sobota, 30 września 2017

Islandia, kraina ognia i lodu - I: Przez pola lawowe Reykjanes (26-27 V 2017)

PROLOG - Fyrir norðan!

Bezsprzecznie, coś jest na rzeczy, kiedy określam samego siebie jako człeka "w typie północnym". Skandynawskie przestrzenie były moją największą inspiracją, kiedy rozpoczynałem przygodę z plecakiem i lornetką. Fascynacja północą przenika moją codzienność i jakby nie było, to nawet aparycją bliżej mi do człowieka północy - a już na pewno bardziej, niż wskazuje na to metryczka. Jednocześnie, być może największym paradoksem w moim podróżniczym i ptasiarskim życiorysie jest fakt, że kierunek geograficzny, który pociąga mnie najbardziej, oferuje najmniejszą różnorodność gatunkową. W konsekwencji, od czasu mojej wizyty w Finlandii i Norwegii w 2014 roku, migrowałem we wszystkie kierunki Świata, poza tym, który wzywał mnie najbardziej. Niewdzięczność ta była podyktowana paroma pobudkami, z których na prowadzenie wybijały się: chęć poznania "nowego Świata", dostarczenie sobie poważniejszych doznań gatunkowych w rozumieniu ilościowym, względy budżetowe oraz organizacyjne. Gdybym miał wyciągnąć na najwyższy stopień podium jeden z wymienionych czynników, padłoby zapewne na ten ostatni - doprawdy, sakramencko ciężko było mi namówić towarzyszy terenowych wypraw do ponownego odwiedzenia Skandynawii, która - nie dość, że droga i wymagająca niemałych nakładów czasowych, mogła rozszerzyć ich listy gatunkowe o kilka skromnych gatunków. Tak już zbudowany jest Wszechświat, że nie każdy ma w nim na tyle rozległe spektrum zainteresowań, że jest w stanie gapić się w ładny krajobraz, dłużej niż wymaga tego zaliczenie nowego gatunku. Nie zważając jednak na przeciwności losu wiedziałem, że po trzech latach północnej posuchy nadeszła chwila, by zorganizować kolejny wypad w arktyczne rejony. Możliwości było kilka: letnia powtórka Finlandii z Norwegią (być może rozszerzona o Lofoty), w celu skompletowania braków w postaci trznadla czubatego, czy krzyżodzioba sosnowego; zimowy wypad na Varanger za birginiakami i turkanami w porządnych szatach godowych; Spitsbergen, albo Islandia. Wybrałem ostatnią propozycję - krajobrazowo powinno być nieziemsko, w grze były trzy nowe gatunki (kamieniuszka, sierpiec oraz mityczny białozór) oraz cały szereg już widzianych, ale w sposób nie spełniających moich wymarzonych standardów (wydrzyk wielki, lodowiec, głuptak, fulmar). Na wyspie występuje zaledwie nieco ponad 60 gatunków (63, jeśli dobrze liczę), z których olbrzymia część powinna chętnie współpracować przed obiektywem. Od początku byłem przekonany, że letni wypad na Islandię ma sens, pod warunkiem włączenia do trasy przejazdu wszystkich magnetyzujących atrakcji, takich jak najważniejsze wodospady, gejzery, pola geotermiczne, gorące źródła i inne niepowtarzalne przyjemności, którymi wyspa o powierzchni ponad 100 tysięcy kilometrów kwadratowych jest wprost przesycona. Wymagało to wykonania pełnego okrążenia Islandii, a to z kolei powodowało, że wyjazd krótszy niż dwa tygodnie mógłby być obarczony niebezpieczną presją czasu, której chciałem za wszelką cenę uniknąć. Ze względów budżetowych (czerwiec na Islandii to już sezon, a więc koszty wynajmu aut w tym miesiącu są dwukrotnie wyższe, niż w maju), padło na późną wiosnę. Nie bez trudu udało się namierzyć wypożyczalnię, niepobierającą depozytu, a ponadto posiadającą kuszące opinie i atrakcyjne ceny (Lagoon Rental Car), w której wynajmujemy ekonomicznego Renault Clio - wszak i tak nie planujemy offroadów (na terenowe auto zwyczajnie nas nie stać). Najtaniej i logistycznie najatrakcyjniej, prezentował się samolot relacji Katowice - Reykjavik - Katowice, w terminie 26 V - 9 VI, którego koszt nieśmiało wkraczał w sferę sum czterocyfrowych - jak na przedpole sezonu, to dobra cena. Jeszcze a propos budżetu - w grę wchodziło survivalowe spanie (domyślnie: dwie osoby w namiocie i dwie w aucie), a elementami limitującymi wydatki miały być też walizy jedzenia z Polski i Czech, kuchenka turystyczna oraz czajnik do zapalniczki samochodowej. To co budziło moje największe obawy - czyli skompletowanie załogi - nastręczało trudności niemal do samego wylotu, ale ostatecznie wyruszamy w czwórkę: Dawid Kilon (jedyny spośród nas, który już miał za sobą odwiedziny na wyspie ognia i lodu), Krzysiek Ostrowski, Józia Granda i ja. Fyrir norðan! Tym razem, nie było już odwrotu i stało się pewnym, że na dobre uległem wołaniu północy....

