sobota, 3 lutego 2018

Islandia, kraina ognia i lodu - VII: Spod Snæfellsjökull do Reykjavíku (6-9 VI 2017)

6 VI, U podnóża Kirkjufell

Zachodnia część Islandii to region bardzo urozmaicony, a jedną z największych tutejszych atrakcji jest bez wątpienia półwysep Snæfellsnes, zwany często "Islandią w miniaturze". Wiele mówi to o krajobrazie tego obszaru - w dużym skrócie, znajdziemy tu większość charakterystycznych dla wyspy form ukształtowania terenu. Wiele można by dyskutować na temat, któremu cudowi natury należy się tytuł największego symbolu Islandii - pewnym jest, że wielu rdzennych mieszkańców wskazałoby pokryty lodowcem wulkan Snæfellsjökull (1446 m. n.p.m.), wzbijający się ku niebiosom z centralnej części półwyspu - przy dobrej pogodzie widoczny z Reykjaviku. To właśnie w głąb krateru na szczycie góry udali się bohaterowie powieści Juliusza Verne'a, Podróż do wnętrza Ziemi. Nie mamy niestety tyle czasu co Otto Lidenbrock i jego kompania, żeby aż tak dogłębnie zwiedzić Snæfellsnes, dlatego zaplanowaliśmy jedynie skromną 86-kilometrową pętlę wzdłuż zachodniego krańca półwyspu, gdzie skoncentrowane są największe przyrodnicze i krajobrazowe magnesy. Ale to dopiero jutro. Dziś płyniemy na orki! Do późnego wieczora biłem się z myślami, aż w końcu uznałem, że jeśli nie popłynę, a efekty udanego rejsu będę później przez pół roku oglądać na zdjęciach Dawida i Krzyśka, nie starczy mi chusteczek, żeby zatamować łzotok. Nie bez znaczenia był też dobry omen, przy porannych zakupach: Marylandy w promocji po 99 koron. ;) Klamka więc zapadła. Już wczoraj podjęta też została decyzja o wyruszeniu w morze drugim z dostępnych rejsów, o godzinie 13-tej. Powód? Stada wielorybów powinny być już precyzyjnie zlokalizowane po wcześniejszym kursie o 9-tej. Czas po zakupach spędzamy więc błogo relaksując się na basenie w Ólafsvík, szczęśliwym trafem czynnym od 7:30. W południe, po otwarciu portowego biura "dobookowuję" swój bilet, po czym udajemy się do portu na pożywne musli z kaszką, które umila nam oczekiwanie na rozpoczęcie werbunku na pokład. W końcu, z Krzyśkiem i Dawidem (Józia podeszła do tematu z chłodniejszą głową niż my) wbijamy się w niebieskie wodoodporne wdzianka i zajmujemy miejsca na statku. Przygodo, czas start!
Zaraz po opuszczeniu portowego basenu zaczynam żałować zajętego na dziobie miejsca. Fala jest dość duża, statkiem buja i co chwila obrywam szprycą wody w zawieszony na szyi sprzęt. Wiem jednak, że kiedy pojawią się wieloryby, wybór strategicznego miejsca szybko zaprocentuje. Na otwartych wodach fiordu warunki wyraźnie się zresztą poprawiają. Euforia na pokładzie wybucha po pół godzinie, kiedy kilkaset metrów przed dziobem z wody wynurzają się spiczaste jak żagle płetwy grzbietowe orek! Wszystko, co dzieje się w ciągu kolejnych dwóch i pół godziny jest niczym piękny sen, który mógłby się nigdy nie kończyć. natrafiamy na stado liczące dwadzieścia osobników, co daje jedną z większych liczebności na tegorocznych rejsach! Początkowo wystrzeliwuję serię do tych, wynurzających się 100 metrów od nas. Pod koniec spektaklu jestem już bardzo wybredny i czekam na osobniki, pokazujące się "od pasa w górę", albo całe rodzinki przewalające się przez fale pięć metrów od burty. Widok potężnego samca z ogromną płetwą grzbietową, małego "bejbiczka" albo orek w szerokim kadrze na tle malowniczego wybrzeża Snæfellsnes, pozostanie mi w pamięci do końca życia. A to jeszcze nie wszystko co mają do zaoferowania wilki morskie z Láki Tours - w ciągu ostatniej godziny rejsu (trwającego w sumie bite cztery godziny, w miejsce reklamowanych trzech!) podpływamy żerujące na wodzie maskonury (które odlatując, wyglądają jak nakręcane plastikowe żółwiki, przeznaczone do zabawy w wannie) oraz mamy możliwość z bardzo bliska przyjrzeć się pięciu delfinowcom białonosym. Ponadto, kiedy fala uspakaja się zupełnie, dostrzegamy niezwykle skrytego płetwala karłowatego! Wisienką na torcie jest mała grupka czterech orek, która eskortuje nas niemalże do portu. Myślę, że 10 tysięcy koron za tę ucztę, to nie była wygórowana cena! Abstrahując od samych obserwacji, dowiadujemy się też wielu interesujących rzeczy o samych wielorybach oraz o - niestety - wciąż żywym haniebnym procederze, w ramach którego te piękne ssaki są zabijane w celach kulinarnych. Na szczęście, każdego roku spora liczba lokali decyduje się wykreślić wielorybie mięso ze swojego menu. Niemniej, przeglądając oferty na wystawach restauracji z tradycyjną kuchnią islandzką, bez problemu trafić można na specjalność szefa kuchni w postaci hvalspik - czyli steku z wieloryba... Warto sobie uświadomić, że jako zwykli turyści, ogrywamy niebanalną rolę w dalszym postrzeganiu opłacalności i etyczności całego procederu. Nie bójmy się wyrazić swojego sprzeciwu, a już na pewno nie dokładajmy cegiełki do prześladowań wielorybów, płacąc z ciekawości czy dla prestiżu za ich cierpienie. 

 Orki (Orcinus orca)
 Orki (Orcinus orca)
 Orki (Orcinus orca)
 Orki (Orcinus orca)
 Orka (Orcinus orca)
 Orki (Orcinus orca)
 Orki (Orcinus orca)
 Orka (Orcinus orca)
Orki (Orcinus orca)
Maskonur (Fratercula arctica)
 Delfinowiec białonosy (Lagenorhynchus albirostris)
Delfinowiec białonosy (Lagenorhynchus albirostris)
Rejs perfekcyjny!
Krótka pogadanka o fiszbinach
Płetwal karłowaty (Balaenoptera acutorostrata)
Mewy blade (Larus hyperboreus) na falochronie przy wejściu do portu

Ólafsvík wita nas pełną gamą kolorów
Zwycięstwo!

Dochodzi szósta... W terenie zdziałamy dziś już niewiele. Za to kończą się nam zapasy i w pierwszym rzędzie wypadałoby zająć się zakupami. Smutna wiadomość jest taka, że w Ólafsvík nie znajdziemy "Bonusa", a po odwiedzinach w kilku innych sklepach czujemy się od niego jeszcze bardziej uzależnieni (choć głównie finansowo). Po szybkiej kalkulacji dochodzimy do wniosku, że pomimo cen paliwa (prawie 7 złotych za litr) opłaca się nam 65-kilometrowy kurs do "Bonusa" w Stykkishólmur... Takie są islandzkie paradoksy. Drogę umila nam za to jedna z fajniejszych obserwacji podczas wyjazdu - odpoczywającego stada około pięciuset mew bladych pod Ólafsvíkiem! W trasie przejazdu wypatrujemy też ostrygojady, rybitwy popielate, edredony i siewki złote. Szkopuł jest jeden - przez spowodowaną tymi obserwacjami zwłokę, do marketu przyjeżdżamy minutę po 18:30, godzinie zamknięcia. Wewnątrz co prawda kręcą się jeszcze pracownicy, ale nawet żałosna mina Dawida, podskakującego przed witryną z pustymi workami po chlebie, nie skłania nikogo do uchylenia drzwi. Ciężka sprawa, bo nie mamy niczego na kolację. Na szczęście Dawid, który obiecał, że jeśli zobaczy orkę, stawia wszystkim Colę (a na Islandii to znaczy bardzo dużo!), decyduje się zweryfikować nieco swoje przyrzeczenie... i tak oto lądujemy w pobliskim barze na pysznościowych pizzach! ;)

