sobota, 17 czerwca 2017

Na Wyspach Szczęśliwych. Tenerife - II: Znad Atlantyku, pod kopiec Teide (25-26 I 2017)

25 I, Los Silos

Prognozy są jednogłośne - dziś na południowo-zachodnim wybrzeżu Tenerife ma być bardzo pogodnie, a do tego falowanie oceanu powinno być ledwie odczuwalne. Wiadomości te sprawiają, że weryfikujemy swoje pierwotne środowe plany, żeby wykorzystać sprzyjające okoliczności do wypłynięcia na delfiny i wieloryby. Rejsy odbywają się z Puerto Colon, położonego w ogromnym, monokulturowym zagłębiu obiektów turystycznych rozciągającym się od Puerto de Santiago na północy do Los Cristianos na południu. W tej ostatniej miejscowości mamy też do uregulowania jedną ptasią sprawę - to być może jedyne na Kanarach miejsce, gdzie zobaczyć można afrykańskie papugi konury czarnogłowe, które założyły tutaj dziką populację. Dodać do tego parę miejscówek w okolicy lotniska Tenerife Sur i plan działania mamy gotowy!
Praktycznie każdy z naszych dni na Tenerife musi się zacząć, lub skończyć wywracaniem wnętrzności, na krętej jak tasiemiec drodze do El Tanque. Co gorsza, Paweł za kierownicą odkrywa w sobie duszę rajdowca i mocno wczuwa się w ten wymagający odcinek specjalny. O dyskomforcie, będącym wypadkową powyższych czynników, pozwalają jednak zapomnieć rewelacyjny widok na wybrzeże oraz okazjonalnie spotkane ptaki - w większości kosy, ale przytrafia nam się też krótkie spotkanie z mysikrólikiem kanaryjskim. Czasy naświetlania zachwyciłyby jednak niejednego impresjonistę, więc póki co pozwolę sobie, w kontaktach z tym gatunkiem pozostawić pewien niedosyt... Tym co również pociesza, jest widok na wolny od chmur wierzchołek wulkanu Teide - jeśli tam nie dociera niepogoda, to nie dotrze zapewne nigdzie na całej wyspie.

Przerwa na ptaki w odcinku specjalnym
Rzadki widok - kopiec Teide wolny od chmur!

Gdyby nie zmusiły mnie do tego ptaki, zapewne nigdy nie odwiedziłbym Los Cristianos. Miejscowość - tak jak i cała riwiera, na której się znajduje - to jeden wielki kurort i niechlujne obozowisko połyskujących bielą hoteli, świecących neonów dyskotek i sklepów z kiczowatymi pamiątkami, wiecznie przepełnionych deptaków i plaż oraz siatek równo obsadzonych palmami zgiełkliwych alei. Ostatnie miejsce, w którym chciałbym spędzać wakacje - żyjąc tu na co dzień, skończyłbym niechybnie w Wariatkowie. Papugom jednak najwyraźniej zupełnie brak gustu, bowiem postanowiły zamieszkać właśnie tutaj - a konkretnie, w przerzedzonych skwerach pomiędzy Avenida Antonio Dominguez i Avenida las Américas. Wybieramy największy z nich i po chwili namierzamy stadko ośmiu konur! Minuta - dwie... i ptaki odlatują - pomimo poszukiwań w okolicy, nie udaje nam się już zlokalizować ich ponownie. Chyba mieliśmy szczęście...

W poszukiwaniu papug
Konura czarnogłowa (Aratinga nenday)
Kos (Turdus merula cabrerae)
Sierpówka (Streptopelia decaocto)
Nawet kaktusy nie są w stanie uratować Los Cristianos
Los Cristianos - kwintesencja kiczu na Tenerife

Ponieważ Adam postanowił wczoraj przeorganizować swoje plany pobytu na Tenerife i opuścić nas dwa dni wcześniej, w piątek (optymista!), zaglądamy jeszcze do McDonalda z widokiem na morze i WiFi - przynajmniej według informacji na naklejce przy barze. Uwierzcie mi, że nie chcielibyście być polskim turystą, który zmuszony jest dokonać przebukowania biletu na aplikacji WizzAira. Formalności zajmują dobre półtorej godziny, ale przynajmniej mogę pstryknąć pełną klatkę wróbla śródziemnomorskiego, które wyjadają nam spod nóg okruchy po drugim śniadaniu.

Plaża w Los Cristianos
Wróbel śródziemnomorski (Passer hispaniolensis)
Los Cristianos

Rejs dopiero o 14-tej i musimy coś zrobić z dwoma pozostałymi godzinami. Dzięki autostradzie TF-1, będącej osią kurortowej riwiery, w trymiga przedostajemy się w rejon lotniska, gdzie zlokalizowane są trzy, warte odwiedzenia niewielkie akweny wodne. Pierwszy z nich, znajduje się na skraju sporego pola golfowego Golf del Sur, na północ od mieściny Oasis del Sur. Wypełniona intensywnie zieloną wodą oaza, położona jest w głębokim na kilkadziesiąt metrów wyrobisku, a jej główną atrakcją ma być lęgowa tu od niedawna para drzewic dwubarwnych - afrykańskiej kaczki, o mocno podejrzanej proweniencji,,, ale według niektórych źródeł, tutaj "zaliczalnej" ;). Nas jednak nie musi to kłopotać, bo nie licząc odzywającej się kokoszki, zastajemy tu pustki. Ciekawy jest jednak krajobraz wokół wyrobiska, który przywodzi na myśl uedy Maroka czy Izraela. Co więcej, okazuje się on być siedliskiem pary świergotków kanaryjskich - tym samym wzbogacamy nasze listy o ten oczywisty, ale dotąd nie widziany gatunek. Udaje nam się też dostrzec jakiegoś dziennego nietoperza, jednak ze względu na kiepściutką dokumentację, prawdopodobnie nie uda nam się go oznaczyć - a szkoda. Klimatu tego miejsca dopełniają samoloty, które - jeden po drugim - podchodzą do lądowania nad naszymi głowami - dobre miejsce dla spotterów ;).

Oaza przy Golf del Sur
Klimaty iście marokańskie!
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotti)
Golf del Sur
Tym razem, żelazny ptak
Golf del Sur

Dzisiejszy, dotychczasowy ptasi program dnia, z powodzeniem dałoby się określić mianem podróży szlakiem Loro Parku - jak nazywa się najbardziej znany na Kanarach ogród zoologiczny. Na liście życzeń mamy bowiem kolejny "drób" - gęś tybetańską, która meldowana była z innego bajorka na terenie pola golfowego. O ile jednak za pierwszym razem mogliśmy dokonać niezauważonego wtargnięcia na plac gry, to tym razem musielibyśmy przedzierać się przez bramę główną - odpuszczamy, zwłaszcza że to i tak tylko ptak z kategorii E - czy też "L", jak nazywamy je odtąd od pierwszej litery wspomnianego zoo. W zamian zajeżdżamy na położony nieopodal odstojnik na południowych rogatkach Las Chafiras, na którym w październiku 2016 roku przebywała cyranka modroskrzydła. Po przybyciu na miejsce i szybkim rzucie oka na zbiorniczek, możemy być pewni, że dla tej amerykańskiej kaczki był to ostatni przystanek przed opuszczeniem ziemskiego łez padołu. To co widzimy, można by z czystym sumieniem nazwać ptasim miejscem martyrologii. Tu, dla odmiany, woda jest czarna, co zawdzięcza stale pompowanym do niej chemicznym odpadom, od których aż w nosie się kręci. Na obu brzegach zauważamy martwe ptaki, a te które nadal zaliczają się do Świata żywych, tak naprawdę jedną nogą są już po drugiej stronie i nieuchronnie dogorywają - nie licząc ewentualnie kilku czapli nadobnych, które niepewnie okrążają brzegi akwenu. Okropnie smutne miejsce - nie mam ochoty zostawać tu ani chwili dłużej...

Zbiornik pod Las Chafiras
Czapla nadobna (Egretta garzetta)
Warzęcha (Platalea leucorodia), której dni są już najwyraźniej policzone... :(
Piżmówka amerykańska (Carina moschata)
Chwila emocji, ale ptak po lewej niestety nie jest czystej krwi cukrówką...

Po średnio budujących ptasiarskich perypetiach, przejeżdżamy do Costa Adeje i po kilkunastu minutach krążenia po okolicy Puerto Colon, skąd wyruszają wycieczkowe statki, znajdujemy wolne miejsce parkingowe. W drodze do portu morale podnosi nam danaid wędrowny, znany szerzej jako monarch - wspaniały motyl o rozpiętości skrzydeł do 10 cm, dzięki czemu częściej szybuje, niż fruwa w locie aktywnym. Ten wędrowny gatunek, występujący w obu Amerykach, w drodze na zimowiska pokonuje dystans blisko 3000 kilometrów, a naukowcy potwierdzili niedawno istnienie u niego zmysłu magnetycznego - fantastyczne stworzenie. Jakby radości było mało - na jednym z nabrzeży przystani jachtowej zauważamy cukrówkę - tym razem nie powinno być już wątpliwości co do oznaczenia.

Costa Adeje
Danaid wędrowny (Danaus plexippus)
Puerto Colon
Cukrówka (Streptopelia risoria)
Costa Adeje, Puerto Colon
Costa Adeje, Puerto Colon

Chwilę potem, obsadzamy już najlepsze miejsca na przedzie górnego pokładu katamaranu firmy Royal Dolphine. Kaowiec wita pasażerów w stu językach świata, po czym wyruszamy w szerokiego przestwór oceanu. O tej porze roku, w standardzie wszystkich przewoźników wyruszających z Puerto Colon, znajduje się prezentacja dwóch gatunków waleni: grindwali krótkopłetwych oraz delfinków plamistych. Na pierwszy ogień idą grindwale, które są najbliższymi kuzynami grindwali długopłetwych, widzianych przeze mnie w Cieśninie Gibraltarskiej. Po niecałej pół godzinie dobijamy do dwóch łodzi żaglowych, krążących wokół ciemnych punkcików na gładkiej tafli wody. Nasz kaowiec daje pokaz poliglotycznej erudycji: Ladies and gentlemans, Short-finned pilot whale. Pa polskij - wjeljorib, cziornaja ryba :). Komfortowe obserwacje z kilku metrów trwają kwadrans, po czym udajemy się na poszukiwania delfinów. Podczas kiedy reszta pasażerów oddaje się beztroskiemu relaksowi, ja poświęcam się w pełni wachcie i wypatrywaniu rurkonosych. Zadanie wydaje się być bezsensowne i desperackie, zważywszy na całkowity brak ptaków, ale jakimś cudem udaje mi się dostrzec odpoczywającego na wodzie burzyka dużego - jak się później okaże, jedyną "rurkę" podczas całej wyprawy. Wreszcie na horyzoncie pojawiają się płetwy delfinów. Delfinki plamiste są o wiele bardziej żywiołowe, niż ich poprzednicy i dają nam piękny pokaz pływania synchronicznego i skoków. To trzeba zobaczyć będąc na Kanarach.

Nasz katamaran
Jak ryba w wodzie... a właściwie: na wodzie ;)
Wypatrujemy
Pierwsze spotkanie z grindwalami
 Grindwal krótkopłetwy (Globicephala macrorhynchus)
 Grindwal krótkopłetwy (Globicephala macrorhynchus)
 Grindwal krótkopłetwy (Globicephala macrorhynchus)
 Grindwale krótkopłetwe (Globicephala macrorhynchus)
 Grindwal krótkopłetwy (Globicephala macrorhynchus)
Rozprawa o grindwalach ;)
Widok na La Gomera
Burzyk duży (Ardenna gravis)
 Delfinek plamisty (Stenella frontalis)
 Delfinek plamisty (Stenella frontalis)
Delfinki plamiste (Stenella frontalis)

Ale to jeszcze nie koniec 4,5 godzinnego rejsu. Jego druga połowa skoncentrowana jest na zwiedzaniu Acintalidos de los Gigantes - "klifów-olbrzymów". Niezwykle stroma bazaltowa ściana skalna opadająca do oceanu, osiąga wysokość do 600 metrów i rozciąga się na odcinku 15 kilometrów od Puerto de Santiago do Punta de Teno - najdalej wysuniętego na zachód miejsca na Tenerife. W miarę zbliżania się do potężnych czarnych klifów, nabiera się do nich coraz większego respektu. Przepływając pod nimi łatwo zrozumieć, dlaczego Guanczowie nazywali Los Gigantes "murami piekła". Świetnie widoczne są miejsca, którymi rozgrzana lawa zstępowała do oceanu. Przy dźwiękach tematu głównego z filmu "Wyprawa do Raju" cumujemy w płytkiej i błękitnej lagunie Bahía de Masca, gdzie przewidziany jest czas na kąpiel pod fontanną wodnych armatek zamontowanych na katamaranie - woda nie jest może specjalnie ciepła, ale tego mi było trzeba po długiej słonecznej wystawie! W tym samym czasie serwowany jest obiad (ryż, mięsne pulpety i surówki) i trzeba przyznać, że organizacyjnie wszystko jest tu bardzo dobrze przemyślane - turysta dostaje to, czego oczekuje. W jednej ręce trzymam widelec, a w drugiej aparat, bowiem widokiem jedzenia zwabione zostają mewy romańskie, które na chwilę otaczają naszą jednostkę. Powracając wzdłuż klifów, mamy jeszcze okazję zobaczyć niewielką (40 m. długości i 15 m. szerokości) czarną plażę o wulkanicznym piasku w Masca oraz przetestować niesamowite echo, które dają monumentalne skały - przy okazji udaje nam się też wypatrzeć parę sokołów wędrownych i rybołowa. W drodze powrotnej raczymy się nielimitowaną sangrią, a tuż przed zejściem na ląd - na koszt kapitana zaserwowany zostaje toast Guajiro - ciemnym rumem kanaryjskim z dodatkiem miodu. Podsumowując: dobrze zainwestowaliśmy pieniądze :). Dzień żegnamy obserwując zachód słońca nad sąsiednią wyspą - La Gomerą. Jeszcze tylko przeżyć serpentyny w drodze do Los Silos!

Acintalidos de los Gigantes
Acintalidos de los Gigantes
Acintalidos de los Gigantes
Acintalidos de los Gigantes
Bahía de Masca
Punta de Teno
Bahía de Masca
Mewa romańska (Larus michahellis)
Mewa romańska (Larus michahellis)
Acintalidos de los Gigantes
Czarna plaża w Masca
Najdroższy kompleks hotelowy na riwierze. 

Architektoniczny misz-masz
A to już prawdziwe piekło...


Zachód słońca nad La Gomera - koniec pomyślnego dnia

*          *          *

Parę akapitów wyżej pisałem o tym, że pierwotni mieszkańcy Tenerife postrzegali Los Gigantes za mury piekła. Gdzie znajdowało się samo piekło? Guanczowie byli przekonani, że na dnie wulkanu Teide, gdzie rządzi nim bóg zła - Guayota. Nietrudno sobie wyobrazić, że górujący nad okolicą, szczyt Pico del Teide, o wysokości 3718 m. n.p.m. - a więc najwyższy w Hiszpanii i na jakiejkolwiek wyspie Atlantyku - rozbudzał wyobraźnię ludzi od dawna. Ośnieżony przez większą część roku szczyt, widoczny jest prawie z każdego zakątka Tenerife. Pico del Teide jest typowym stratowulkanem, tzn. stożkiem, powstałym w miejscu wybuchu wulkanu z produktów jego erupcji. Ostatni wybuch miał miejsce w 1909 roku i od tamtej pory wulkan uważany jest za uśpiony, choć nie tak dawno czytałem, że sejsmolodzy zaniepokojeni są jego wzbierającą aktywnością, więc kto wie, jak się sprawy potoczą... W każdym razie, kolejnego dnia pobytu na Tenerife postanowiliśmy pozwolić Teide rozbudzić również naszą wyobraźnię i przyjrzeć mu się z bliska - ba, być może nawet dostać się na jego szczyt kolejką linową. Pod wulkan ciągnęły nas też dwa gatunki: zięba modra - endemit wysokogórskich lasów sosnowych Tenerife (jej łacińska nazwa, Fringilla teydea, jest więcej niż wymowna) oraz dzięcioł duży podgatunku canariensis. Emocji nie powinno więc zabraknąć. 

W drodze na południe, rzut oka z lotu ptaka na Garachico
W drodze na południe, rzut oka z lotu ptaka na Garachico

Przejazd zaczyna się klasycznym zjazdem drogą TF-82 na południe. W miejscowości Chío skręcamy w lewo w drogę TF-38 i rozpoczynamy wspinaczkę. Po paru minutach, jesteśmy już na wysokości 1500 metrów i docieramy do szczytowych partii wulkanu Chinyero, którego zbocza porastają lasy sosnowe, zdominowane przez trzy gatunki: sosnę kanaryjską, sosnę alepską i sosnę kalifornijską. Temperatura spada wraz z nabieraniem wysokości, ale rozgrzać możemy się, kiedy z auta zauważam lecącego nad górami jerzyka! Ponieważ stale polujemy na jerzyka jednobarwnego wypadamy z samochodu, ale ptak w międzyczasie zniknął nam z pola widzenia... Szkoda!




Krajobraz powulkaniczny z La Gomerą w tle

Las staje się coraz rzadszy - luźno rozrzucone na bazaltowym podkładzie drzewa, wyglądają bardzo abstrakcyjnie, aż w końcu przekraczamy poziomicę 2000 metrów i wjeżdżamy na teren Parque Nacional del Teide. Mkniemy już przez, w zasadzie płaski obszar kaldery Las Cañadas. Kaldera to nic innego, jak wielka dziura w ziemi, powstała po zapadnięciu się wulkanicznego stożka wskutek erupcji. Ta, którą możemy podziwiać, jest jedną z największych na świecie i ma około 15 kilometrów średnicy! Liczne kratery i zakrzepłe strumienie czarnej lawy, sięgającej aż do jedynej drogi przecinającej park, tworzą unikatowy krajobraz księżycowej równiny. Aż dziw bierze, że z litego bazaltu wyrastają jakiekolwiek kępy roślinności. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą TF-21 i skręcamy w lewo. Po chwili docieramy do obowiązkowego przystanku - Mirador de Llano de Ucanca - skąd rozpościera się chyba najświetniejszy widok na Pico del Teide (niestety, dziś przysłonięty chmurami) i niższy Pico Viejo (3130 m. n.p.m.). Położona poniżej Llano de Ucanca, nie wygląda już tak kosmicznie, jak okolica przed chwilą: czerń bazaltu jest tu urozmaicona dziwnymi formacjami pumeksowymi i obsydianowymi, a na płatach piaszczystej półpustyni, widoczne są większe ilości ostrych traw, kaktusów i sukulentów. Miejsce warte polecenia.


Pico del Teide
Pico del Teide
Mirador de Llano de Ucanca
Mirador de Llano de Ucanca - widok na Roques de Garcia
Mirador de Llano de Ucanca - widok na Pico del Teide
Na Mirador de Llano de Ucanca

Pochłonięci wyjątkowym krajobrazem, bezrefleksyjnie poddajemy się woli nawigacji. Dopiero, kiedy za kolejnym zakrętem drogi wyłania się przed nami ostatnia prosta do dolnej stacji teleférico - czyli kolejki linowej - reflektujemy się, że na ostatnim rozjeździe skręciliśmy w złą stronę. Trudno: zięby nie zające, nie uciekną. Tymczasem zwiedzajmy rejon Teide. Jeszcze zanim dotrzemy na parking, zatrzymujemy się przy Roques de Garcia - osobliwej grupie skalnej, stanowiącej efekt erozji starych zapór wulkanicznych. Twarde skały zapory zostały odsłonięte, kiedy stopniowo osunął się otulający je miększy materiał. Najosobliwszą ze skał jest Roque Chinchado, u której erozja postępuje w szybszym tempie u podstawy, w związku z czym pewnego dnia niewątpliwie się przewróci. 


Roques de Garcia
Roques de Garcia
Droga do teleférico

Ziąb, który uderza w nas po wyjściu z auta koło budynku teleférico powoduje, że nastroje, które jeszcze przed chwilą motywowały nas do zdobywania szczytu, gwałtownie podupadają. Rozrzedzone powietrze chyba nie sprzyja naszym procesom myślowym, bo dopiero teraz uświadamiamy sobie, że nikt z nas nie widział dziś wagonika kolejki, zmierzającego w stronę Teide. Pytanie: czy w ogóle kursuje w warunkach solidnego zachmurzenia w szczytowych partiach góry? Tak czy siak, dochodzimy do wniosku, że w związku z powyższym, nasz wjazd na wulkan nie miałby większego sensu. Z góry najpewniej widoczne jest klasyczne Mar de Nubes - morze stratocumulusów nagromadzonych na małej wysokości (500 - 1500 m.), zatrzymywanych przez masy ciepłego powietrza, czyli tzw. inwersję termiczną - wątpliwa atrakcja za prawie 30 euro. Mimo wszystko, nasza wizyta pod stacją kolejki ma swoje plusy, bowiem łapiemy wi-fi i możemy zweryfikować lokalizację lasku z ziębą modrą - musimy się cofnąć 16 kilometrów. Zanim jednak damy całą wstecz, podjeżdżamy jeszcze dwa kilometry na wschód, żeby rozejrzeć się z Mirador Tabonal Negro. To, co widzimy, mogło by spokojnie posłużyć za scenerię do kolejnej części Jurassic Parku. Wrażenie to potęgują, rosnące na pierwszym planie, niezwykłe uschnięte żmijowce rubinowe. W okresie kwitnienia, rośliny te pokrywają się purpurową czerwienią i sięgają nawet 2-3 metrów. Tajinaste rojo - jak nazywają tę roślinę Kanaryjczycy, jest endemitem, który rośnie tylko na wysokościach od 1000 do 2200 metrów n.p.m. - wyłącznie na lawie wulkanicznej, specyficznej dla Tenerife. Nic dziwnego, że stał się jednym z największych symboli wyspy, często wykorzystywanym w branży turystycznej. 


Kolejka na Teide, ginie dziś we mgle
Tajinaste rojo przy Mirador Tabonal Negro
Tajinaste rojo przy Mirador Tabonal Negro
Żmijowce rubinowe (Echium wildpretii)

Powracamy w strefę lasu, objętej ochroną jako Parque Natural de Corona Forestal i parkujemy w dobrze oznakowanym miejscu wypoczynkowym, o nazwie Acampamiento Las Lajas. Luźno rozrzucony, rzadki sosnowy drzewostan, przywodzi na myśl podobne obszary z Yellowstone. Zaraz po opuszczeniu auta, słyszymy nawoływania dzięciołów dużych podgatunku canariensis - chwilę potem, udaje nam się wypatrzeć pierwszego z nich. Z wyraźnych różnic, zwracają uwagę jasna błękitna tęczówka u niektórych osobników oraz brudnoszara pierś. Kto wie, może kiedyś będzie z tego "split" ;). Co najważniejsze, żadnych problemów nie nastręcza znalezienie zięby modrej, która jest wyraźnie większa od naszej zięby. W sumie, namierzamy około piętnastu ptaków - u jednego samca udaje się nawet odczytać metalową obrączkę! Najwięcej ptaków koncentruje się przy małym wodopoju, do którego zlatują też dzięcioły duże i kanarki. Porównując zięby kryjące się w gąszczu gałęzi oraz te, zlatujące na ziemię, nie sposób nie zauważyć, jak odmienne wrażenie kolorystyczne dają ptaki widziane w cieniu oraz w pełnym słońcu. Na pożegnanie dostajemy jeszcze kruka podgatunku canariensis - podgatunek występujący na wszystkich kanaryjskich wyspach, różni się od nominatywnego bardziej brązową tonacją ubarwienia.

Las Lajas
Las Lajas
Zięba modra (Fringilla teydea)
Zięba modra (Fringilla teydea)
Dzięcioł duży (Dendrocopus major canariensis)
Kanarek (Serinus canaria)
Kanarek (Serinus canaria)
Zięba modra (Fringilla teydea)
Zięba modra (Fringilla teydea)
Zięba modra (Fringilla teydea)
Dzięcioł duży (Dendrocopus major canariensis)
Dzięcioł duży (Dendrocopus major canariensis)
Las Lajas

Raz jeszcze przebijamy się przez wulkaniczne formacje geologiczne, po czym na dobre rozpoczynamy zjazd w kierunku wybrzeża. Jadąc przez sosnowe lasy, zatrzymujemy się jeszcze na 11 kilometrze drogi TF-38, licząc na jakieś lepsze spotkanie z mysikrólikiem kanaryjskim, ale naszych uszu dochodzą tylko bębnienia dzięciołów, a także piosenki zięby modrej oraz świstunek i modraszek kanaryjskich. Zabieramy na pamiątkę parę wielkich szyszek sosen kanaryjskich i wracamy do auta.





Szyszka sosny kanaryjskiej (Pinus canariensis)
Obrazek z jedenastego kilometra

W kilka minut, sceneria zmienia się nie do poznania - schodząca z gór mgła otula całą okolicę przenikliwie mroźnym płaszczem. To chyba dobry moment żeby po strawie dla ducha, zadbać o strawę dla ciała. Wybór pada na przydrożny Bar-Restaurante El Rancho, kuszący gąszczami kolorowego kwiecia, pośrodku którego jest zlokalizowany sam lokal. Wybór okazuje się bardzo trafny, bowiem okazuje się, że w miejscu tym kładzie się duży nacisk na propagowanie kultury Wysp Kanaryjskich, w związku z czym serwowana jest praktycznie wyłącznie kuchnia regionalna. Skoro zaoszczędziliśmy na kolejce, możemy zaszaleć i zamawiamy całe zestawy lokalnych dań. Najpierw na stole pojawiają się dwa dzbany wina - białego i czerwonego. Następnie, przystawki: surówki, oliwki, papas arrugadas (hiszp. pomarszczone ziemniaki) - ziemniaki gotowane w mundurkach w mocno zasolonej wodzie (oryginalnie: w wodzie morskiej), a ich dopełnieniem są bardzo wyraziste kanaryjskie sosy: pikantny czerwony - mojo rojo znany również jako mojo picón (na bazie czerwonych papryczek, z dodatkiem oliwy, czosnku i kminku) oraz łagodny zielony - mojo verde (z kolendry, pietruszki i awokado). Rolę pierwszego dania pełni zupa puchero, którą przyrządza się z kawałków chorizo oraz grochu, papryki, marchewki, kapusty, kukurydzy i ziemniaków - taki hiszpański odpowiednik leczo. W zasadzie tym już się najadamy, a przed nami jeszcze danie główne - pieczony królik w salmorejo - chłodniku z pomidorów, czosnku, oliwy i octu. Na deser: quesilo - pudding wykonany z całych jaj i słodzonego mleka skondensowanego oraz przepyszna i widowiskowa kawa barraquito, składająca się z oddzielnych warstw mleka skondensowanego, licor 43 (najpopularniejszego likieru hiszpańskiego z 43 owoców i ziół), espresso oraz spienionego mleka posypanego cynamonem. Długo będę to wszystko wspominać :).

Bar-Restaurante El Rancho

Ciężki wybór
Mojo rojo i mojo picón
Puchero

Barraquito

Kilkanaście kilometrów dalej, w pobliżu Bar-restaurante Boca Tauce, ponownie przystajemy na mysikrólika i ponownie spisalibyśmy ten przystanek na straty, gdyby nie para góropatw berberyjskich, żerująca na małym, niestety ogrodzonym poletku przy szosie. Zdjęcia mogły być o niebo lepsze, gdyby nie metry sześcienne prętów i drutów szpecących całą działkę...

Góropatwa berberyjska (Alectoris barbara)


Chociaż pogoda nie do końca sprzyja zwiedzaniu, decydujemy się odwiedzić jeszcze jedną lokalizację, którą mieliśmy w planach na jeden z kolejnych dni - Masca. Będąc w Santiago del Teide, wymaga to od nas nadłożenia zaledwie pięciu kilometrów. Przez chwilę wspinamy się bardzo stromą drogą na wysoki grzbiet, by po chwili rozpocząć opadanie łańcuchem zygzaków do Barranco de Masca. Już sama szosa jest bardzo efektowna i pomimo zalegającej stale mgły, nie możemy oprzeć się pokusie, aby przystanąć na poboczu i wykonać parę zdjęć. W małej wiosce, która dawniej miała być schronieniem piratów, a dziś zamieszkałej przez około sto osób, zdecydowanie więcej jest turystów. niż rdzennej ludności - pomyśleć, że jeszcze w latach 60-tych można tu było dotrzeć tylko pieszo. Turystom nie ma się jednak co dziwić, bo Masca jest przeurocza - stare kamienne, bielone domy, stanowiące świetnie zachowane przykłady tradycyjnej architektury kanaryjskiej, stoją między palmami, bujnymi sadami i terasowymi uprawami. Od południowego-zachodu ściany wąwozu otwierają się na Atlantyk - piechurzy mogą stąd dojść na czarną plażę, widzianą przez nas dzień wcześniej z rejsu. Spiczasta skała na południowym krańcu wioski, w połączeniu ze scenerią miejsca przywodzi na myśl peruwiańskie Machu Picchu. Schodząc na dno wąwozu, istnieje szansa zobaczenia wróbli skalnych z podgatunku madeirensis, ale nie dość, że bardzo iluzoryczna, to jeszcze nie mamy tyle czasu - przejście niełatwego szlaku w jedną stronę to 3-4 godziny. Licząc na to, że może się nam poszczęści bez takiej ekwilibrystyki, dobrą godzinę krążymy po zakamarkach wioski. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, ale w końcu rzęsisty, wiosenny deszczyk zostaje wyparty przez słońce. Spacerując w cieniu palm, agaw, bananowców, smaczliwek i pomarańczy, wdychając rozkoszną woń kolorowych kwiatów, śledząc spojrzeniem uwijające się jak w ukropie pszczoły i motyle, można się poczuć wniebowziętym. W sumie, jeśli tak wygląda raj, to w przyszłości piszę się na to. Prosiłbym tylko o większą różnorodność ptaków niż w Masca, bo w tej materii to akurat można by się tu zanudzić na śmierć - tyle żyznego terenu, a obserwujemy ptaki z zaledwie... siedmiu gatunków: kanarki, świstunki kanaryjskie, modraszki kanaryjskie, kosy, pustułki, gołębie skalne i kapturki. Ptasi raj nie jest to na pewno...



Droga do Masca
Droga do Masca
Masca
Masca
Masca
Masca
Masca
Masca
Smaczliwka - wiecznie zielone drzewo, znane szerzej jako awokado
Masca
Masca
Masca
Opuncje


Masca

Masca



Ledwo wracamy do auta, kiedy pogoda ponownie przechodzi w tryb jesiennej pluchy. Będąc w Masca nie opłaca nam się już wracać do Santiago del Teide, a to oznacza, że unikniemy dziś pzeprawy przez nasze "ulubione" serpentyny. Okazuje się jednak, że to typowe rozwiązanie, z cyklu "zamienił stryjek siekierkę na kijek" - alternatywna trasa przez Las Portelas i El Palmar oferuje podobne przeżycia - a do tego jest ślisko i mgliście, więc nawet gdyby nie zależało nam na sprzęgle i hamulcach, przez pewną część drogi zmuszeni jesteśmy poruszać się z użyciem góra drugiego biegu. Do Los Silos docieramy jeszcze przed zmrokiem - zobaczyliśmy dziś bardzo dużo, przy tym nie gnając na złamanie karku. I o to chodzi - przy dobrym zaplanowaniu podróży, można zarówno zwiedzać, jak i oglądać ptaki. I czas na lampkę wina do kolacji, też zawsze się znajdzie. ;) 

Krajobraz Los Silos z araukarią, widziany z tarasu naszego apartamentu

c.d.n.