*          *          * 

Nasza islandzka przygoda rozpoczyna się na poważnie o godzinie 19:30 czasu miejscowego, kiedy maszyna linii WizzAir, po czteroipółgodzinnym locie, obniża swój pułap nad płytą międzynarodowego lotniska Reykjavík-Keflavík, które ze stolicą Islandii ma wspólnego dokładnie tyle, co lotnisko Pyrzowice (miejsce naszego startu) z Katowicami. Skala powiązań, w obu przypadkach zawiera się bowiem w zakresie 30-40 kilometrów odległości od "patronackiego" miasta. Dodać muszę, że z Górnego Śląska przybywamy w trójkę - bez Krzyśka, czekającego już na nas na miejscu, po wcześniejszym dotarciu doń z Gdańska. Niedługi rzut oka z okien samolotu na bezkres tundry, rozległe pola zastygłej lawy i stożki wygasłych wulkanów, porządnie mnie nakręcił, ale na pierwszy kontakt z islandzką przyrodą przyjdzie jeszcze poczekać, dopóki nie ogarniemy spraw organizacyjnych, takich jak zakup waluty oraz - przede wszystkim - odbiór auta. Z tym drugim jest niemały problem, bowiem kiedy w głównym hallu lotniska znajdujemy skupisko biur poszczególnych wypożyczalni, ze świecą szukać tu loga naszej Lagoon. Podobnie rzecz ma się z autobusami, które spod lotniska rozwożą pasażerów do pobliskich budynków, okupowanych przez "rental cary" - kierowcy nie słyszeli o naszej wypożyczalni. Dzwonimy pod numer kontaktowy z wydruku potwierdzającego rezerwację pojazdu i po dłuższej chwili napięcia, na szczęście udaje nam się nawiązać kontakt z pracownikiem firmy. Spotkanie z kierowcą shuttle busa opóźnia się dość wyraźnie, ponieważ czekamy w niewłaściwej części terminala. Wreszcie jednak udaje nam się spotkać z bardzo pozytywnym Litwinem, który w parę minut transferuje nas do firmowego biura, położonego na zachodnich rogatkach Keflavíku, tuż przy drodze numer 41. Biuro, to w zasadzie nazwa na wyrost - siedziba Lagoon mieści się bowiem w czymś, co przypomina kontener - jak widać, budget i economic to słowa kluczowe w firmowej filozofii. Oczekiwanie na samochód mija bezboleśnie w oparach darmowej kawy i czekolady z automatu. Nasze Renault Clio okazuje się być nowoczesnym autkiem, w pełni skomputeryzowanym i - co gorsza - zautomatyzowanym. Mówiąc "co gorsza", mam na myśli fakt, że nigdy dotąd nie jeździłem na automatycznej skrzyni biegów, natomiast wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to mnie przypadnie rola pierwszego kierowcy. Przynajmniej tymczasem. Przynajmniej - tak sobie będę wmawiać. No cóż, przynajmniej nabędę nowych kwalifikacji, choć mam nadzieję, że wskutek błędów w edukacji i rozbicia auta, nie będzie to staż w kopalni rud bagiennych pod Reykjavikiem. Przed wyruszeniem w drogę, dajemy się jeszcze namówić (mam dziwne wrażenie, że lepszym słowem byłoby tu "naciągnąć") na wykupienie gravel protection - ubezpieczenia szyb, na wypadek uszkodzenia spowodowanego odpryskiem wulkanicznych kamyczków, wyrzucanych spod kół mijanych aut. Koszt jest niemały - około 650 złotych - ale jak zapewnia pracownik Lagoon (oraz jak potwierdza Dawid), takie rzeczy dzieją się tu nierzadko, a koszt nowej szyby rozpoczyna się od kwoty... 1000 euro. No dobra, może jednak to udany interes. Pakujemy się do całkiem pojemnego pojazdu - przed przyjazdem straszono mnie pogodą, a czynię to w samej bluzie, więc może nie taki diabeł straszny? - i ruszamy w drogę.

W "biurze Lagoon Rental Car - za chwilę ruszamy w drogę...
... jednak firmową mantrę zrozumiemy dopiero po paru godzinach w trasie :)

Mając świadomość, że tego dnia nie uda nam się już zrealizować nic sensownego w rozumieniu terenowym, przejeżdżamy do oddalonego o jakieś 10 kilometrów miasteczka Garður - a mówiąc ściślej, znajdującego się tuż za nim przylądka Garðskagi, zwieńczonego dwoma latarniami morskimi. Wyższa z nich (oraz najwyższa na Islandii - wysoka na 28 metrów), częściowo przeznaczona jest na Muzeum Folklorystyczne i znajduje się przed nią ekspozycja plenerowa starych łodzi rybackich. Warto dodać, że budowla wzniesiona została w 1944 roku, aby zastąpić starszy (1897 r.), wymalowany w biało-czerwone pasy sygnalizator na końcu cypla, który przestał pełnić swą funkcję, w wyniku częstego podmywania przez fale. Latarnia w tym miejscu jest zaś niezbędna, o czym łatwo się przekonać, spoglądając na znajdującą się przy nowszej budowli mapę wraków, zalegających na dnie, na tym fragmencie zdradliwego wybrzeża.

Garðskagi o zmierzchu

Jesteśmy na południu wyspy, gdzie zjawisko dnia polarnego nie jest jeszcze o tej porze roku tak mocno odczuwalne, niemniej o godzinie 23, kiedy rozbijamy namiot, panuje nieco bardziej, niż umiarkowana szarówka - tak, czy siak, nie doświadczymy "nocy totalnej". Niewątpliwym plusem tego miejsca jest fakt, że na rozległym trawniku między dwoma latarniami, znajduje się pole campingowe z drewnianym budynkiem, w którym znajdują się toalety (ogrzewane i z ciepłą wodą) oraz częściowo wyposażona kuchnia. Instytucja jest niby oficjalna, choć obsługiwana jedynie przez karteczkę z informacją o konieczności uiszczenia zapłaty w jednym z lokali w Garður (podobny schemat funkcjonuje przy niemalże wszystkich publicznych toaletach - to się nazywa zaufanie). Obok nas rozbija się polska rodzina, jak się okazuje... z Opola! Świat jest mały! Minusów upatrywać należy w dość wietrznej i chłodnej aurze - już pierwszej nocy błogosławimy decyzję o zakupie cieplejszych, arktycznych śpiworów - zwłaszcza, że zabrany materac niekoniecznie pokrywa się z wymiarem namiotu i nie jesteśmy w stanie domknąć jednej z bocznych ścian. Zanim jednak oddamy się zasłużonemu odpoczynkowi, w półmroku rozpoczynamy nasze zmagania z islandzkimi ptakami. A okolica Garðskagi doprawdy ma co zaoferować. W odsłoniętej przez odpływ dolnej strefie pływów, na nieprzyjemnie cuchnącej kitlinie, żeruje stado około 300 kamuszników, przeplatane biegusami zmiennymi i ostrygojadami. Wynajdujemy też pojedynczego biegusa malutkiego oraz dwa biegusy morskie - te ostatnie, to zdaje się całkiem niezła rzadkość. Bardzo pobieżny rzut oka na Atlantyk przynosi pierwszego fulmara i głuptaka oraz dużą ilość edredonów, rybitw popielatych i mew żółtonogich. W ciemnościach szkoda jednak strzępić matrycę - jutro też jest dzień, a ptaki chyba nam nie uciekną.

*          *          * 

Budzik nastawiony na godzinę piątą, nie zdążył nawet zabrzmieć - doprawdy, ciężko spać w obliczu targających mną emocji, wynikających z lokalizacji campingu, zresztą umiejętnie podsycanych przez latające nad namiotem i kwilące ostrygojady. W nocy padało i choć chwilowo opad zanikł, kłębiaste chmury deszczowe nie zwiastują rychłej i wyraźnej poprawy - co prawda, nie planuję oddalać się od namiotu, ale pomny ostrzeżeń o islandzkiej pogodzie, zmieniającej się jak w kalejdoskopie (islandzki skecz w tym temacie, wcale nie jest przesadzony), przyodziewam najcieplejszy wariant okrycia wierzchniego. Uważam, że seawatching to jedna z najpiękniejszych i najbardziej relaksujących czynności, jakich tylko można się podjąć, a zwłaszcza w takim miejscu jak Garðskagi. Już gołym okiem, nie sposób nie dojrzeć niesamowitego ruchu nad taflą oceanu - głuptaki, fulmary, rybitwy popielate i mewy żółtonogie dostępne są w ilościach hurtowych, a co więcej, na bardzo sympatycznych dystansach. Wokół latarni, na wodzie unoszą się mało płochliwe edredony, wydające z siebie serie komicznych dźwięków, przypominających ostentacyjnie wyrażane zdumienie. Chwilę po rozstawieniu lunet, zaliczam pierwszy i - przyznaję się - nieoczekiwany dla mnie gatunek na Islandii - burzyka północnego. Stadko około dziesięciu ptaków, poluje nad falami dość daleko od brzegu, nie dając niestety szansy na dokumentację. W ciągu najbliższych dwóch godzin, namierzamy jeszcze m.in. 3 mewy polarne, 3 lodowce (1 w szacie godowej oraz dwa młode - niestety, dość daleko), ponad 100 alek, nurzyka i 3 szlachary. Bohaterami poranka zostają jednak cztery orki i dwa delfiny białonose - co prawda, widziane na horyzoncie i przy silnym wietrze, ale jednak taki dodatek do tego magicznego poranka, bezbłędnie go podsumował. Tak, to był najlepszy seawatching w moim życiu. Nie gorzej jest na lądzie. Co prawda, po wieczornym odpływie nie ma już śladu, ale wzdłuż linii brzegowej i tak żerują poważne ilości siewek: paradoksalnie przybyło kamuszników (ponad 900), ale liczbowo i tak przebiły je piaskowce, obecne w sile ponad 1000 ptaków! Więcej jest też ostrygojadów (cn. 22), jeszcze nie opuścił nas jeden z biegusów morskich, a z nowości dorzucamy dwie sieweczki obrożne i kulika mniejszego. Żal opuszczać to miejsce, ale przed nami przecież cały dzień atrakcji, a to dopiero pierwsza z nich.

Nasz namiot na Garðskagi

Garðskagi
 Edredon (Somateria mollissima)
Szlachar (Mergus serrator)
Rybitwa popielata (Sterna paradisaea)
 Piaskowiec (Calidris alba)
Kamusznik (Arenaria interpres)
Ostrygojad (Haematopus ostralegus)
Rybitwa popielata (Sterna paradisaea)
 Fulmar (Fulmarus glacialis)
 Fulmar (Fulmarus glacialis)
 Mewa żółtonoga (Larus fuscus)
Mewa polarna (Larus glaucoides)
 Głuptaki (Morus bassanus)
Głuptak (Morus bassanus)
Garðskagi
 Nowa latarnia i przyległe doń muzeum folklorystyczne (fot. JG)
 Edredony (Somateria mollissima) - fot. JG
 Edredon (Somateria mollissima)
Edredon (Somateria mollissima)
Mewa polarna (Larus glaucoides)
Głuptaki (Morus bassanus)
 Stara latarnia na Garðskagi (fot. JG)
 Fot. JG
Na seawatchingu (fot. JG)
Raj dla siewek
 Piaskowce (Calidris alba) i kamuszniki (Arenaria interpres)
Mewa trójpalczasta (Rissa tridactyla)
Garðskagi
 Piaskowce (Calidris alba) i kamuszniki (Arenaria interpres)
 Kamuszniki (Arenaria interpres)
Biegus morski (Calidris maritima)
Ostrygojad (Haematopus ostralegus), kamusznik (Arenaria interpres) i piaskowce (Calidris alba)
 Piaskowce (Calidris alba)
 Piaskowce (Calidris alba)