Mewy blade (Larus hyperboreus)
Mewa blada (Larus hyperboreus)
Mewy blade (Larus hyperboreus)
"Bonus" zamknięty - poczekamy do rana...
Specyficzny wystrój pobliskiej pizzeri ;)

Wieczorną porą decydujemy się odwiedzić jeszcze port w Stykkishólmur. Tutejsza znakomita naturalna przystań, chroniona przez wysepkę Súgandisey i wykorzystywana przez rybaków od ponad 400 lat, była z pewnością warta odwiedzin z aparatem i lornetką. Tuż za murem portu natrafiamy na sytuację rodem z horroru o ptakach-zombie: dziesiątki fulmarów oraz mew siodłatych, żółtonogich i bladych, z pasją rozrywają na strzępy, wyrzuconego na powierzchnię trupa jakiegoś sporego ssaka. Przez pół godziny wystrzeliwuję kilkaset megabajtów zdjęć ganiających się i walczących ze sobą ptaków. Nie żałuję też odwiedzin wspomnianej Súgandisey, skąd rozpościera się genialny widok na urocze miasteczko, pełne przytulnych kolorowych domów w starym stylu, ale również nowszych budowli, m.in. futurystycznego kościoła Stykkishólmskirkja. Niektórym przydać się może informacja, że do wyspy cumują promy, kursujące pomiędzy Stykkishólmur a Brjánslækur we Fiordach Zachodnich. W pobliżu portowych zabudowań bez problemu złapać można też miejskie Wi-Fi, czego chwilę potem żałuję, kiedy nie znajduję żadnych wpisów, dotyczących obserwacji białozora z półwyspu Snæfellsnes...  Nadzieja umiera jednak ostatnia i na pewno będziemy podtrzymywać ją przy życiu wszelkimi środkami.

Skalne iglice w Stykkishólmur
Jest wyżerka! Przy szwedzkim stole fulmary (Fulmarus glacialis) i mewa blada (Larus hyperboreus)
Pyszności!
 Mewa blada (Larus hyperboreus)
 Mewa żółtonoga (Larus fuscus)
 Mewa siodłata (Larus marinus)

 Mewa blada (Larus hyperboreus)
Zdumienie na twarzy rdzennych mieszkańców - jak długo można fotografować mewy na padlinie? ;)
Stykkishólmur
Na szczęście dziś już tylko w charakterze zabytku dawnych lat - harpun wielorybniczy

Na nocleg znajdujemy przydrożny parking, dwa kilometry za Stykkishólmur. Ostatnim obrazkiem tego dnia, jest przelatujący wysoko i odzywający się trwożliwie lodowiec. Ostatnim razem zwiastowało nam to białozora. Jak będzie tym razem?

7 VI, Stykkishólmur

Dzień nie mógł się zacząć lepiej. Skoro islandzki świt - czyli o godzinie 11-tej - szturmujemy świeżo otwartego Bonusa, dzięki czemu możemy załapać się na kawę z automatu dla pierwszych klientów (powszechny zwyczaj w całym kraju!). Oprócz niezbędnych nam do przetrwania produktów, kupujemy też dwa opakowania prażonej cebulki, dzięki której naszym daniom łaskawszym okiem przyjrzeliby się odtąd kulinarni krytycy. Pomału gromadzimy już też zjadliwe pamiątki - nie ma ich zbyt wiele (tak jak pieniędzy...), ale to co kupujemy ma w większości wspólny mianownik - lukrecja. Nigdy nie widziałem, żeby jakieś polskie dziecko zajadało się nią, tak jak młodzi Islandczycy. Połączenie smaku anyżowego syropu na kaszel z, pieprzem, pastą do zębów i gumą do żucia, nie trafi do każdego. Do mnie na pewno nie w surowej postaci. Ale kiedy czarne jak smoła słodycze oblać mleczną czekoladą, stają się nawet całkiem przyzwoite. Po opuszczeniu marketu, pakując nasze zakupy natrafiam na przywiezioną z Polski butelczynę Żołądkowej o smaku czarnej wiśni, trzymanej na czarną godzinę. Biorąc pod uwagę, że jestem tu z ekipą, która w mocnych trunkach czuje się tak pewnie, jak ja na parkiecie wiejskiej dyskoteki, świadomy tego, że najpewniej będę ją musiał wychylić sam ostatniego dnia, zakupiłem jedynie wersję "minimum" w 0,2 litrowej butelce. Przypominają mi się jednak ceny alkoholi w sklepach oraz nasza dramatyczna sytuacja finansowa i czując się odpowiedzialnym za losy wyprawy, postanawiam poświęcić swoje 0,2 litra szczęścia, wychodząc z pomysłem... sprzedania wódki! No dobrze, tylko jak to zrobić - przecież nie podejdziesz do pierwszej lepszej osoby i nie zapytasz, czy nie chce kupić flaszki? - nie dowierza Dawid. A dlaczego nie? Oczywiście, nie do pierwszej lepszej, bo Józia już po chwili typuje nam dwóch drwalopodobnych przedstawicieli klasy robotniczej, którzy na pewno piją wódkę. Jako, że właśnie wsiadają do auta, trzeba działać szybko. Przepraszam najmocniej - nie wiedzą Panowie, gdzie mógłbym tu sprzedać butelkę wódki. Odlatujemy już do kraju i nie chciałbym zabierać niepotrzebnego balastu - zagaduję dyplomatycznie, a zauważając błysk w oku i zaskoczenie (najwyraźniej w reakcji na słowo "niepotrzebny") dodaję szybko: tradycyjna, polska. Black cherry. Typical polnische. Very tasty, very good. Przynieś ją tu - słyszę w odpowiedzi. W chwilę dobijamy targu - sprzedana za 2000 koron (70 parę złotych...). Nie macie większej? Nie macie jeszcze? Niestety, ale dorzucamy jeszcze całą reklamówkę makaronu i ryżu, których nie przerobimy na naszej gazowej kuchence. Dobry deal - wydaje mi się, że dla obu stron!
Dopiąwszy swego, w południe opuszczamy Stykkishólmur i kierujemy się na start naszej krajoznawczej pętli wokół zachodniego cypla Snæfellsnes. W tym celu powracamy w rejon Ólafsvík, ale nie wjeżdżamy do miejscowości i cztery kilometry prędzej odbijamy w lewo, w szutrową drogę numer 54, która przecina półwysep, wspinając się na malowniczą przełęcz Fróðárheiði (361 m. n.p.m.). Po kilkunastu minutach skręcamy w prawo, w trasę numer 574, biegnącą wzdłuż wybrzeża i okrążającą masyw Snæfellsjökull. Zanim rozpoczniemy okrążanie cypla, tuż za krzyżówką odbijamy na chwilę w lewo, w wąską drogę prowadzącą ku mrocznej dzisiejszego dnia, zatoce Búðavík. Po naszej lewej stronie rozpościera się pole lawy Búðahraun, powstałe w wyniku erupcji niewielkiego wulkanu Búðaklettur. Co bardziej przesądni tubylcy trzymają się pewnie z daleka od tego pustkowia, skoro uważa się, że miejsce to zamieszkują duchy i inne nieprzyjemne istoty magiczne. W sumie, to dobrze, bowiem Búðahraun jest miejscem występowania wielu rzadkich rodzimych gatunków kwiatów i paproci. Przy wschodniej krawędzi pola lawy przycupnął śliczny drewniany kościółek Buðir z 1703 roku. Czarna świątynia, otoczona murem z lawy i przykryta darnią, świetnie koresponduje z surową okolicą. Warto się tu zatrzymać choć na chwilę.

Chwila przerwy na oddech dla kierowcy
Buðir 
Buðir 

Powracamy do "obwodnicy" i po 16 kilometrach zatrzymujemy się przy niewielkiej rybackiej osadzie Arnarstapi, która skryła się u stóp niemal idealnie trójkątnej góry Stapafell (526 m. n.p.m.). Przy samym parkingu wznosi się przedziwny pomnik autorstwa jednego z czołowych islandzkich rzeźbiarzy, Ragnara Kjartanssona, przedstawiający mitycznego opiekuna regionu, Bárðura Snæfellsás. Półczłowiek, półogr, do dziś mieszka podobno w jaskini lodowej na lodowcu Snæfellsnes. Fotografujemy jeszcze parkingowe droździki i rybitwy popielate, po czym udajemy się na punkt widokowy. Widok na tutejsze wybrzeże doprawdy zapiera dech w piersiach. Pośród niesamowitych wysepek o przeróżnych kształtach, wyróżnia się fantastyczny skalny łuk Gatklettur, który jest idealnym przykładem tego, co erozja morska zrobić może z litą skałą. Na jego szczycie gniazdują nieświadome zagrożenia mewy trójpalczaste i fulmary - po raz pierwszy udaje się nam też wypatrzeć wysiadującą mewę siodłatą. Również na wspomnianych wyspach rządzą ptaki. Świetne miejsce do obserwacji i zwyczajnej kontemplacji.

Statua Bárðura Snæfellsás w Arnarstapi
Arnarstapi
Gatklettur 

Jedyne cztery kilometry dalej zlokalizowana jest dawna rybacka osada, Hellnar, wzmiankowana już w 1560 roku. Dawniej, była ważną przystanią i najbardziej ruchliwym portem na półwyspie - dziś większość domów jest opuszczonych. Wzdłuż linii brzegowej poniżej wsi, wytworzyły się spektakularne formacje skalne, z których można wyróżnić klif Valasnos. Znajduje się w nim jedna z najbardziej spektakularnych islandzkich jaskiń, Baðstofa, słynąca ze zmiany kolorów, w zależności od naturalnego światła i falowania morza. Ciekawe są otoczaki i inne kamienie pod naszymi nogami, które przybrały miejscami niesamowite formy. Podziwiać też można kolejne skalne łuki oraz budzące respekt klify - jedne i drugie podbite przez mewy trójpalczaste i fulmary, które chóralnym wrzaskiem dają jasno do zrozumienia, kto tu rządzi. Na wystających z wody kamieniach udaje się też dostrzec kormorana czubatego - ciekawe, że dotąd nie widzieliśmy tych ptaków na gniazdach...

Valasnos
Baðstofa


Pięć minut jazdy (podczas której obserwujemy przelatującą pardwę górską) dzieli nas od dalszego przystanku. Jesteśmy teraz najbliżej, przykrytego białą czapą wulkanu Snæfellsjökull i przyznać muszę, że ma on w sobie coś magnetyzującego... Aż trudno wyobrazić sobie emocje, które muszą towarzyszyć wpatrywaniu się w niego podczas jego aktywności... Zanim udamy się na dalsze zwiedzanie, korzystamy z udogodnień na parkingu, w postaci stołów i siedzeń. Przydałby się jeszcze wiatrołom - z jedzeniem trzeba się śpieszyć, jeśli nie chcemy wydziobywać kaszy kuskus z pobliskiego pola lawowego. Posileni udajemy się na dłuższą pieszą wędrówkę wzdłuż urwistego i pięknego wybrzeża, którego największą atrakcją są malownicze i zarazem budzące respekt klify Þúfubjarg, na których w tysiącach gniazdują alki, nurzyki, nurzyki polarne, fulmary i mewy trójpalczaste - na falach udaje się nam też wypatrzeć nurnika i edredony. Najbardziej wyraziste są dwa skalne słupy Lóndrangar - wysokie na 75 ("Ostoja chrześcijaństwa") i 61 metrów ("Podpora pogaństwa") bazaltowe iglice, stanowią zarazem relikt erupcji wulkanicznej, jak i morskiej erozji. Okoliczne pola lawowe pokryte są jasnożółtymi porostami, stwarzającymi wrażenie, jakoby na cały ten obszar, został naniesiony piach. Przez chwilę mamy nawet ochotę połazić trochę po tym terenie bardziej dzikimi ścieżkami, ale na szczęście w porę przypominamy sobie, że znajdujemy się na terenie parku narodowego - już jesteśmy grzeczni.

Þúfubjarg
Nurzyki (Uria aalge) 
Nurzyki (Uria aalge) i mewy trójpalczaste (Rissa tridactyla)
Panorama z Snæfellsjökull
Snæfellsjökull
Þúfubjarg
Lóndrangar
Þúfubjarg
Lóndrangar
Z każdego miejsca półwyspu, Snæfellsjökull jest widoczny doskonale...
Mewa trójpalczasta (Rissa tridactyla)
Mewa trójpalczasta (Rissa tridactyla)
Mewy trójpalczaste (Rissa tridactyla)
Lóndrangar

Kolejne 5,5 kilometra drogi na zachód prowadzi przez pole zastygłej w przeróżnych kształtach lawy, co czyni ten fragment trasy bardzo interesującym. Następnie, skręcamy w lewo, w wąską dróżkę o numerze 572, zakończoną parkingiem. Od XVI do XIX wieku, znajdowała się tu rybacka osada Dritvík - w czasach ówczesnej prosperity, znajdował się tu największy port na Islandii, w którym kotwiczyło do sześćdziesięciu statków i żyło ponad 400 rybaków. Pierwszym osadnikiem Dritvik miał być wspomniany Bárður Snæfellsás - pozostałością po nim mają być m.in. dwie skały: Bárðarskip (statek Bárðura) oraz Tröllakirkja (kościół trolla). Obecnie, jedyny w pełni wiarygodnym ślad po miejscowości, znajduje się przy początku czarnej piaszczystej plaży Djúpalónssandur, do której z parkingu prowadzi malownicza ścieżka, wiodąca pomiędzy skalnymi formacjami, przypominającymi te w Dimmuborgir. Na jednej ze skał przycupnął śpiewający samiec śnieguły, więc niedługa droga, trochę się nam wydłuża ;), ale po chwili znajdujemy oryginalną pamiątkę. Są to tak zwane "odważniki" - cztery kamienie, których używano do sprawdzania krzepy przyszłych członków załogi kutrów. Kamulce posiadają wymowne nazwy: najmniejszy, ważący 23 kg to Amlóði, czyli „partacz”; cięższy, ważący 54 kg to Hálfdrættingur, czyli „słaby”; kolejny ważący 100 kg to Hálfsterkur, czyli „silny” oraz najcięższy ważący 154 kg to Fullsterkur, czyli w „pełni sił”. Aby pomyślnie przejść rekrutacje należało dźwignąć przynajmniej Hálfsterkura i to na poziom bioder. Chyba jednak nie nadawałbym się do pracy na morzu w tamtych czasach, bo z trudem przesuwam "partacza" ;). Inną ciekawostką są rozrzucone w pobliżu zardzewiałe metalowe szczątki, należące do brytyjskiego trawlera Epine GY 7, który rozbił się tu nocą 13 marca 1948 roku. Z rozbitego statku udało się uratować jedynie 5 marynarzy z 19 osobowej załogi.

Djúpalónssandur
Samiec śnieguły (Plectrophenax nivalis)
"Odważniki"
Szczątki Epine GY 7

Przed nami dłuższy odcinek drogi do przebycia, wynoszący "aż" 18 kilometrów ;). Mijamy pole lawowe Jarnbardh, kratery Hólahólar (zbocza najwyższego z nich, Bæruðalur, mają kształt naturalnego amfiteatru), równinę Kothraun oraz duże zbiorowisko kraterów, z których największy - Öndverðarneshólar, wznosi się na 49 metrów. Tuż za nimi, główna trasa skręca w prawo, lecz my odbijamy w lewo, w kamienistą drożynę numer 579, prowadzącą wskroś pola lawowego Neshraun na zachodni cypel Snæfellsnes, zwieńczony latarnią morską Öndverðarnes. To mogłoby być dobre miejsce na wieczorny seawatching - pora jest już taka, że powoli można o tym myśleć. Przez pierwsze dwa kilometry droga biegnie równolegle do urwistych klifów, kończących się wraz z malowniczą zatoką, bardzo ładną i piaszczystą plażą Skarðsvík. Dalej jest już totalnie księżycowo. Kilka minut później wyłania się przed nami rozjazd - obie drogi prowadzą do dwóch różnych latarni morskich - nasz cel wymaga skrętu w prawo. Nie zdążam nawet wykręcić kół, kiedy dostrzegam lecącego nisko w naszą stronę ptaka, zlewającego się zupełnie z kolorami podłoża. Wszystko trwa parę sekund, podczas których całkiem zaniemówiłem - wydobyć z siebie głos, udaje się tylko Dawidowi, który wyrzuca z siebie drżące i aż nieadekwatne do podniosłości chwili: Patrzcie, białozór... Ptak w drugim kalendarzowym roku życia, przelatuje kilka metrów od naszego auta - tak blisko, że widzimy kolor jego oka... Hamuję najgwałtowniej jak tylko potrafię, przez parę cennych sekund szamocę się z pasami bezpieczeństwa i akumulatorem wpiętym do ładowarki, po czym puszczam się sprintem w kierunku, w którym odleciał sokół. Nie chciał poczekać. Jest już bardzo daleko - na tyle, że udaje mi się tylko ustrzelić niewyraźną sylwetkę. Dopiero, kiedy ptak znika za horyzontem, zaczyna ogarniać mnie euforia - udało się, choć kurs rozpisany na nas w jakimś zakładzie bukmacherskim byłby bardzo, ale to bardzo wysoki!

Jeden z mijanych kraterów - są ich tu dziesiątki
Neshraun... i szukaj tu białozora...

Ale szkoda czasu - zawracamy i podążamy w kierunku, gdzie odleciał białozór! Chwilę potem stopuje nas para pardw górskich, przechadzająca się w pobliżu drogi. I już mamy motyw pojawienia się tu największego z sokołów... Ktoś wpada na pomysł, żeby jak najszybciej dostać się w miejsce, z którego widoczna będzie linia brzegowa - w końcu nasz zbieg może kontynuować polowanie w pobliżu klifów i gniazd ptaków morskich. Drałujemy więc marszobiegiem przez pole lawowe, uważając jednocześnie, żeby nie połamać kończyn, albo całemu nie skończyć w jakiejś rozpadlinie, których tu bynajmniej nie brakuje. Osiągamy wreszcie wyniesienie terenu, skąd dostrzec można klify za plażą Skarðsvík. Rzut oka w głąb lądu powoduje jednak upadek morale - bezkres krajobrazu pokrytego lawą sprawia, że szanse znalezienia siedzącego tu ptaka, są bliskie zera... W związku z tym, postanawiamy skupić się na poszukiwaniach wzdłuż wybrzeża i kontynuować naszą jazdę do latarni Öndverðarnes. Począwszy od krzyżówki, przy której obserwowaliśmy białozora, droga zaczyna coraz bardziej przypominać czołgowy poligon i w pewnym momencie stwierdzamy, że bezpieczniej będzie zostawić samochód na poboczu i ostatnie kilkaset metrów przebyć pieszo. Dawid wybiera oczywiście drogę jak najbliżej oceanu i już po chwili rozentuzjazmowany melduje nam orki! Chodźcie, chodźcie - przy latarni będziemy je mieć jak na dłoni!!! - zdąża jeszcze wyartykułować, po czym znika nam za kolejnymi i kolejnymi... i kolejnymi lawowymi formacjami... Ponieważ gonitwa za Dawidem, który wypatrzył wieloryby nie miałaby najmniejszego sensu (człowiek bez supermocy nie osiągnie nawet połowy jego prędkości), maszerujemy o wiele spokojniejszym tempem, które narzuca nam zresztą ukształowanie terenu - nie każdy potrafi się teleportować. Chwilami jest naprawdę karkołomnie - niektóre rozpadliny to w zasadzie małe jaskinie ;). Na szczęście lawowe gruzowisko to jedna wielka zbita masa i kamienie, po których się przemieszczamy, nie usuwają się nam spod nóg. Zanim dotrzemy do latarni, przeczesujemy jeszcze klify, ale stwierdzamy jedynie kolonię mew trójpalczastych i fulmarów, sporo edredonów i bardzo przyjemne stadko czternastu nurników! Cypel przy Öndverðarnes oblegany jest przez owce, ale nawet one nie dotarłyby tak daleko po śliskiej lawie, jak uczynił to Dawid... Powód? Grupa dziesięciu orek opływa właśnie cypel w odległości góra 200 metrów od niego! Nietrudno sobie uświadomić, że wiąże się to z pobytem przy latarni do ostatniego wieloryba ;). Drugą, podbudowaną osobą po Dawidzie, musi być Józia, która nie uczestniczyła w rejsie na orki - chyba nawet przez chwilę udaje jej się nie myśleć o lodowato zacinającym wietrze, co wydaje się na tyle nierealne, że aż z trudem przechodzi mi przez klawiaturę pisanie o tym... ;) Ale jednak! To zdecydowanie jedna z tych chwil, która potrafi rozgrzać swoją wyjątkowością. Chwilę przed północą zapada jednak decyzja o powrocie do auta - zostajemy tu na noc, aby jutrzejszy dzień rozpocząć od kontynuacji poszukiwań białozora... i orek - co kto lubi. Przed snem podziwiamy jeszcze, często myloną z UFO, chmurę soczewkowatą (Altocumulus lenticularis) - wbrew groźnemu wyglądowi, nie zwiastuje niczego strasznego (o ile nie jest się akurat pilotem samolotu). Nie miałbym za to nic przeciwko, żeby była zapowiedzią zmiany natężenia wiatru. Od paru dni nie widzieliśmy porządnego deszczu, co z nawiązką rekompensuje nam Hresvelgr - w mitologii nordyckiej: gigant, którego ruchy skrzydeł wywołują porywy wiatru. Czas chyba pomyśleć o jakiejś ofierze.

 Pardwa górska (Lagopus muta islandorum)
 Pardwa górska (Lagopus muta islandorum)
Pardwa górska (Lagopus muta islandorum)
Öndverðarnes

Nurniki (Cephus grylle)

Chmura soczewkowata (Altocumulus lenticularis)

8 VI, Öndverðarnes

Chyba dopiero po przespanej nocy dociera do mnie, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru. Mamy świetną obserwację białozora i jedyne czego nam trzeba do komfortu to trochę dłuższego czasu spotkania i paru zdjęć. Przedostatniego dnia wyjazdu, kiedy powoli musimy obierać już kierunek na Reykjavik, nie wymyślimy nic rozsądniejszego niż rzeźbienie tematu tutaj, gdzie przynajmniej mamy gwarancję istnienia chociaż jednego ptaka ;). Ponad dwie godziny poświęcamy na seawatching z Öndverðarnes. Dopiero dziś wchodzimy z Józią na podmywane falami kamienie i lawę, przez co możemy należycie docenić akrobatyczny kunszt Dawida, który wczoraj gonił tędy do orek jak w amoku ;). Jeden nieopatrzny krok i ląduje się wśród glonów w słonej wodzie - wolałbym tego nie przerabiać z aparatem na szyi i lunetą w ręku - zwłaszcza, że już i tak, próbując ustabilizować obraz do obserwacji między kamieniami, straciłem na wieki gumową stopkę od statywu. Szybko okazuje się, że poprawą jakości obserwacji białozora, całym sercem jestem zainteresowany tylko ja. Józia kombinuje co zrobić, żeby na Islandii przestało wiać, a Dawida z Krzyśkiem szybko pochłaniają orki, które również tego dnia kręcą się bardzo blisko brzegu. Przypadkiem, odkryliśmy wczoraj świetny hotspot na ten gatunek. Paradoksalnie to mi trafia się najlepsza obserwacja, kiedy jako jedyny dostrzegam kilkumetrowy pełen wyskok orki ponad taflę oceanu! Przez parę dobrych minut nie mogę się z tego otrząsnąć. Pomimo braku pożądanej gwiazdy, ptasio jest również wspaniale. Stwierdzamy m.in. młodego głuptaka, sześć mew bladych, nurnika, około dziesięciu kormoranów czubatych, parę sznurów maskonurów, alk i nurzyków oraz dużą ilość fulmarów, rybitw popielatych, edredonów i mew trójpalczastych. Z pewnością, nie marnujemy tu czasu. Ciekawy okazuje się też spacer pobliskim wybrzeżem. Wśród zakamarków poszarpanej linii brzegowej można by ukryć duży okręt, a co dopiero dużego sokoła. Ponad klifami natrafić można na sporo konstrukcji pochodzenia antropogenicznego - przeróżne murki i grodzenia pastwisk, na mój gust mogą mieć swój rodowód w czasach starożytnych. Jedną z takich zagadkowych budowli, która niemalże na pewno pamięta czasy przed Chrystusem, jest studnia, o nazwie przyśpieszającej rytm mojego serca: Fálki - po angielsku Gyrfalcon, czyli... białozór! Ponieważ stanowi jedyny zbiornik wody pitnej w rejonie Öndverðarnes, używana była przez lokalną ludność jeszcze do niedawna. Legenda głosi, że studnia sięga trzech źródeł, z których płyną: świeża woda, woda święcona i... piwo! Trzeba jednak uważać, aby nie czerpać tych dobrodziejstw po zachodzie słońca, ponieważ ma to przynosić pecha... A może właśnie trzeba było łyknąć kielich Gyrfalkonianki, żeby doznać widzenia gyrfalcona? Tak, czy siak, nikomu z nas nie przyszło to w porę do głowy. Sokoła nie widzimy również podczas postoju przy klifach za plażą Skarðsvík - wydrzyk ostrosterny i siewka złota są marną rekompensatą. W południe opuszczamy Öndverðarnes, który obdarzył nas tym najlepszym, co miał w swoim repertuarze.

Öndverðarnes
Öndverðarnes
Sieweczka obrożna (Charadrius hiaticula)
Czas na ekologiczne śniadanie
Alki (Alca torda) i nurzyki (Uria aalge)
Orka (Orcinus orca)
Kormoran czubaty (Phalacrocorax aristotelis)
Öndverðarnes

Przejazd do Ólafsvík - choć to zaledwie 14 kilometrów - przysparza nam ciekawych doznań ornitologicznych w portowej mieścinie Rif, gdzie z drogi wypatrujemy wysiadującego nura rdzawoszyjego - tuż obok, rozlokowana jest zaś kolonia edredonów i rybitw popielatych. W samym Ólafsvík urządzamy przerwę na nasz ostatni islandzki basen. Po zregenerowaniu sił, Dawid podłącza się do Internetu, żeby sprawdzić efekty wczorajszych i dzisiejszych rejsów z Láki Tours: dziś rano i wczoraj popołudniu, statki pozostały w porcie z powodu niekorzystnej pogody. Wczoraj rano, nie widziano zaś ani jednej orki i "tylko" jednego kaszalota! Aż mnie zmroziło, bo wyobraziłem sobie, że mogłem odpuścić przedwczorajszy rejs, a potem w reakcji na sukcesy kolegów, popłynąć nazajutrz. Czasem lepiej żyć chwilą i działać pod wpływem emocji i marzeń. Wyjeżdżając z miasta, raz jeszcze mijamy olbrzymie stado mew bladych, nad autem przelatuje nam grupka czterech ostrygojadów, a kiedy przystajemy na pobliskim punkcie widokowym, towarzyszą nam edredony, rybitwy popielate i gniazdujące na pobliskich skałach fulmary. W tak pięknym stylu żegna nas Snæfellsnes.

Nur rdzawoszyi (Gavia stellata)
Na Islandii taki znak oznacza, że w pobliżu jest basen...
Basen w Ólafsvík
Żegnaj, Snæfellsnes!

Z półwyspu wydostajemy się drogą numer 54, która podążamy przez około półtorej godziny na zachód, a następnie na południe. Na tym drugim odcinku, trasa prowadzi przez zaskakująco płaski, jak na Islandię, krajobraz. Nie oznacza to jednak, że droga nie może się podobać - wręcz przeciwnie: bezkresne wrzosowiska, pokryte porostami pola lawy, liczne jeziora, oczka wodne i strumienie sprawiają, że równina Mýrar jawi się jako niezwykłe miejsce. Aż chciałoby się spędzić tu trekkingowy dzień, czy dwa. A najlepiej tydzień. W Borgarnes - centrum usługowo-komunikacyjnym regionu (które i tak wygląda jak alaskańskie miasteczko z czasów Gorączki Złota) - dostajemy się na chwilę na "jedynkę", jadąc w górę doliny Reykholtsdalur, a po skręcie na drogę numer 518, do historycznie ważnego Reykholt. Niewiele jest miejsc o większym znaczeniu dla islandzkiego dziedzictwa narodowego i kultury, chociaż nie znajduje się tu żaden spektakularny zabytek. Wystarczy, że z osadą nierozerwalnie związany jest Snorri Sturluson - XIII-wieczny poeta, historyk, polityk i przywódca. Autor Eddy prozaicznej (zbioru tajników poezji dla skaldów i kompendium mitologii nordyckiej) i historii nordyckich władców od czasów mitycznych do 1177 roku - Heimskringla. Jest również uważany za prawdopodobnego autora, jednej z najważniejszych islandzkich opowieści - Sagi o Egilu. Cel naszej popołudniowej wyprawy znajduje się jednak 14 kilometrów na wschód od Reykholt i docieramy do niego chwilę po dwudziestej. Hraunfossar - "lawowe wodospady" - to bez dwóch zdań jedno z najniezwyklejszych miejsc na wyspie. Kaskady wytryskujące spod lawy tworzą wraz z turkusową tonią rzeki Hvitá niezapomnianą baśniową scenerię. Kolorytu dodaje też walczący z silnym nurtem samiec kamieniuszki - nie sądziłem, że jeszcze zobaczymy ją na tej wyprawie. W drodze do najlepszego punktu widokowego mijamy też kolejny wodospad, Barnafoss - czyli "dziecięcy". Jak wieść niesie, dawno temu, pewna dwójka dzieci, idąc do kościoła, postanowiła skrócić sobie drogę i przejść przez rzekę naturalnym skalnym mostem. Śliskie kamienie okazały się jednak zgubne i dzieci pochłonięte zostały przez nurt rzeki. Zrozpaczona matka nakazała zburzyć skalną przeprawę, aby podobna tragedia już nigdy się nie powtórzyła. Niebywała jest metamorfoza, jaką Hvitá przechodzi na niedługim odcinku pomiędzy dwiema kaskadami - z groźnego, wzburzonego górskiego potoku, w spokojną błękitną strugę.

W drodze do Hraunfossar
Hraunfossar
Hraunfossar
Hraunfossar
Hraunfossar

W planie na dzisiejszy wieczór jest już tylko dotarcie w rejon stolicy, którą planujemy zwiedzić jutro przed odlotem. Powróciwszy do drogi numer 50, zjeżdżamy nią na południe, aż do trasy numer 47, a następnie, chcąc uniknąć wysokich kosztów tunelu pod Hvalfjörður ("fiord wielorybów"), objeżdżamy go i na wysokości jego wylotu powracamy ostatecznie na Hringvegur, prowadzącą już do samego Reykjaviku. Z tego etapu podróży, w pamięci na pewno pozostaną mi porośnięte karłowatymi wierzbami i poprzecinane potokami krajobrazy wzdłuż Borgarfjarðarbraut, surowe góry w rejonie Hofn - większe wersje bytomskich hołd oraz obłędnie piękny Hvalfjörður - wart każdego objazdu - który hipnotyzuje mnie w pewnym momencie na tyle, że cudem unikamy ściągania auta ze sporego głazu bez pomocy lewarka ;). Warto też dodać, że w czasie wojny fiord stanowił bezpieczną przystań dla konwojów płynących przez północny Atlantyk do Związku Radzieckiego - korzystały z niego także alianckie okręty podwodne. Nazwa fiordu nie jest przypadkowa i nawiązuje do odbywających się tu jeszcze w latach 80-tych rzezi wielorybów. Obecnie, po wstrzymaniu połowów, odławia się tu tylko 30-35 osobników rocznie i choć oficjalnie do celów naukowych, sprawa ta wciąż budzi żywe kontrowersje.


Hvalfjörður


Po odbiciu od wód Hvalfjörður, z każdą kolejną chwilą droga cywilizuje się coraz bardziej, zwiększa się natężenie ruchu i drogowskazów, co może oznaczać tylko jedno - zbliżamy się do Reykjaviku, którego zwiedzanie zaplanowaliśmy na ostatni dzień pobytu. Póki co omijamy go jednak szerokim łukiem - poszukiwania miejsca na darmowy i legalny camping w stolicy mogłyby zakończyć się spektakularnym fiaskiem. Od razu kierujemy się więc do mniejszych miejscowości w stołecznej aglomeracji. Począwszy jednak od Álftanes, aż do Hafnarfjörður, po blisko dwóch godzinach błądzenia, nie mamy najmniejszego pomysłu, gdzie moglibyśmy przytulić się naszym Clio, bez pełnych wyrzutu spojrzeń mieszkańców i wzbudzania podejrzeń o jakąś kontrabandę. Nie mamy już pieniędzy na mandaty, a poza tym, zwyczajnie głupio wskakiwać komuś przed posesją w śpiwór. W końcu, napędzani coraz poważniejszym głodem, decydujemy się na wyjazd z regionu stołecznego drogą numer 42, prowadzącą w kierunku, odwiedzonego drugiego dnia jeziora Kleifarvatn. Prawie dostajemy szewskiej pasji, kiedy okazuje się, że od północy prowadzi ona do jakichś zakładów wydobywczych i praktycznie wszystkie boczne drogi są zagrodzone. Kiedy wreszcie znajdujemy parę metrów kwadratowych pobocza, rzucamy się na resztki naszych zapasów z werwą łownej zwierzyny. Następnie zawijamy się w śpiwory i próbujemy ułożyć się do snu, nie będąc oślepianym przez słońce. Myślę, że spora część moich znajomych, dowiedziawszy się, że w ten sposób spędzam ostatnią noc urlopu, podpisałaby się pod petycją o skierowaniu mnie do czubków. Ja jednak nie zamieniłbym tego na żadne tygodniowe wczasy w śródziemnomorskim kurorcie z basenem, drinkami i dyskoteką. Jeśli czegoś mi w tym momencie żal, to tylko tego, że skończył nam się keczup do prażonej cebulki i jutro trzeba wracać do domu. Kto tego nie rozumie, nigdy tego nie zrozumie!

Dobranoc!

9 VI, droga do Kleifarvatn

Ostatnia islandzka noc zasługiwałaby na nieco więcej romantyzmu. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zbudziła nas jakaś zabłąkana zorza polarna, skrobiący porożem w lusterko renifer, albo zapach różanych płatków. Ale odór zgniłych jaj? No tak - Panowie nieopodal najwyraźniej nie wykopują z ziemi diamentów... Smród jest na tyle nie do zniesienia, że stale będąc w śpiworze, odpalam samochód i odjeżdżam ze dwa kilometry w stronę Hafnarfjörður. Teraz można pomyśleć o śniadaniu i wstępnym spakowaniu rzeczy. Z Józią i Dawidem, wylatuję do Katowic dopiero o 20:15, ale Krzysiek opuszcza Islandię już o 16:40 i koło 15-tej musimy odstawić go na lot do Gdańska. Ogarnięcie tobołków zajmuje nam nieco więcej czasu, niż planowaliśmy - podobnie jak oporządzenie auta przy ręcznej myjni i odkurzaczu na przedmieściach stolicy. Wolimy jednak nie ryzykować jakiejś milionowej kary za kurz na tablicy rozdzielczej. Najtrudniej jest zdrapać fragmenty wulkanicznego żużlu, które przywarły do nadkoli i dolnych partii drzwi - ale najważniejsze, że się da i nikt nie powinien nam robić z tego powodu obstrukcji. Kilkanaście minut po wyjeździe ze stacji docieramy do centrum Reykjaviku, które zaczyna się najbardziej niepozornie, jak można to sobie wyobrazić. Problemem jest znalezienie darmowego i wolnego miejsca do parkowania - po jednej objazdowej pętli, udaje się to na ulicy Bjarkargata. Tu rozdzielamy się, umawiając na spotkanie przy aucie za dwie godziny. Czasu niby niewiele, ale na kompaktowy Reykjavik, w sam raz.
Najdalej na północ położona stolica świata, to jednocześnie miasto o nadłuższej historii na wyspie. Ta, rozpoczyna się w 874 r., kiedy ocean wyrzucił na brzeg słupki tronowe pierwszego osadnika, Ingólfa Arnarsona. Były to rzeźbione słupki, stanowiące część krzesła przywódcy rodu, które osadnicy zabierali ze sobą, a przybywszy na nowe ziemie wrzucali je do wody. Tam gdzie woda wyrzuciła je na brzeg, bogowie wyznaczali miejsce osiedlenia. Z powodu dymów unoszących się nad okolicznymi gorącymi źródłami, Ingólf nazwał to miejsce Reykjavík, czyli "Zatoka dymów". Przez długi okres miasteczko pozostawało w zasadzie farmą, a później niewielką osadą. Klimat tamtych czasów łatwo odczuć przy przy Tjörnin - niewielkim jeziorze, a w zasadzie miejskim stawie, położonym kilkaset metrów od ścisłego centrum - ulubionym miejscu spacerowym mieszkańców stolicy. Z racji, iż rozpoczynamy tu nasze zwiedzanie, spacerując ulicą Tjarnagata podziwiać możemy ładną panoramę miasta, z położonym nad akwenem ratuszem, kościołem Fríkírkjan í Reykjavík i przyległą doń Galerią Narodową, teatrem Iðno oraz całą gamą przeróżnych futurystycznych rzeźb. Przez chwilę rozważałem pozostawienie 400-tki w aucie, ale teraz żałowałbym tego, bowiem na jeziorku pływa multum ptaków, w tym takich, które nie kojarzą się zupełnie z podobnym biotopem: samce szlachara i ogorzałki, dwa łabędzie krzykliwe, kilkanaście mew żółtonogich i para edredonów, która żeruje wraz z krzyżówkami na rzucanym do wody przez turystów pożywieniu. Niezła historia!

Tjörnin
Tjörnin
Tjörnin z edredonem (Somateria mollissima) w roli głównej
Edredon robi tu za parkową kaczkę - szok!

Ulicą Lakjargata dostajemy się do ścisłego centrum - rozrywkowego i turystycznego zagłębia, pełnego klubów, barów, sklepów z pamiątkami, kawiarni, galerii, obiektów kultury i narodowościowej ludzkiej mieszkanki. Wreszcie, ostatniego dnia pobytu na Islandii, po raz pierwszy poczuć możemy atmosferę dużego dynamicznego i zamożnego miasta - choć też bez przesady, bo pomimo wyraźnych atrybutów stołeczności, w powietrzu stale wyczuwalna jest swego rodzaju "małomiasteczkowość". Jak na europejskie standardy, 120 tysięcy mieszkańców nie robi żadnego wrażenia, ale w tutejszych realiach, to prawdziwa metropolia. Architektonicznie mamy tu niezły misz-masz: starsze budynki, sąsiadują z nowymi, nierzadko nieciekawymi budowlami. Porównując Reykjavík do innych europejskich, a nawet skandynawskich stolic, można zauważyć istotną różnicę: pozostałe ośrodki stołeczne mają swoje wspaniałe pałace, siedziby władców, katedry oraz inne wiekowe zabytki. Ale nie Reykjavík. Co prawda, przez długi okres pozostawał on ważnym punktem na mapie - w końcu rezydował tu przedstawiciel króla Danii - ale nie zmienia to faktu, że właściwie był małą mieścinką. Pierwszy spis ludności w 1703 r. wykazał tylko... 150 mieszkańców. Miasto zaczęło się rozrastać dopiero w połowie XVIII wieku, wraz z rozwojem przemysłu włókienniczego oraz handlu rybami. Promotorem postępu był jeden z czołowych przedstawicieli islandzkiego Oświecenia, Skúli Magnusson. Przełomowy dla miasta stał się rok 1786, który większość mieszkańców uważa wręcz za datę powstania Reykjavíku. Wówczas to, Dania zniosła monopol handlowy, a król Chrystian VII nadał osadzie przywileje kupieckie.

Reykjavík
Reykjavík
Reykjavík
Reykjavík i specyficzna budowla straży pożarnej
Reykjavík - maskonury są wszędzie, zwłaszcza tutaj!

Spacer po ścisłym centrum może być świetną okazją do zapoznania się z tradycyjną islandzką kuchnią, w której znajdziemy m.in. hrútspungar - kiszone jądra barana, hákarl - sfermentowanego rekina polarnego, svið - owczą głowę, gellur - rybie podgardla oraz bardziej wyszukane dania, które budzić mogą wątpliwości natury moralnej, takie jak lundi - mięso maskonura, selshreifar - kiszone płetwy fok, czy harðfiskur - stek z wieloryba. Nietrudno sobie wyobrazić, że konsumpcja wielu z wyżej wymienionych specjałów wymaga ogromnej determinacji, cierpliwości, a być może również niedowładu niektórych zmysłów. Na wszelki wypadek, Islandczycy pomyśleli i o tym: całość zapić można ziemniaczaną wódką o kminkowym aromacie - brennivín, która w menu pojawia się zwykle pod wdzięczną nazwą "czarna śmierć" - o trafności tej nazwy zdaje się również przekonywać zielona butelka z czarną etykietą, w której dostępny jest trunek. Chyba pierwszy raz cieszę się pustkami w portfelu - przynajmniej człowiekowi nie przychodzą do głowy głupie pomysły i nie ulega wątpliwym i niepewnym pokusom.
Jak na islandzką miejscowość przystało, również w Reykjavíku ważnym miejscem jest port, którego okolic doprawdy szkoda nie odwiedzić. Dzięki świetnej pogodzie, spacer nadmorskim deptakiem wzdłuż zatoki Faxaflói jest tym przyjemniejszy, a za sprawą przejrzystego powietrza dostrzec możemy górujący nad miastem masyw Esji (914 m. n.p.m.). Tuż przy wejściu do portu zlokalizowany jest charakterystyczny oszklony kolos, Harpa - hala koncertowa oraz centrum kongresowo-wystawiennicze w jednym. Idąc dalej nabrzeżami Starego Portu, dochodzimy do bezpłatnego Víkin Sjóminjasafnið í Reykjavík, czyli Muzeum Morza. Szkoda, że nie starczy nam czasu na jego zwiedzanie - jak czytamy w przewodniku, placówka pokazuje jak ważne dla Islandczyków jest morze, rybołówstwo i przemysł rybny. Wśród eksponatów zobaczyć można m.in. modele trawlerów, a także statków, które przecinały sieci cudzoziemskim rybakom podczas tzw. wojen dorszowych - serii islandzko-brytyjskich konfrontacji z lat 50. i 70. XX wieku, związanych ze zwiększeniem wyłącznej strefy ekonomicznej Islandii o wody, na których łowiły kutry z Albionu. Trzeba powiedzieć, że trudno tu mówić o „wojnie”, jako że Islandia nie posiada sił zbrojnych. Islandczycy postanowili jedynie wzmocnić swoją straż przybrzeżną. Podczas tej „wojny” tylko kilka razy doszło do wymiany strzałów. Częściej zdarzało się, że islandzka straż przybrzeżna odcinała obce sieci rybackie, doszło jednak także do kilku incydentów taranowania statków obu stron konfliktu. W czasie tego kryzysu miało zresztą miejsce zerwanie stosunków dyplomatycznych między oboma krajami. Na Islandii doszło także do antybrytyjskich wystąpień (niekiedy z humorystycznymi hasłami typu God Save the Cod (ang. code - dorsz). Ostatecznie, w 1976 roku Wielka Brytania uległa presji Islandczyków, kiedy ci zagrozili zamknięciem bazy NATO w Keflavíku, co mogło znacząco zmniejszyć zdolność obrony NATO przed Związkiem Radzieckim na Atlantyku.

Harpa
Harpa

W kontekście wspomnianego przełomowego 1786 roku, warto dodać, iż dekadę później, ukończono budowlę katedry - tym samym miasto zastąpiło Skálholt w roli najważniejszego ośrodka religijnego na wyspie. Katedrę Dómkirkjan, wraz ze znajdującą się obok siedzibą Alþingi, znajdujemy przy głównym placu miasta, skwerku Austurvöllur. Miejsce to jest dla każdego islandzkiego patrioty szczególne. W XIX wieku, kiedy prężnie rozwijała się islandzka tożsamość narodowa, to tutaj umieszczono siedzibę, przywróconego po rozwiązaniu przez Chrystiana VII w 1800 roku, parlamentu. Ponadto, w 1874 roku w Dómkirkjan po raz pierwszy wykonano hymn Islandii. Dziś miejsce jest pełne życia - na trawnikach i ławkach wypoczywają spacerowicze, niektórzy przyglądają się organizowanym tu wystawom i happeningom, a wszystkiemu przygrywają uliczni wirtuozi. Czasami bywa tu mniej przyjemnie - bliskość parlamentu i katedry sprawia, że plac nadaje się znakomicie to wyrażania poglądów i demonstracji. Pośrodku Austurvöllur wyrasta powstały w 1911 roku pomnik Jóna Sigurðssona - XIX-wiecznego przywódcy ruchu niepodległościowego i jednej z czołowych postaci w islandzkiej historii. Starczy napomknąć, że święto narodowe (17 czerwca), to także rocznica jego urodzin.

Dómkirkjan

Przynajmniej dwóch aspektów rzeczywistości, Reykjavíkowi mogłyby pozazdrościć inne europejskie stolice: czystości oraz ekologicznego stylu życia. Do wytwarzania energii i ogrzewania budynków, w całości wykorzystuje się energię geotermalną. Podgrzewane są nawet niektóre ulice i chodniki. Mało się o tym mówi, ale to właśnie tutaj, skądinąd mało ekologiczny Shell, eksperymentował z autobusami napędzanymi wodorem. Myślę, że w ekokwestiach, Reykjavík jeszcze nie raz zagości w czołówkach światowych gazet.
W międzyczasie zauważamy, że dochodzi trzynasta, a na liście życzeń stale mamy jeszcze jeden zabytek - Hallgrímskirkja, którego wysoka na 73 metry wieża sprawia, że jest to trzeci pod względem wysokości budynek na Islandii. Chyba najbardziej charakterystyczna budowla stolicy wpadła nam w oko już podczas spaceru wzdłuż Tjörnin, kiedy to oszacowaliśmy, iż nie może znajdować się daleko. Teraz jednak budowla gubi nam się całkowicie w wąskich uliczkach starej i przytulnej dzielnicy Miðborg, pełnej domów i dachów, mieniących się intensywnymi kolorami. Z pomocą paru miejscowych wychodzimy jednak na swoje i za kwadrans pierwsza, po niezłej gonitwie, docieramy pod zlokalizowaną na szczycie wzgórza spektakularną świątynię, noszącą imię islandzkiego poety i duchownego luterańskiego, Hallgrímura Péturssona. Trochę rekompensuję sobie pominięty i stale opłakiwany wodospad Svartifoss. Nie wszędzie się o tym pisze, ale naturalne bazaltowe kolumny otaczające kaskadę, posłużyły architektowi Guðjónowi Samúelssonowi, jako inspiracja podczas projektowania fasady Hallgrímskirkja. Z innych atrakcji: przed kościołem znajduje się pomnik Leifa Erikssona, który około 1000 roku dotarł do dzisiejszego Labradoru - statua została podarowana miastu w 1930 przez Stany Zjednoczone z okazji millenium Alþingi.

Hallgrímskirkja

Kondycję mamy z Józią całkiem dobrą, ale chyba nie przybylibyśmy na czas na miejsce zbiórki, gdyby nie korzystne tym razem ukształtowanie terenu. Chwilę po trzynastej, już w komplecie opuszczamy stolicę i kierujemy się na lotnisko w Keflavíku, gdzie niestety nadchodzi nielubiany czas pożegnań - póki co z Krzyśkiem. Sami mamy jeszcze w zanadrzu trzy godziny, które postanawiamy przeznaczyć na powrót tam, gdzie to wszystko się zaczęło - na przylądek Garðskagi w Garður. Przyrządzaniu naszego pożegnalnego obiadu oraz kanapek na drogę, nie sprzyja niestety inwazja potwornie uciążliwych kruczoczarnych muchówek, które robią wszystko, żeby podnieść nam poziom białka w organizmach... Po wojnie muchówkowej z Józią zabieramy się za pakowanie bagaży, co zajmuje nam sakramencko dużo czasu, podczas którego dawno spakowany Dawid, zajmuje się już seawatchingiem. Dołączamy do niego po dobrych 40 minutach i od razu zauważamy, że nie wygląda na zrelaksowanego - raczej na kogoś, kto przed chwilą walczył o życie ;). Widzicie te skały? - pokazuje nam niewielką wysepkę, oddaloną o 50 metrów od falochronu - Byłem na niej przed chwilą! Dłuższą chwilę próbujemy sobie przypomnieć szkolną wiedzę o pływach oceanicznych, aż w końcu stwierdzamy, że Dawid na pewno trochę dramatyzuje i przypływ musiał być zauważalny dużo prędzej... ale na wszelki wypadek postanawiamy zwiększyć czujność ;). Z Dawidem poświęcamy się fotografowaniu blisko przelatujących burzyków północnych - w sumie około setki w kilkunastu grupkach -  którym wreszcie udaje się wykonać dokumentację! Zerkając w ocean przez lunety dojrzeć ponadto możemy m.in. kilka sznurów alkowatych (głównie alki i nurzyki, ale także cztery maskonury), po dwa głuptaki i lodowce oraz sporo ostrygojadów, kulików mniejszych i fulmarów. Ponieważ minął dobry kwadrans, wysyłamy Józię, żeby sprawdziła naszą drogę odwrotu - po chwili przybiega do nas z bardzo poważną miną i krótkim komunikatem: Mostu nie ma, jesteśmy odcięci! Po czym dodaje jeszcze: Ja stąd uciekam! ;) Łatwo jednak powiedzieć, kiedy od lądu dzieli nas z 15-20 metrowa fosa. Na szczęście, dostrzegalne są jeszcze wierzchołki co większych kamieni i po nich wydostajemy się na suchy ląd. Nasz desant jest być może do znalezienia gdzieś w czeluściach Youtube'a, bowiem karkołomnym akrobacjom w pełnym osprzętowaniu towarzyszyły kamery, wyraźnie rozbawionych naszym losem niemieckich turystów. Na szczęście nie pojawią się w sieci nagrania zatytułowane "Ociekający słoną wodą polscy turyści w wodorostach, na pokładzie lotu WizzAir XYZ do Katowic".

Garðskagi
 Burzyki północne (Puffinus puffinus)
Burzyk północny (Puffinus puffinus)
Ja stąd uciekam!
Jeszcze do niedawna półwysep - obecnie wyspa...

Orientacja po Keflavíku nie jest jednak naszą dobrą stroną i do przesady długie chwilę zajmuje nam jeszcze znalezienie stacji benzynowej, na której napełniamy bak. Z sercem w gardle przechodzimy procedurę zdania samochodu - na szczęście uchodzą nam płazem dwa drobne wgniecenia, jak również wulkaniczny żużel na nadkolach i busikiem Lagoon zostajemy przetransportowani na lotnisko. Zajadając się lukrecją, zakupioną za ostatnie korony w sklepie wolnocłowym, planujemy już zimowy powrót na Islandię - zorza polarna, parę interesujących, zimujących tu amerykańskich gatunków oraz łatwiej dostępne białozory, to główne motywatory. Gdyby jeszcze dałoby się tu przyjechać zimą, a jednocześnie w porze największych upałów u nas, byłbym już całkiem kontent! ;) Tak, czy siak - już nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu, ze wskazówką kompasu, skierowaną na magiczną północ...

Lista wyprawy (wielkimi literami moje "życiówki") - 72 gatunki (wg kolejności systematycznej): łabędź krzykliwy, gęś krótkodzioba, gęgawa, bernikla białolica, bernikla obrożna, ohar, krzyżówka, krakwa, świstun, cyraneczka, ogorzałka, czernica, edredon (podg. borealis), markaczka, lodówka, KAMIENIUSZKASIERPIEC, szlachar, pardwa górska (podg. islandorum), nur rdzawoszyi, lodowiec, perkoz rogaty, fulmar, BURZYK PÓŁNOCNY, głuptak, kormoran, kormoran czubaty, pustułka, BIAŁOZÓR, ostrygojad, sieweczka obrożna, siewka złota (podg. altifrons), piaskowiec, biegus morski, kamusznik, biegus zmienny (podg. schinzii), krwawodziób (podg. robusta), rycyk (podg. islandica), kulik mniejszy, kszyk (podg. faeroeensis), płatkonóg szydłodzioby, wydrzyk wielki, wydrzyk tęposterny, wydrzyk ostrosterny, śmieszka, mewa siwa, mewa srebrzysta, mewa siodłata, mewa żółtonoga (podg. graellsii), mewa trójpalczasta, mewa blada (podg. leuceretes), mewa polarna, rybitwa popielata, maskonur, nurnik (podg. islandicus), nurzyk, nurzyk polarny, alka (podg. islandica), gołąb miejski, uszatka błotna, oknówka, świergotek łąkowy (podg. whistleri), pliszka siwa, białorzytka (podg. leucorhoa), droździk (podg. coburni), kwiczoł, kos, strzyżyk (podg. islandicus), kruk (podg. varius), szpak, czeczotka (podg. islandica), śnieguła (podg. insulae)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz