tak mocno osłabione morale sięgnęło dna Rowu Mariańskiego. Zacząłem odczuwać, jak ciężki walec rozjeżdża moje wnętrzności i konsekwentnie wypycha je swoim wałem w kierunku przełyku. Przed oczyma widziałem już siebie, karmiącego ryby przez burtę. Najlepszą rzeczą jaką można było zrobić w tym przypadku, byłoby przeniesienie się na rufę, z dala od umierających ludzi, zaczerpnięcie świeżego powietrza i spróbowanie skierowania myśli na inne, relaksujące tory. A co zrobił marynarz Maciej? Pełen najgorszych obaw zszedł pod pokład i rzucił się na kanapę, cuchnącą mieszanką rybnych i silnikowych olejów. Z równym powodzeniem mogłem sobie od razu włożyć palca w gardło. Chwilę później rozpoczęła się nieunikniona gehenna. Sam już nie wiem ile przeżyłem ataków. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie z komnaty śmierci, którą powoli stawała się toaleta pod pokładem, próbował mnie siłą wyciągnąć pokładowy "boy".

- Szefie, musisz wyjść na świeże powietrze, bo inaczej się tu przekręcisz
- Masz jakieś tabletki, syrop, cyjanek, cokolwiek? - wybełkotałem nieprzytomnie
- Nic z tych rzeczy. Mam tylko to wiadro - wskazał tu na jedyny element swojego pracowniczego wyposażenia. Jak zapaskudzisz pokład, dwa chluśnięcia i jest czysto, a ryby mają wyżerkę - odparł wyraźnie rozochocony. Po czym zakończył smutno: Nic więcej nie mogę dla Ciebie zrobić.

Wyszedłem na pokład, powoli opanowując drżenie całego ciała. Uprzednio pozbyłem się też śmierdzącego kapoka, przez co jeszcze bardziej orzeźwiło mnie chłodne powietrze. To nic, że spacerując po pokładzie w takim stanie i bez kapoka, mogłem przejść na wyższym poziom dokarmiania ryb, tym razem troszcząc się o rekiny - było mi już wszystko jedno. No, tak nie do końca, bo gdybym jednak miał wybór, to wolałbym natychmiast umrzeć, zamiast kontynuować rejs. No, ale jak się nie ma co się lubi... W samą porę pojawiła się na szczęście odskocznia od samobójczych myśli, bowiem z dziobu ktoś zameldował humbaki! Podniosłem się z mojej emeryckiej ławki i zamarłem - para humbaków - dorosły i młody osobnik, co jakiś czas wyskakiwały ponad taflę oceanu! Nie wiem co działo się w najbliższych chwilach i jak znalazłem się na burcie katamaranu. Dodam, że mówiąc o burcie, mam na myśli wąski aluminiowy reling, pod którym z łatwością można by się prześlizgnąć przy większym przechyle - a tych nie brakowało po zwolnieniu obrotów silnika. Co jednak adrenalina robi z cżłowiekiem... Tak bardzo żałowałem, że na Islandii nie udało mi się zobaczyć skaczących humbaków. Teraz to marzenie się spełniło. Emocje towarzyszące obserwacji - bezcenne. Mam wrażenie, że to wszystko trwa zaledwie kilka sekund, podczas gdy za długopłetwcami podążamy dobrych kilka minut. Chwilę później, na dokładkę dostajemy niewielkie stadko 3-4 steno długonosych - niezbyt licznych delfinów o długich dziobach, ukształtowanych, jakby delfiny te się uśmiechały. Mnie jednak ponownie przestawało być do śmiechu, bowiem najwyraźniej kostucha ponownie zaczynała się o mnie upominać. Znowu skończyłem pod pokładem, zapominając o wszystkich wcześniej wyciągniętych wnioskach. Teraz mogłem jednak umierać w spokoju - widziałem latające wieloryby! Dziś miałem jeszcze tylko jedno marzenie - nie eksplodować na pontonie, w drodze na przystań. Neptun jednak postanowił mi odpuścić w samej końcówce - to już byłoby niesportowe. Schodząc na ląd byłem personifikacją Szczęścia i Spełnienia. Gdzieś tam w tyle głowy zaczęły się co prawda tlić niepokojące myśli, że prawdziwe pływanie na tej wyprawie dopiero przed nami, ale chwilowo starałem się nie dopuszczać ich do świadomości. Czy naprawdę muszę się już teraz martwić tym, co czeka mnie za dwa, trzy dni? Może do tego czasu nastąpi Koniec Świata i wszystkie problemy jakoś się rozwiążą. Pożyjemy, zobaczymy. Marzyłem już tylko o łóżku i pierwszym w życiu papierosie. 
A teraz puenta. Pamiętacie akapit o Ilhéu de Curral Velho i kilkudziesięciominutowej przebieżce na przylądek, z którego było widać wyspę? Miało to miejsce jakąś godzinę po zejściu na ląd... 
Co jednak adrenalina robi z cżłowiekiem... 

Wyruszamy - humory póki co dopisują
Są walenie!
Humbak (Megaptera novaeangliae)
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
Humbak (Megaptera novaeangliae)
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
Steno długonosy (Steno bredanensis)

c.d.n.