Dla wielu przybyszów, przygoda z Islandią rozpoczyna się właśnie od półwyspu Reykjanes - położonym na południowo-zachodnim końcu Islandii, miejscu naszego aktualnego pobytu. Co ciekawe, nie uwzględniałem tego obszaru w pierwotnych planach wyjazdu, ale kiedy natknąłem się na informacje, przedstawiające skale nagromadzonych tu atrakcji (wulkany, pola lawowe, gorące źródła wody i siarki), prędko zrozumiałem, że byłoby grzechem pominąć ten fragment Islandii. Zanim jednak udamy się na penetrację Reykjanes, powracamy do Keflavíku. W mieście nie znajdzie się zbytnich atrakcji, ale nam póki co, trzeba jedynie butli z gazem do kuchenki turystycznej oraz taniego marketu. Tą pierwszą, znajdujemy na stacji benzynowej "N1" - koszt: około 60 złotych, a starczyć powinno na cały wyjazd. Jedynym tanim i względnie przyswajalnym dla polskiego portfela marketem jest Bonus, z wielką różową świnią-skarbonką w logo, której "twarz" wykrzywiona jest w niewytłumaczalnym grymasie zniesmaczonego bólu. Dojazd okazuje się jednak sprawą nas przerastającą - przynajmniej dopóki nie zasięgniemy języka wśród lokalnej straży pożarnej. ;) W końcu, w południowej części miasteczka, tuż przy drodze numer 41, wypatrujemy reklamowy filar ze "świniakiem". Zakupy są bolesne. Zaopatrujemy się w niezbędne chleby (najtańszy tostowy o masie 500 g, którego konsystencja przypomina zmielone gwoździe, to koszt około 10 złotych - czyli dwa razy taniej niż w innych marketach), banany (jak szaleć, to szaleć), zapalniczki oraz ciastka Maryland - tańsze i siłą rzeczy lepsze od chleba "kruchości" à la Pieguski - z czekoladą, lub kokosem (w zależności od wariantu) - to wygląda na hit wyjazdu. Zanim jednak zaaplikujemy sobie dawkę węglowodanowej rozkoszy, podejmujemy się dziewiczej próby zagotowania wody na kuchence. Wiatr nie jest naszym sprzymierzeńcem i przygotowanego pseudowrzątku starcza nam ledwo na niepełnowartościowe zalanie czterech "chinoli". Na szczęście, odbywa się to wszystko w przyjemnych okolicznościach przyrody, nad brzegiem małych jeziorek, powstałych najwyraźniej na wskutek przelewania się wód oceanu przez wąską ziemną groblę, oddzielającą go od tychże akwenów. Najprzyjemniejszym akcentem tego miejsca, jest stado 20 bernikli obrożnych. Oczekiwanie na dzienną dawkę glutaminianu sodu umilają nam jeszcze m.in. wydrzyk ostrosterny, płatkonóg szydłodzioby, droździk, siewki złote (około 100), ostygojady (5) oraz gniazdujące tu rybitwy popielate.

Jeziorka koło BonusaKeflavík
Bernikle obrożne (Branta bernicla)
Kwintesencja islandzkości po polsku, z Bonusem w tle
Gotujemy

Dalsze plany weryfikuje poważny problem - nasza nawigacja w aplikacji maps.me - choć jest temu dedykowana - nie chce działać w trybie offline. Próbujemy wyznaczyć trasę za pomocą zewnętrznej nawigacji, otrzymanej w wypożyczalni, ale okazuje się, że ta nie współpracuje z naszym formatem współrzędnych. Postanawiamy spróbować jazdy "na intuicję", ale manewry te kończą się niebawem na gruntowej drodze, odchodzącej od obwodnicy lotniska. Jeśli czegoś nie zrobimy, nasz plan, uzależniony w wielu tematach od znalezionych uprzednio koordynatów, może się totalnie posypać. Rozwiązanie jest tylko jedno - powracamy do biura Lagoon (już samo to, nastręcza sporych problemów...) i korzystając z Wi-Fi, pobieramy aplikację do przeliczania współrzędnych na inny format. Teraz, w kluczowych momentach, możemy posługiwać się otrzymaną nawigacją. W większości przypadków, powinna nam jednak wystarczyć porządna mapa oraz doskonały system znaków drogowych, informujących o ciekawych atrakcjach. 
W końcu, w samo południe, ze sporym poślizgiem rozpoczynamy objazd zachodniej i południowej strony półwyspu Reykjanes. Drogą numer 429 dobijamy do Sandgerði, gdzie skręcamy na południe. Na odcinku dalszych paru kilometrów, wzdłuż drogi numer 45 rozlokowane są kolonie edredonów i rybitw popielatych, przypominające przepełnione nadbałtyckie plaże w szczycie sezonu. Co interesujące, w podobnych miejscach, na Islandii obowiązują ograniczenia prędkości do 30 km/h, wzmocnione ponadto znakami, ostrzegającymi przed ryzykiem pojawienia się ptaków na jezdni (Varúð -varpland - fuglar á vegi). Okazji do dobrych zdjęć obu gatunków nie brakuje (przy okazji, zaczynamy rozumieć logikę prośby o unikanie parkowania na środku jezdni, wywieszonej na ścianie w biurze Lagoon), a ponadto trafiają się nam wysiadujące na poboczu ostrygojady oraz przydrożne siewki złote i kszyki. Po sześciu kilometrach ptasiarskiego safari, odbijamy na chwilę w prawo, by obejrzeć kamienny kościółek Hvalsneskirkja z końca XIX wieku, w którym swego czasu posługę pełnił Hallgrímur Pétursson - duchowny luterański i jeden z najwybitniejszych islandzkich poetów religijnych. Ładna konstrukcja jest w całości wzniesiona z zebranych w regionie i ociosanych kamieni, natomiast wnętrze wykonano z drewna, wyrzuconego przez ocean na pobliski fragment wybrzeża - szkoda tylko, że wejście do budynku jest niemożliwe. Kiedy powracamy do samochodu, nad wzgórzami za cmentarzem przelatuje wydrzyk wielki - obserwacja trwa krótko i z pewnością nadejdzie jeszcze okazja do bardziej satysfakcjonujących spotkań.

 Edredon (Somateria mollissima)
Edredon (Somateria mollissima)
 Nie zadzieraj z edredonem!
 Rybitwy popielate (Sterna paradisaea)
Rybitwy popielate (Sterna paradisaea)
 Siewka złota (Pluvialis apricaria)
Ostrygojad (Haematopus ostralegus)
Kszyk (Gallinago gallinago faeroeensis)

 Hvalsneskirkja
Hvalsneskirkja

W niedługim czasie naszym oczom ukazuje się rozdroże dróg. Skręcamy w prawo i za miejscowością Hafnir kontynuujemy jazdę na południe drogą numer 425 i tym samym, okrążanie południowo-zachodniej części półwyspu Reykjanes. Krajobraz jest tu naprawdę nieziemski, iście księżycowy i brakuje w nim tylko bezzałogowych łazików i panów w białych skafandrach, walczących z niedoborem grawitacji. Przejazd przez pola lawy i połacie szarego piachu doskonale urozmaicają też dwie atrakcje. Pierwsza z nich znajduje się zaledwie 8 kilometrów na południe od Hafnir - rychło w czas, bo bierze mnie już poważnie na spanie. To Miðlína - około 20-metrowy most, przerzucony nad niewielką szczeliną pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi: Euroazjatycką i Północnoamerykańską. Miejsce jest oczywiście symboliczne, bowiem szczelina międzykontynentalna biegnie przez całą wyspę i pewnie wielokrotnie ją już przekraczaliśmy... ale tu jest to zaprezentowane w bardzo namacalny sposób, dzięki czemu każdy poczuć może, jak to jest stanąć na dwóch kontynentach jednocześnie. Symbolikę tego miejsca podkreśla jeszcze patronat nad mostem, noszącym imię Leifura Erikssona - słynnego wikinga, syna islandzkiego banity Eryka Rudego, założyciela osad normańskich na Grenlandii, ale przede wszystkim, prawdopodobnego odkrywcy Ameryki. Podobno szczelina powiększa się rokrocznie o dwa centymetry...

 Miðlína
 Miðlína
Miðlína - po prawej Europa, po lewej Ameryka, proszę wycieczki!

Balansując między Europą i Ameryką, obserwujemy jeszcze wydrzyka ostrosternego, skuę (znów bardzo ulotną) i kulika mniejszego, po czym przejeżdżamy kolejne 5,5 kilometra i odbijamy w prawo, by po krótkiej jeździe kamienistą szutrówką dotrzeć do drugiej atrakcji - pól geotermalnych Gunnuhver, położonych na południowo-zachodnim cyplu Reykjanes. Dzięki szczególnemu położeniu na grzbiecie śródoceanicznym, gdzie mamy do czynienia z podwyższoną aktywnością wulkaniczną, Islandia jest najbogatszym w gorące źródła i aktywność geotermalną krajem na świecie. Pośród znajdujących się tu, 32 wysokotemperaturowych (ponad 100 stopni Celsjusza) i około 250 niskotemperaturowych (ok. 75 stopni Celsjusza) pól geotermalnych są i takie, potrafiące w ciągu roku wytworzyć moc większą niż 1500 megawatów! Nic więc dziwnego w tym, że zjawisko to jest wykorzystywane do ogrzewania oraz produkcji energii elektrycznej. Koszty jej uzyskania są na tyle niskie, że w zimie niektóre chodniki w Reykjavíku czy Akureyri są podgrzewane. Na Islandii działa pięć większych elektrowni geotermalnych, które w 2010 roku dostarczały 26,2% krajowej produkcji energii elektrycznej. Dodatkowo, gorąca woda wykorzystywana jest do ogrzewania blisko 87% budynków w kraju. Pola Gunnuhver nie są może tymi najbardziej spektakularnymi, ale jednak jako nasze pierwsze, robią na nas niesamowite wrażenie. Obłoki gorącej pary, gotująca się woda i jajeczno-siarczany odór, pozwalają się poczuć, jak przy przekraczaniu wrót piekła. Z miejscem tym związana jest bardzo interesująca legenda: Na początku XVII wieku nieopodal mieszkała Gudrún Önundardóttir, zwana Gunną. Gdy nastały ciężkie czasy i nie miała z czego zapłacić czynszu, właściciel ziemi, na której mieszkała - były prawnik Vilhjalmur Jonsson, zabrał jej cały dobytek. Kiedy przyszedł po ostatni garnek, wpadła w szał, a po tym, jak odmówiła wypicia wody święconej, padła nieżywa. Kiedy jej ciało niesiono na cmentarz, żałobnikom objawił się duch, który przestrzegł aby nie zakopywano go głęboko, ponieważ nie ma zamiaru długo tam leżeć. Wkrótce w okolicy nastąpiły tajemnicze zgony: prawnika-komornika, jego żony i innych mieszkańców, co oczywiście zapisano na pośmiertne konto Gunny. Wreszcie, pastor Eirikur z Vogsósar, obmyślił plan jak pozbyć się wiedźmy, za pomocą fortelu z kłębkiem wełny rzuconym na okoliczne pola geotermalne. Nie mogąc się oprzeć toczącemu się kłębkowi, duch Gunny biegał pomiędzy ziejącymi gorącem kraterami, aż w końcu wpadł do jednego z nich. Odtąd wybuchy i śmierdzące opary kojarzone są z rozwścieczoną wiedźmą. Zważywszy na wątpliwe walory zapachowe tego miejsca, ciężko jej wypominać taki nastrój.

Gunnuhver
Gunnuhver
Gunnuhver
Gunnuhver
Gunnuhver
Gunnuhver

Już po paru godzinach odczuwam, że jazda samochodem po wyspie dostarcza mi sporo satysfakcji, choć jest niewątpliwym wyzwaniem. Nie mówię tu o mojej adaptacji do automatycznej skrzyni biegów (bo parę razy zdarza mi się jeszcze zapomnieć o tym, że nie posiadam lewej nogi), lecz o warunkach drogowych. Nawierzchnia momentami jest w kiepskim stanie. Uważać trzeba przede wszystkim na wąskich drogach z poboczem usypanym wulkanicznym żwirem, przy zmianie nawierzchni oraz podczas jazdy w złych warunkach pogodowych. Wszystkie tego typu atrakcje są na szczęście porządnie oznakowane. Kierowcy rzuci się w oczy kilka znaków drogowych. Blindhaeð oznacza stromy podjazd, z którego nie widać, czy ktoś nadjeżdża z drugiej strony. Einbreið brú to most z jednym pasem ruchu. Duże białe "M" na niebieskim tle, wyznacza zatoczkę do tzw. "mijanki". Malbik endar ostrzega przed zmianą nawierzchni na gruntową. Slysasvædi to ostrzeżenie przed miejscem, w którym często dochodzi do wypadków. Za pomocą logotypu zwierzęcia (do wyboru: owca, krowa, renifer, a nawet foka!) na żółtym trójkącie, pojawiają się ostrzeżenia przed kolizją z danym stworzeniem. Problem stanowią zwłaszcza owce, które na Islandii są doprawdy wszędzie i nierzadko zachowują się w sposób wskazujący na sympatyzowanie z apokaliptyczną sektą "Świątynia Ludu". Kolizja z owcą to rzecz nietania - zgodnie z islandzkim prawem musimy zapłacić za potrącone zwierzę (ok. 1000 PLN), a ponadto żadne ubezpieczenie nie pokrywa kosztów tego typu kolizji. Ostrzegawcze znaki warto więc traktować poważnie, a ponadto zachowywać szczególną ostrożność w przypadku zauważenia zwierząt na poboczu.

Najczęściej spotykane "specjalne" znaki drogowe na Islandii

Wciąż mamy mały niedoczas, spowodowany wcześniejszymi perypetiami technicznymi, więc odpuszczamy przewidziany dłuższy seawatching przy latarni Reykjanesviti. Niemniej, krótki rzut oka na ocean nam nie zaszkodzi. Przypadkowy wybór pada na Brimketill - miejsce słynące z małych naturalnych basenów, wyrzeźbionych przez erozję morską. Według legend, były niegdyś regularnie zajmowane przez olbrzymie trolle, Oddný - stąd inna dawna nazwa tego miejsca: Oddnýjarlaug. Poszarpane i urwiste, zalane lawą wybrzeże, warte jest chwili kontemplacji, choć pogoda niespecjalnie do tego zachęca. Jest bardzo wietrznie i zimno - kubki z gorącą kawą, które zabieramy na drogę z auta, zamieniają się po chwili w kubki z kawą mrożoną. Silny wiatr, dujący w kierunku brzegu, sprzyja jednak obserwacjom ptaków, które nie dość, że spychane są wprost na nas, to jeszcze częstokroć targane nagłymi podmuchami, zawisają w bezruchu, dając okazję do dobrych zdjęć. Są to przede wszystkim fulmary, mewy trójpalczaste i głuptaki. Te ostatnie, zalatują tu najwyraźniej z pobliskiej wyspy Eldey, gdzie znajduje się ich największa kolonia na Islandii - swoją drogą, wyspa stanowi również ostatnie miejsce występowania wymarłej alki olbrzymiej (1844). Na falach udaje się nam też przez chwilę dojrzeć trzy nurniki, ale giną one między grzywaczami, zanim lepiej przygotuję swój aparat. Po chwili przechodzi mi już zainteresowanie ptakami i Brimketill - zgodnie z zamówieniem, dostaję sms-a z Polski, informującego o wynikach ostatniej kolejki czeskiej ligi piłki nożnej. Mój klub, Slavia Praha, zdobywa mistrza po ośmiu latach posuchy. Jest pięknie! :)

Oddnýjarlaug
Nurnik (Cepphus grylle)
Głuptak (Morus bassanus)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Oddnýjarlaug - nie ma basenu...
... i jest basen

Półwysep, tonący we wszystkich odcieniach szarości, wyda się wielu osobom miejscem posępnym. Nie ujmując mu wdzięku, jest w tym trochę prawdy, ale tym bardziej nieziemsko prezentuje się, porzucona pośród tego szarego bezkresu Bláa Lónið - Błękitna Laguna. Położona 5 kilometrów na północ od Grindavík laguna, to nic innego jak basen, zasilony gorącą zmineralizowaną wodą, pompowanej z przyległej elektrowni geotermalnej Svartsengi. Tym, co powoduje, że jest to bez dwóch zdań najsłynniejsze kąpielisko termalne na Świecie, jest niesamowity mlecznobłękitny odcień wody, nadający jej niezapomnianego kontrastu, względem czarnych i mroźnych szczytów górskich w tle. Podgrzewana we wnętrzu ziemi woda, zawiera cały szereg związków naturalnych, które bardzo odżywczo wpływają na nasz organizm. Jeśli więc cierpisz na choroby stawów lub skóry, a jednocześnie masz nadmiar gotówki, to dla Ciebie miejsce idealne. Ceny oscylują bowiem od około 200 złotych za pakiet podstawowy do nawet 1700 złotych za pakiet premium, w którym otrzymasz pokój, drinka, a armia kosmetyczek wysmaruje Cię kolejno wszystkimi rodzajami alg i błota krzemionkowego. Nic więc dziwnego, że pół parkingu zastawione jest autokarami, zwożącymi tu emerytów z Niemiec i innych krajów zamożniejszej Europy. My wybieramy wariant "free" - czyli rzut oka na pierwszy z basenów, który urokiem nie ustępuje tym słynniejszym. A zamiast oglądać pływających w nim ludzi, obejrzeć możemy edredony, które na błękitnej, parującej tafli, wyglądają doprawdy uroczo.

Bláa Lónið
Bláa Lónið
Bláa Lónið (fot. JG)
Bláa Lónið
Bláa Lónið
Edredon (Somateria mollissima)
Bláa Lónið

Na parkingu przeżywamy chwilę grozy, kiedy Krzysiek zauważa plamę na chodniku, na wysokości przedniej osi naszego auta. Na szczęście to tylko woda, ale zdążyliśmy się zestresować. Może to i dobrze, zważywszy znużenie, ogarniające mnie co jakiś czas za kółkiem. Tymczasem powracamy do Grindavík i kontynuujemy jazdę na wschód. Odreagować pomagają nam genialne widoki - na jednym z przewyższeń drogi poddajemy się sile otaczającego nas krajobrazu i organizujemy krótki postój. Dalsze atrakcje skupione są wzdłuż drogi numer 42, odbijającej na północ po niecałej półgodzinie jazdy. Pierwsza z nich - Krýsuvíkurkirkja - ładny drewniany kościółek z 1857 roku, położony w świetnej górskiej scenerii, okazuje się być tylko melodią przeszłości. Pod wskazanymi współrzędnymi, znajdujemy tylko bramę, prowadzącą na niewielki cmentarzyk, obok którego rozrzucona jest kupa kamieni. Jak się później okaże, kościół, używany w celach służbowych dwukrotnie do roku, zniszczony został przez podpalacza w 2010 roku...  Przemieszczamy się więc dwa kilometry na północ, nad jezioro Grænavatn, które na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym od naszych śląskich kamionek. Zbiornik jest jednak kraterem zalanym wodą, której zielony kolor jest wypadkową wysokiego poziomu siarki w wodzie i sporej głębokości jeziora (45 metrów).

Gdzie jest Wally? ;)






Grænavatn

Ponieważ nic specjalnego nie przykuwa tu naszej uwagi, podjeżdżamy dalszy kilometr w górę drogi i przystajemy przy polu geotermicznym Seltún w Krýsuvík, które robi nieco większe wrażenie niż odwiedzone wcześniej Gunnuhver. Miejsce to inspirowało ludzi od dawna, a pierwszych odwiertów, za pomocą którego próbowano wykorzystać energię istniejącego tu niegdyś czynnego potężnego gejzeru, podjęli się w połowie XVIII wieku islandzcy odkrywcy Eggert Ólafsson i Bjarni Pálsson. Plany skonkretyzowano dopiero w czasach powojennych, lecz pokrzyżowała je ostatecznie eksplozja  z 1999 roku, po której pozostała pamiątka w postaci krateru o średnicy 30 metrów. Gazy i woda, nagrzewane pod ziemią do temperatury 200 stopni Celcjusza, przebijają się przez komorę magmy i znajdują ujście na powierzchni w postaci gorących źródeł, bulgoczących bajorek i fumaroli. Spore baseny błotne, przysłonięte lepką i cuchnącą parą, mienią się żółcią, zielenią i czerwienią siarki, a także bielą i brązami siarczanów. Co ciekawe, siarczany rozpuszczają się w wodzie, więc kiedy pada deszcz, ich kolory zanikają. Przez obszar prowadzi długa drewniana kładka, której przejście wiązałoby się niechybnie z wyperfumowaniem naszych ubrań zapachem zgniłych jaj - zatem rezygnujemy. Z drugiej strony, szkoda, bo może udałoby się nam znaleźć mitycznego ptaka, Hverafugla. Dawniej wierzono, że gorące źródła zamieszkują ptaki, które zauważywszy człowieka, nurkować miały w ochronnej bańce wprost we wrzącą wodę. Próby ich wykrycia podjęli się wspomniani wcześniej Ólafsson i Pálsson, jednak po ich zakończonej niepowodzeniem ekspedycji, pozostał tylko wpis w dzienniku: Niektórzy Islandczycy wierzą, że są to w istocie ptaki, jednak inni czują, że jest to jedynie wytwór wyobraźni lub zwidy związane z ukazywaniem się pary na powierzchni wody. Inni uważają, że ptaki te są duchami. Wreszcie nieliczni, głównie starcy, uważają te ptaki za dusze zmarłych, przybierające widzialną postać.

Seltún
Seltún

Podjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów na północ, by przyjrzeć się wodom, największego na półwyspie Reykjanes jeziora Kleifarvatn. Akwen, otoczony zewsząd przez góry - w dużej mierze aktywne wulkany - wygląda przeuroczo. Fakt, że pod jeziorem przebiega ponadto granica tektoniczna płyt, wyjaśnia częste trzęsienia ziemi - po jednym z nich w 2000 roku, powierzchnia jeziora zmalała o 20%. Mówiąc trywialnie - woda "wylała się" do powstałej szczeliny, jednak po jakimś czasie, jezioro zasilane wodami gruntowymi (Kleifarvatn nie dość, że nie zasila żadnej rzeki, to jeszcze samo nie jest takowymi zasilane) powróciło do stanu pierwotnego. Jezioro jest niewarygodnie głębokie - ostatnie rachunki mówią o 97 metrach. Żyjący tu - jeśli wierzyć legendom - wężopodobny potwór o rozmiarach dużego wieloryba, ma się więc gdzie schować. Nie potwory nam jednak w głowie, kiedy rozstawiamy lunety - na niewielkiej kępie ziemi, wystającej ponad powierzchnię kilkadziesiąt metrów od brzegu jeziora, wysiaduje lodowiec! Odległość, jak marzenie - udaje mi się nagrać bardzo przyzwoity filmik, ale - co najważniejsze - porządnie napaść oczy tym niesamowicie pięknym ptakiem. Gatunkowo może nie jest tu specjalnie różnorodnie, lecz nie oznacza to, że wyłączywszy nura, nie ma na czym oka zawiesić - przy brzegach wysepek, wzdłuż linii brzegowej i w płytszych zatoczkach, żerują płatkonogi szydłodziobe - doliczamy się 27. Niemało jest też łabędzi krzykliwych (15), rybitw popielatych, a na niebo nad nami, co chwile wystrzeliwują tokujące kszyki. Przystanek trochę z przypadku, a w pamięci utrwali się na pewno na bardzo długo.

Kleifarvatn
Kleifarvatn
Łabędź krzykliwy (Cygnus cygnus)
 Lodowiec (Gavia immer)
Lodowiec (Gavia immer) - digiscoping

Kleifarvatn
Regulaminowy ubiór na późnowiosenną Islandię
Kleifarvatn w tle

Kiszki grają nam już głośnego marsza, ale o gotowaniu na kuchence przy tak silnym wietrze, jaki panuje nad Kleifarvatn, nie ma mowy. Pocieszamy się więc słodyczami i podejmujemy decyzję o przejeździe do parku narodowego Þingvellir, którego zwiedzanie zaplanowaliśmy na kolejny poranek. 120 kilometrów jak nic, ale na szczęście nie bite, bo po drodze zwiedzić chcemy jeszcze krater w Kerið. Powracamy do drogi 427 i kierujemy się na wschód wzdłuż stale malowniczego południowego brzegu Reykjanes. Po przecięciu ujścia największej islandzkiej rzeki - Ölfusá i osiągnięciu Eyrarbakki, odbijamy w końcu na północ i tak dojeżdżamy do Selfoss - największego miasta południowej Islandii (do pełni praw do tego miana, Selfoss wystarczy fakt zamieszkiwania go przez... 6 tysięcy osób). Co ciekawe, choć nazwa miasta sugeruje obecność wodospadu (foss - isl.: wodospad), nie ma tu żadnej kaskady, za to jedyny most na rzece w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, który nadaje miastu sens istnienia. O ile ktoś nie jest akurat pasjonatem przemysłu mleczarskiego, nie znajdzie tu dla siebie niczego specjalnego. Nas do przystanku zachęca jednak chęć uzupełnienia paliwa w na pół pustym baku. Znajdujemy stację N1, jednak po chwili, skonsternowani drapiemy się po głowach, bo tankowanie najwyraźniej możliwe jest tylko kartą, podczas gdy mamy już na ten cel przygotowaną kwotę w islandzkich koronach. Rzeczywistość na szczęście okazuje się być nieco inna - owszem, płaci się kartą, ale taką specjalną, z logiem N1 - do kupienia przy kasie w wariantach 3000, 5000 i 10000 koron. Po włożeniu takowej do dyspozytora, ten zostaje odblokowany, a dostępny kredyt uszczuplony automatycznie po zatankowaniu. Sprytne rozwiązanie i niegenerujące sztucznego tłumu przy kasach, gdzie do woli używać sobie mogą, nikim niepokojeni miłośnicy serwowanych na stacji lodów i hot-dogów.

Krajobraz w okolicy Selfoss

Kilka miejsc, położonych na wschód od Reykjaviku i najchętniej odwiedzanych przez turystów, leży wzdłuż tzw. Złotego Kręgu. Jedną z mniej znanych atrakcji w tym zestawie jest Kerið - jezioro wulkaniczne (długości 270 m, szerokości 170 m i głębokości 55 m) położone wewnątrz krateru wulkanu Grímsnes. Cud natury zwiedzić można za symboliczną opłatą 200 koron, która przeznaczona jest na ochronę lokalnej przyrody. Wydanych pieniędzy nikt z nas żałować z pewnością nie będzie, bo widoki są przednie - zwłaszcza ten ze wschodniego brzegu krateru, na jezioro z górą Ingólfsjfjall w tle - wysoki na 551 m. szczyt, do złudzenia przypomina kształtem słynny Ayers Rock. Spojrzenie na południe jest również nie od rzeczy - od rzeki Ölfusá, krater oddzielają połacie LASU! Tak, przywodzącego na myśl kanadyjską tajgę, lasu na Islandii - chociaż Islandia jest jednym z najsłabiej zalesionych krajów Świata, jednocześnie znajduje się w czołówce państw o najprężniejszym tempie zalesiania. Co ciekawe, do trwałego zniszczenia 95% pierwotnej powierzchni lasów, który jeszcze w połowie IX wieku zajmował 25-40% powierzchni wyspy, przyczyniły się w głównej mierze nie lodowce, nie wulkany, a przeszłe wykorzystywanie gruntów. Dziś Islandia jest zalesiona w 1,5 procenta powierzchni. 90% gatunków drzew leśnych stanowią, obok brzozy omszonej: modrzew syberyjski, świerk sitkajski, sosna wydmowa oraz topola kalifornijska. Obchodząc krater napotykamy pustułkę z pokarmem (jedyną podczas wyprawy), tokujące kszyki oraz śpiewające droździki. Sporo poruszenia wywołuje... siewka złota w locie tokowym, będącym kalką lotu uszatki (w domyśle błotnej ;). Najwięcej emocji dostarczają nam niepłochliwe kuliki mniejsze, które fotografuję przez chwilę szerokokątnym obiektywem, na ogniskowej 55 milimetrów.

Widok na Ingólfsjfjall
Kerið
Kerið
Kerið

Kerið
 Kulik mniejszy (Numenius phaeopus)
Kulik mniejszy (Numenius phaeopus)
Kerið

Po zwiedzeniu krateru, mamy przed sobą ostatni cel dzisiejszej wędrówki - Þingvellir. Cofamy się 4 kilometry na zachód i odbijamy na północ, w drogę numer 36. Po jakimś kwadransie, po naszej lewej stronie rozpoczyna się Þingvallavatn. Jezioro zajmuje powierzchnię 84 km² i jest tym samym największym naturalnym zbiornikiem wodnym Islandii. Wreszcie mijamy bramę wjazdową do parku narodowego, co wybudza nas z letargu i uświadamia bezsens naszych poczynań - przecież na obszarze chronionym nie rozbijemy namiotu! Zawracamy i ponownie przecinamy krajobraz, który jeszcze przed chwilą zachwycał, a chwilowo przeraża swoimi pofałdowaniami i kamienistością, odbierającymi jakąkolwiek szansę na wbicie w ziemię śledzi. Kiedy już znajdujemy jakieś boczne drogi, rozpoczynają się one znakiem z bezlitosną inskrypcją no camping, bądź prowadzą do zabudowań na brzegu jeziora. Nasze poszukiwania mają jednak głębszy sens, bowiem krążąc w tę i we w tę, wypatrujemy pieśca! Na zdjęcia jest zbyt ciemno, a ponadto lis konsekwentnie ucieka w głąb niedostępnej tundry - niemniej, mamy na koncie bajecznego ssaka, który nie był znowu taką sprawą oczywistą! Wreszcie, campingowe perypetie osiągają kres, kiedy zauważamy drogę biegnącą do Þingvallavatn, przy której stoi już jakiś namiot - może trochę dalej znajdzie się miejsce i dla nas? Kamienistą drogą mijamy "obóz pierwszy" - jak się okazuje: niemiecki i po jakichś 150 metrach kotwiczymy na w miarę równym trawiastym poboczu. W ruch idą "gary" i kuchnia polowa. Dwudziesta pierwsza - nieludzka godzina na obiad, jeśli można tak nazwać czekający nas posiłek. Ponadto czekam na niego z mokrą głową, po prowizorycznym prysznicu pod butelką wody mineralnej. Kuskus z czeskim gulaszem smakują jednak na tyle dobrze, że nikomu w głowie narzekania. Jakby komuś mało było atrakcji, z górskiego zbocza, naszym poczynaniom przez bardzo długą chwilę przygląda się pardwa górska. Przy rozkładaniu namiotu czeka nas przykra niespodzianka w postaci nieprzyjemnego syczenia wydobywającego się z materaca - najwyraźniej mamy dziurę... Dopompowuję go do maksimum przed samym położeniem się do snu, ale i tak pełen jestem najgorszych obaw. Jeszcze większe, budzi sytuacja na niebie - nad otaczającymi nas wzniesieniami wiszą gęste ołowiane chmury i mam nadzieję, że nocą nie rozpęta się tu jakieś deszczowe piekło. Głosy siewek złotych, kulików i kszyków, które unoszą się nad okolicą, nie zawierają w sobie na szczęście wyczuwalnych złowróżebnych infradźwięków, zwiastujących koniec świata. Tak czy siak, dobranoc Islandio! To był pełen niesamowitych wrażeń dzień - ciężko dociera to do mnie, że dopiero pierwszy z czekających nas czternastu...

Piesiec (Vulpes lagopus) - już pierwszego dnia!

Okolica naszego campingu - prawda, że uroczo? ;)

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz