sobota, 17 września 2016

Gruzja i Armenia - I: Na tropach "Piątki Kaukazu" (2-4 V 2016)


PROLOG

Kiedy końcem ubiegłorocznego lata wracałem z Gruzji i obiecywałem sobie rychły powrót na Kaukaz, nie sądziłem, że stanie się on faktem już kolejnego roku. Come-back dla samej pleszki kaukaskiej - jedynego endemita Wysokiego Kaukazu, którego nie udało mi się zobaczyć w roku 2015, wydawał się aż nadto desperacki, zważywszy na rozpościerający się przede mną szeroki wachlarz, jeszcze nie odwiedzonych destynacji, w których wciąż czekało na mnie od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu nowych gatunków. Zwłaszcza, że trzeci rok z rzędu rozmyślałem o wschodniej Turcji - jak dotąd niespełnionym marzeniu - a także o kilkakrotnie odwlekanej wyprawie do Izraela. Kiedy jednak jesienią wszystko zaczęło wskazywać na to, że sytuacja polityczna w Turcji nie dość, że się nie stabilizuje, to jeszcze zdecydowanie pogarsza, zacząłem szukać alternatywy dla tego kraju. Wybór padł na Armenię, w której nie groziło znalezienie się na linii frontu i która oferowała szereg gatunków występujących w nieosiągalnej Turcji. A jeśli Armenia, to może uzupełniona Gruzją? To miało sens - tym bardziej, że niektóre z osób, które wyraziły gotowość do drogi, nie odwiedziły dotąd tego kraju. Położona u stóp południowych zboczy Wielkiego Kaukazu Gruzja i leżąca w Małym Kaukazie Armenia przyciągały mnie jednak nie tylko bogactwem przyrodniczym, ale również pięknymi górskimi krajobrazami, stepami, słonecznymi równinami i wielowiekowymi zabytkami. Zdecydowaliśmy (zespół w składzie: Marian Domagała, Krzysiek Ostrowski, Paweł Kołodziejczyk i ja), że wyjazd trwać będzie dwa tygodnie - tak aby uniknąć niepotrzebnej gonitwy i móc skosztować tych wszystkich atrakcji. Mając w pamięci niepowodzenie z pleszką, najrozsądniej było rozpocząć wyjazd od Wysokiego Kaukazu i udać się w ten rejon o miesiąc wcześniej, niż poprzednio. Jednocześnie, należało uwzględnić daty przylotów kilku gatunków z Armenii, które przy zbyt wczesnym wyruszeniu w drogę mogłyby nas ominąć. Ostatecznie, wybór pada na pierwsze dwa tygodnie maja - w pierwszych dniach miesiąca, pleszki i dziwonie kaukaskie przebywają jeszcze w dolinach, a ponadto wciąż migrują żurawie stepowe. Pod koniec pierwszej dekady maja, w Armenii powinny być już obecne m.in. żołny modrolice i zaganiacze pustynne. Jeszcze w 2015 roku rezerwujemy loty, samochód i część noclegów - pozostaje już tylko odliczać czas do maja. Wiosną zaczynają się jednak komplikacje - m.in. nieporozumienia przy wcześniejszych rezerwacjach noclegów (kilku szukać musimy na ostatnią chwilę), problemy zdrowotne i napięty kalendarz terenowych prac Pawła, z powodu którego zaczyna on planować skrócenie swojego pobytu na Kaukazie... 4 kwietnia nasze plany otrzymują poważny i nieoczekiwany cios - wybucha wojna w Górskim Karabachu pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem... W starciach, podczas których obie strony używały ciężkiego uzbrojenia, zginęło kilkudziesięciu żołnierzy obu armii i prawdopodobnie kilku cywilów. Walki trwały do 5 kwietnia i zakończyły się wraz z nieoczekiwanymi deklaracjami stron o zawieszeniu broni, podjętymi pod naciskiem Rosji i zachodnich mocarstw. Z odprawą biletów czekamy jednak do ostatniej chwili, tym bardziej, że sytuacja z Pawłem jest bardziej niepewna, od tej w Karabachu. Kilka dni przed nami, w podobną trasę wyrusza zainspirowana naszym wyjazdem ekipa rodaków (Marcin Borowik, Damian Celiński, Staszek Czyż, Irek Woźniak) - a więc mamy informacje o sytuacji na miejscu z pierwszej ręki.. Niespełna dwa tygodnie przed wyjazdem Paweł decyduje się ostatecznie przebukować bilet i dołączyć do nas czwartego dnia, kiedy opuszczać będziemy Gruzję. Pomysł budzi uzasadnione obawy moje i Mariana - znawców "pawłowej" orientacji w terenie - (cudzysłów należałoby w zasadzie przesunąć nieco w prawo), zwłaszcza kiedy słyszymy o kolejnym szaleńczym pomyśle "Prezesa", polegającym na "szybkim skoku" na pleszkę kaukaską przed umówionym spotkaniem w Rustavi. Mam co prawda nadzieję, że żartuje, ale tak samo myślałem, kiedy opowiadał mi o motywach przełożenia terminu wyjazdu (spływy śląskimi rzekami, połączone z liczeniami ptaków...).
Tak jak przypuszczałem, ostatecznie wyruszamy bez Pawła... Wylot z Warszawy: 1 maja, godzina 23:55. Jak każda droga na lotnisko przed wyruszeniem z Polski i ta dłuży się niesamowicie. Przy kontroli bezpieczeństwa jest trochę zamieszania, które powodują śrubokręty w bagażu podręcznym Mariana, ale na szczęście to najpoważniejszy incydent, jaki spotyka nas zanim staniemy na gruzińskiej ziemi.

*          *          *

O godzinie 5:20 czasu lokalnego (+2h względem czasu w Polsce) lądujemy na lotnisku Kopitnari. Jako posiadacze auta nie zyskujemy zbytniej popularności wśród lotniskowych naganiaczy, niemniej niektórzy wykazują podziwu godne zacięcie i nie dają się tak łatwo zbyć naszym, powtarzanym wkoło U nas maszyna jest, wytrwale pracując na "polską wiązankę standard". Póki co trzymamy jednak nerwy na wodzy, na wypadek gdyby nie udało nam się odnaleźć naszej "maszyny". Zura, właściciel wypożyczalni, u którego drugi rok z rzędu rezerwowałem pojazd, nie mógł się pojawić na nasz przylot i - jak twierdził w mailu - samochód na lotniskowy parking podstawił nam dzień prędzej. Znajdujemy go bez problemu - biała Toyota Land Cruiser 105. Klucz - tak jak pisał Zura - jest na kole pod prawym przednim błotnikiem. W schowku dokumenty oraz telefon z gruzińską kartą, z którego mamy do niego zadzwonić, żeby poinformować o przejęciu samochodu oraz umówić się w celu dopięcia formalności, gdzieś na trasie do Tbilisi. Bateria w telefonie jest jednak rozładowana, a ładowarki brak... Trudno - oby właściciel się domyślił, że wszystko przebiegło bezproblemowo. Gorzej, że koszty ewentualnych rozmów w Gruzji darmowe nie będą, a roaming do tanich nie należy...

Port lotniczy Kopitnari

I jeszcze mała dygresja: trasę do Stepancmindy, którą mamy przebyć tego dnia, pokonywałem już ubiegłego roku, dlatego tym razem nie będę się wdawał w drobiazgowe opisy wszystkich aspektów tej podróży - tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej zachęcam do lektury części pierwszej relacji z 2015 roku.
Wreszcie ruszamy! Droga z lotniska do Zestaponi - pierwszej zauważalnej miejscowości na trasie, zapewne nigdy nie znalazła się i nie znajdzie w żadnym folderze turystycznym promującym Gruzję. Jeżeli ktoś nie jest akurat amatorem samochodowych wraków, zrujnowanych budynków i nieczynnych stacji benzynowych ma prawo poczuć się rozczarowany. Ja już wiem, że pierwsze wrażenie jest bardzo mylące, ale z nieukrywanym rozbawieniem obserwuję Mariana, który odbywa swój gruziński chrzest i sprawia wrażenie takiego, który już nigdy nie powie, że w Polsce jest źle ;). Duży wpływ na pierwszą impresję wywierać muszą "zdarzenia drogowe". Spośród wielu atrybutów Gruzinów, które jak dotąd nie miały czasu i szans aby się potwierdzić, a o których rozprawiałem z Marianem przed wyjazdem, wynosiłem na piedestał gościnność i serdeczność. Tymczasem legendarna gruzińska poczciwość zdaje się jednak mieć swoją granicę, a wyznacza ją moment, w którym Gruzin zajmuje miejsce w fotelu kierowcy. Tu jeździ się z takim zacięciem, jakby od tego zależało życie. Ewentualnie, jakby wyjeżdżało się w trasę z planem spektakularnego zakończenia życia. Wyprzedzanie na czwartego - czasem poboczem z prawej strony, często pod górę i na ostrych zakrętach - używanie klaksonu w każdej sytuacji, ignorowanie znaków pionowych i poziomych - to wszystko należy do etykiety poruszania się po gruzińskich drogach. Z Krzyśkiem poznaliśmy ten styl rok temu, więc teraz nie robi to już na nas wrażenia, ale każdy kto jest tu nowy, musi być (i jest!) tym wyraźnie przejęty ;). Po paru kilometrach mijamy leżące na poboczu i przykryte płachtą zwłoki. Boże, gdzie my jesteśmy? - pada komentarz. Eta Dżordżia! Bóg nic tu nie pomoże, bo w wielu miejscach to diabeł mówi dobranoc. Trochę światła na ponury krajobraz kulturowy pierwszych kilometrów rzuca jedynie widok na fantastycznie meandrującą rzekę Kvirila - szczęśliwcy zauważają nawet warzęchy.

W drodze do Zestaponi
Przedmieścia Kutaisi

Ponieważ na lotnisku nie kupowaliśmy lari (lokalna waluta), próbujemy znaleźć otwarty kantor w Zestaponi, gdzie - jeśli mnie pamięć nie zawodzi - udał nam się ten manewr w zeszłym roku. Samo Zestaponi nie rozbudza we mnie żadnych retrospekcji, co chyba oznacza, że moja pamięć długotrwała też ma swoje słabsze chwile. Ponadto, jest godzina siódma i z równym powodzeniem szukać możemy gruzińskiego kierowcy przepuszczającego staruszki na pasach. Przemieszczamy się więc do kolejnego miasta, którym jest Khashuri, oddalone o ponad 60 kilometrów, przeważnie pięknej górzystej drogi, biegnącej wzdłuż rwącej rzeki Rikotula - teraz na widoki nie narzeka już nikt. Mniej więcej w połowie trasy mijają nas dwa terenowe Land Rovery, z których jeden w ostatniej chwili daje nam sygnał długimi światłami do zatrzymania. Auta po chwili zawracają i z jednego z nich wysiada... Zura! Spotkanie z rzędu tych niemożliwych! Po chwili łapie się za głowę, kiedy opowiadamy mu historię z telefonem. Oprócz paru nowych informacji na temat naszego wehikułu, dowiadujemy się również, że w Khashuri bez problemu wymienimy pieniądze. Dawne Stalinisi okazuje się być faktycznie "miastem ze wspomnień", które ożywia górująca nad miastem Twierdza Suramska - jak podaje legenda, jej potężne fortyfikacje wzmocniła ofiara młodzieńca, który dobrowolnie zgodził się w nich zamurować. Spotkać można się ze stwierdzeniem, iż twierdza przedziela Gruzję na część zachodnią (kulinarnych wpływów tureckich) i wschodnią (kulinarnych wpływów perskich). Jakby nie było w rzeczywistości, w Khashuri znajdujemy kantor, stację benzynową i piekarnię, gdzie zaopatrujemy się w pierwsze chleby szoti - w odróżnieniu od marokańskich khobz, mógę zajadać się nimi bez dodatków :). Za miastem, krótki postój na obserwację szczygłów kaukaskiego podgatunku colchica. Ptaki są mało fotogeniczne i z przystanku korzystają głównie okoliczne psy, które w temacie szoti mają najwyraźniej podobne zdanie co ja - zostajemy objedzeni z zapasów, ale przecież... "pies też człowiek"! ;)

Zestaponi
Zestaponi
Zestaponi
W drodze do Khashuri
W drodze do Khashuri
W drodze do Khashuri
W drodze do Khashuri
Wyścigi samochodowe? Nie! Klasyczny obrazek z gruzińskiej drogi :).
Twierdza Suramska w Khashuri
Chlebki szoti - smaczny widok!
Przystanek na obserwacje ptaków (czyt. dokarmianie psów)

Pół godziny drogi za Khashuri rozpoczyna się około 70-kilometrowy, nieciekawy odcinek autostrady. Interesujący jest jedynie fakt, że na gruzińskiej autostradzie spotkać możemy rozstawionych na poboczach, handlujących owocami i warzywami straganiarzy. Z okazji z tej skwapliwie korzystamy - z tym, że zaopatrujemy się w czurczchele - wyłuskane orzechy nadziane na nitkę i zalane winogronową masą. Dobra rada - nie dajcie się skusić na większe i grubsze, które są w tej samej cenie co krótsze i wyraźnie bardziej "orzechowate". My się skusiliśmy i otrzymaliśmy gumowate wyroby kauczukopodobne, które powinny być opatrzone etykietą: Produkt może zawierać śladowe ilości orzechów. Proporcje mąki do soku - zdecydowanie na korzyść mąki. Po kilku gryzach dostać można mdłości. Po tej profanacji, według mnie pięknego gruzińskiego przysmaku, z trudem będę przekonywać Mariana do podejścia numer dwa. Resztki gąbczastych "snickersów Kaukazu" jeszcze długo wozić będziemy w bagażniku, zanim znajdziemy naprawdę wygłodniałego psa ;). Ku pokrzepieniu serc, z auta udaje nam się wypatrzyć 2 rybitwy białoskrzydłe, kanię czarną i kurhannika.



Czurczchele - im wyraźniej przebijają się przez masę zarysy orzechów, tym lepiej

Na drogowskazach pojawia się wreszcie Vladikavkaz, co oznacza, że zbliża się nasz zjazd na Stepancminda. Chwilę później mkniemy już na północ krajową "trójką" - słynną Gruzińską Drogą Wojenną, czego pierwszymi symptomami są stragany z czaczą (gruzińskim odpowiednikiem włoskiej grappy) i coraz częściej tarasujące drogę krowy. Szosa prowadzi początkowo przez płaski rozległy teren, który jednak wyraźnie, z każdym kwadransem, ustępuje miejsca górom, Wreszcie, po 37 kilometrach od rozjazdu osiągamy zachodni brzeg zaporowego zbiornika Żinwali, powstałego po przegrodzeniu rzeki Aragwi tamą (1974-1985) - na akwenie działa dziś jedna z największych w kraju hydroelektrowni o łącznej mocy 130 MW.  Dzięki zalegającym na dnie minerałom, wody zbiornika mają charakterystyczny, intensywnie turkusowy odcień. Widok Żinwali wyraźnie mnie ożywia, oznacza to bowiem, że już za chwilę po raz pierwszy na wyjeździe udamy się na ptaki :). Parę kilometrów przed deltą Aragwi zatrzymujemy się w celu spenetrowania lasu, porastającego sporą stromiznę, na której rok temu znaleźliśmy drzewo z zajętą przez muchołówki półobrożne dziuplą. Tej wiosny dziupla jest jednak pusta, a wokół odzywają się tylko muchołówki małe. Podczas powrotu do auta udaje nam się namierzyć stadko raniuszków podgatunku major. W międzyczasie zaczyna padać, ale spod baldachimu, który tworzyły splecione korony drzew, wychodzimy niemal susi.




Zbiornik Żinwali
Las nad zbiornikiem Żinwali


Raniuszek (Aegithalos caudatus major)

Nawet gdybym na Gruzińskiej Drodze Wojennej był pierwszy raz i tak zatrzymałbym się na skarpie nad deltą, tuż za mostem nad rzeką Arkala. Forteca Ananuri i przylegająca doń cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny z widocznymi w tle wodami Żinwali tworzą jeden z moich ulubionych gruzińskich landszaftów. Tym razem czasu jest dość i jest szansa aby zwiedzić to, co kryją, świetnie zachowane zewnętrzne mury obronne. Spacer po dziedzińcu fortecy naprawdę wart jest poświęcenia kilkunastu minut życia. W cerkwi zobaczyć możemy ponadto, zachowane w niezłym stanie freski, przedstawiające sceny z Sądu Ostatecznego. Dodatkową motywacją do przystanku pod twierdzą dla przyrodników, są licznie hasające po jej murach jaszczurki Darevskia rudis.








 Jaszczurka Darevskia rudis
Jaszczurka Darevskia rudis

Za Ananuri, przez 43 kilometry podążamy niezwykle malowniczą, szeroką doliną rzeki Aragvi, której plenery poruszyłyby największego emocjonalnego analfabetę. W miejscowości Kvemo Mleta przedostajemy się na prawy brzeg rzeki, gdzie rozpoczyna się mój ulubiony etap Gruzińskiej Drogi Wojennej - ostra, kilkunastokilometrowa wspinaczka, od której dostać można zawrotów głowy - z dwóch powodów: grożącego na każdym zakręcie pionowego lotu kilkaset metrów w dół oraz niesamowitych górskich widoków. Właśnie rozpętała się mocna ulewa i tym razem górę biorą katastroficzne odczucia. Na szczęście, Marian-kierowca z niejednego już pieca chleb jadł ;). Osiągamy w końcu przejściowy płaskowyż koło Qimlistsikhe, gdzie w ubiegłym roku obserwowaliśmy m.in. pierwsze świstunki gruzińskie, dzierzby czarnoczelne i siwerniaki podgatunku coutelli. Tym razem, z tego zestawu stwierdzamy jedynie ostatnie z wymienionych.

Dolina Aragvi
Dolina Aragvi
Dolina Aragvi

Wijącą się jak powój drogą, pokonujemy, wymarły późną wiosną "alpejski" kurort Gudauri i w krótkim czasie dojeżdżamy do kolejnego obowiązkowego punktu programu - panoramy na kanion Aragwi. Miejsce to jest widoczne z daleka, dzięki radzieckiemu pomnikowi przyjaźni, upamiętniającemu dwustulecie traktaru gieorgijewskiego, w wyniku którego Kartlia (historyczna kraina w Gruzji wschodniej - stąd gruzińska nazwa kraju, Sakartwelo!) oddała się pod "opiekę" Imperium Rosyjskiego, w zamian za jej obronę przed Persami. "Przyjaźń", jak nietrudno przypuszczać, zakończyła się dla Gruzinów niefortunnie, bowiem w 1801 Tbilisi staje się częścią Rosji... Rotunda, pokryta 70-metrowym freskiem, łączącym motywy gruzińskie i rosyjskie, okraszona cytatem o przyjaźni z największego gruzińskiego poety, Szoty Rustawelego, jest nie mniej malownicza, niż rozpościerający się z niej widok. Mamy szczęście, przestaje padać. Przez gęste cumulusy przebija się tu i ówdzie błękit nieba, co stwarza kapitalne warunki do krajobrazowych ujęć. Na panoramie - jak zwykle - nieprzyzwoita ilość turystów, niemniej udaje nam się stąd zaobserwować m.in. wieszczki, drozda obrożnego i płochacza halnego.

Gudauri



Panorama na kanion Aragwi
Kanion Aragwi
Płochacz halny (Prunella collaris)






Żaba Rana macrocnemis

Pliszka siwa (Motacilla alba)

Zaledwie 2,3 kilometra dalej, znajduje się najwyższy punkt Gruzińskiej Drogi Wojennej - Przełęcz Dżwari (inaczej: Krzyżowa) - 2379 m. n.p.m. Zauważam, że - o dziwo - śniegu jest mniej, niż w ubiegłym roku, pomimo faktu, iż jesteśmy tu miesiąc wcześniej - oby nie było z tego powodu problemów z endemitami... Zatrzymujemy się tu w zasadzie z jednego powodu - w 2015 roku to w tym miejscu mieliśmy najbardziej komfortową obserwację jaśniutkich rzepołuchów "tureckich" z podgatunku brevirostris. Strzał w dziesiątkę - i tym razem napatrzeć możemy się do woli na stadko około 10 osobników. Ponadto, nad górami wypatrujemy nasze pierwsze - choć na razie bardzo odległe, dwa orłosępy oraz wrończyki.



Na Przełęczy Krzyżowej
Na Przełęczy Krzyżowej
Kopciuszek (Phoenicurus ochruros semirufus)
Rzepołuch "turecki" (Linaria flavirostris brevirostris)
Rzepołuch "turecki" (Linaria flavirostris brevirostris) 
Wrończyk (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Wieszczek (Pyrrhocorax graculus)
Na Przełęczy Krzyżowej
Śnieżyczka przebiśnieg (Galanthus nivalis L.) - tutaj dopiero początkiem maja!

Kolejne kilometry to przede wszystkim fenomenalne górskie plenery - każdy zakręt odsłania coś nowego, nad czym chciałoby się dłuższą chwilę pokontemplować. Jeszcze niedawno był to najbardziej problematyczny odcinek Gruzińskiej Drogi Wojennej, który dałoby się określić mianem okropnego, kamienistego traktu. Podczas mojej ostatniej wizyty w Gruzji, większość drogi pokrywał już asfalt. Tym razem nie kryję zdumienia - "gruntówki" zniknęły całkowicie. Miejsce, gdzie droga przecina rozległy nurt rzeki Terek, który pokonywaliśmy ostatnio po osie w wodzie, tym razem przemierzamy wygodną estakadą. Adrenalinę jaką fundowała Gruzińska Droga Wojenna zmierzającym do Stepancmindy turystom poczuć już można chyba tylko zimą, kiedy nierzadko jest ona nieprzejezdna z powodu opadów śniegu i schodzących z gór lawin.







Zaraz po sforsowaniu Terek zatrzymujemy się w Kobi. Cel: charakterystyczna stroma skała, o niebywałej strukturze (wygląda, jakby została złożona przez człowieka z dużych kamiennych klocków), na której gniazdują pomurniki. Rok temu się nie udało, ale tym razem na miejscu jest już ekipa duńskich ptasiarzy, którzy w ciągu godziny widzieli ptaki kilkukrotnie i wiedzą na których fragmentach ściany skoncentrować poszukiwania. Głównie ich pomocy zawdzięczamy świetną obserwację żerującego na skale ptaka. Rewanżujemy się, wykrytymi chwilę później, kulczykami królewskimi i jaszczurkami kaukaskimi. Na koniec dowiadujemy się o miejscu - około 10 kilometrów przed Stepancminda - w którym jeszcze wczoraj skandynawscy koledzy widzieli kilkanaście pleszek kaukaskich... Mamy szukać szerszego pobocza z dużym kontenerem na śmieci - tam należy zostawić auto i dalej przejść się pieszo do nadrzecznych zakrzaczeń. Spróbujemy.

Pod skałą w Kobi
Pomurnik (Tichodroma muraria)
Marian w starciu z pomurnikiem ;)
Jaszczurka kaukaska (Lacerta saxicola)

Ostatnie dwie godziny dnia chcemy poświęcić na poszukiwania pleszki kaukaskiej. Poza informacją od Duńczyków, udało mi się zdobyć kilka współrzędnych miejsc, gdzie ptaki widywane były pod koniec kwietnia tego roku oraz na przełomie kwietnia i maja w kilku poprzednich sezonach. Ponadto, dysponujemy namiarami od Staszka Czyża, który wraz z ekipą widział kilka pleszek, zaledwie parę dni przed naszym przyjazdem. Wszystkie te obserwacje mają wspólny mianownik - nadrzeczne skupiny rokitników w dolinie Tereku, na pięciokilometrowym (za wyjątkiem duńskiej miejscówki) odcinku między Arsha i Stepancminda. W ciągu paru minut od wyjechania z Kobi zauważamy co najmniej kilkanaście dużych kontenerów na śmieci, co wskazuje na to, że bez dokładnych współrzędnych nie trafimy we właściwe miejsce... Jedziemy więc dalej, mijając połączone przysiółki Sioni i Wardisubani, których nie sposób nie rozpoznać, dzięki charakterystycznej wieży obronnej w kształcie wydłużonego stożka, zajmującej szczyt skały tuż nad szosą i znajdującej się tuż za nią bazylice z IX wieku, o nietypowym dla Gruzji podłużnym trójnawowym korpusie. Jakieś dwa kilometry przed pierwszymi zabudowaniami zatrzymujemy się przy jednej ze świeżych "pleszkowych pinezek", ale po chwili uznajemy, że doszło tu do jakiejś przypadkowej obserwacji - w miejscu tym brzeg rzeki jest praktycznie pozbawiony roślinności. Następna jest Arsha, z widocznymi na lewym brzegu rzeki pozostałościami twierdzy oraz dwoma wodospadami. Kilkanaście minut błądzimy, poszukując przeprawy przez rzekę, która zaprowadzi nas jak najbliżej zakrzaczeń. Znajdujemy mostek, którym przedostajemy się na drugi brzeg i przez kilkadziesiąt minut kontrolujemy sporej wielkości "rokitnikowisko". Wygląda na to, że nic z tego nie będzie - słońce chowa się już za górami i aktywność ptaków jest bliska zeru. Udaje nam się wydeptać kraskę, kopciuszka, samicę "naszej" pleszki oraz liczne siwerniaki - zdecydowanie najpospolitszy gatunek w podobnym środowisku. Postanawiamy spróbować jeszcze w miejscówce Staszka, tuż przed wjazdem do Stepancmindy, ale tam sytuacja się powtarza - z ciekawszych odnotowujemy tylko dwa samce derkaczy odzywające się z... kępy niskich drzewek! Nad naszymi głowami pojawia się kilka kań czarnych oraz sęp płowy poszukujących pożywienia, co i nam przypomina o tym, że wypadałoby wreszcie coś zjeść ;). Pora ruszać na kwaterę!

W okolicy Kobi

Widok na Sioni
Sioni

Kraska (Coracias garrulus)
Rokitnikowe zakrzaczenia w rejonie Stepancmindy

Mam wrażenie, jakbym wrócił do Stepancminda po kilkudniowej przerwie - nie zmieniło się tu zupełnie nic. Te same krowy plączą się po ulicach. Na placu głównym, naprzeciw pomnika narodowego wieszcza Aleksandra Kazbegi, jakby ten sam szereg zaparkowanych równo Mitsubishi Delica i Ład Niva, a przed nim liczni naganiacze, kierowcy taksówek i miejscowi hochsztaplerzy. Nawet szczyt Kazbeku (5033,8 m.) standardowo ukryty za chmurami. Za "rynkiem" skręcamy ostro w prawo w wybrukowaną i niesamowicie wyboistą drogę i po paru minutach parkujemy pod mało zachęcającą rozwaliną, która według nawigacji jest naszym "apartamentem" na najbliższe dwie noce, o nazwie Emma Guesthouse. Blaszana brama jest zamknięta na cztery spusty i dopiero po kilku minutach łomotania w furtę, przerywanego dźwiękami klaksonu otwiera nam kobieta, która jest... gościem pensjonatu. Właścicielka Emma wydaje się być zdziwiona naszą obecnością - pomimo wcześniejszych ustaleń telefonicznych dopiero zabiera się za przygotowanie pokojów i posiłku. Komnaty wyglądają bardzo przyzwoicie, chociaż nagrzane w nich jest jak na przyjęcie delegacji z Piekła. W kuchni, która znajduje się w drugim skrzydle budynku razi nieporządek i brud. Po otwarciu lodówki już nikt z nas nie zdecyduje się na włożenie tam czegokolwiek. Znajdujące się w tej samej oficynie obie łazienki (co powoduje, że po wzięciu kąpieli, zanim dostaniemy się do sypialni, musimy przejść przez lodowate podwórko) wyglądają na pozór dobrze, ale i tu bez fuszerek się nie obyło - np. do jednego z pryszniców nie ma... kraników! W końcu podano do stołu! Wieczerza składa się z kilku dań - jest gruzinskij sałat (czyli... pomidory z ogórkiem zasypane kolendrą), tradycyjne pierożki chinkali (niestety mrożonka ze sklepu...), smażony karp oraz bardzo dobra sałatka ziemniaczana z marchewką, jajkiem (co może wynikać z faktu, że nie jest autorstwa Emmy i jest pozostałością po wystawnym Poniedziałku Wielkanocnym). Razem z nami przy stole siedzi Hiszpan z Zaragozy, którego dziewczyna jest Polką z Wrocławia - jaki ten świat mały. Wypada mi jeszcze powiedzieć coś na wyraźną korzyść pensjonatu, więc może wspomnę, że z podwórka mamy piękny widok na Kazbek (a raczej kłębowisko chmur, za którym jest Kazbek) i możemy podziwiać go przy każdym truchciku z i do łazienki. Nic nie zapowiada poprawy pogody, a tymczasem od świtu mamy zamiar poszukiwać endemiczną "Wielką Piątkę Kaukazu": dziwonię, pleszkę, cietrzewia, ułara (wszystkie z przymiotnikiem kaukaski) oraz świstunkę gruzińską... Długo czekałem, żeby móc wziąć rewanż na pleszce za te wszystkie ubiegłoroczne profanacje i myślę już głównie o tym, żeby wreszcie nadszedł jutrzejszy dzień!

Kolacja w Emma Guesthouse
Chinkali - gruzińskie pierożki

*          *          *

Nie mam nic przeciwko wczesnemu wstawaniu w teren, ale nie ukrywam, że też lubię odespać trudy podróży. Jednak dziś nie jest nam to dane - budzik stawia nas na nogi o piątej. Kto chce zobaczyć tokujące cietrzewie i ułary kaukaskie, ten za godzinę musi być już zameldowany u podnóża gór, na wschód od Stepancminda. Miejsca na kompromis nie ma, a w końcu po to tutaj przyjechaliśmy. Spoglądam przez okno i z niemałym zaskoczeniem zauważam, że wczorajsza pogodowa plucha jest już daleką melodią przeszłości. Kazbek widać jak na dłoni - zapowiada się fantastycznie pogodny dzień!

Poranny widok na Kazbek

Dojazd pod trawiaste zbocza, na których ubiegłego roku obserwowałem tokujące cietrzewie kaukaskie, zajmuje kilka minut. Trochę komplikacji wprowadza tylko nowy układ grodzenia pastwisk: w powstałym labiryncie siatek i powiązanych drutami pastwiskowych kołków niełatwo odnaleźć drogę. Po wyjściu z auta zderzamy się z brutalną rzeczywistością lokalnego klimatu. Doprawdy, nasze polskie poranki wcale nie są chłodne! Najgorszy jest przeszywający wskroś lodowaty wiatr. Na szczęście, zlokalizowanie cietrzewi nie jest specjalnie trudne - po paru minutach namierzamy dwa tokujące koguty... i ani jednego ptaka więcej - chyba nawet dla cietrzewi jest dziś za zimno... Podchodzimy nieco wyżej - przy tym wietrze, z dalszego dystansu ciężko jest ustabilizować obraz - wypłaszając po drodze liczne białorzytki i siwerniaki. Nisko nad nami pokazują się sępy płowe i sokół wędrowny - szkoda, że warunki do zdjęć są jeszcze bardzo słabe. Krajobraz za naszymi plecami nabiera światła i kolorów, co oznacza, że chwila, w której słońce wyłoni się w pełni za górskich szczytów, jest kwestią kilkudziesięciu minut. A ze słońcem "w twarz" nie zdziałamy za wiele. Nie ma chwili do stracenia - jedziemy na ułary.

Kazbek
Cietrzew kaukaski (Lyrurus mlokosiewiczi)

Ponownie przeklinając chaotyczne grodzenia, wydostajemy się na "wyjeżdżoną" (chyba bardziej przez krowy, niż przez auta) ścieżkę, która daje nam szansę na przedostanie się do nowego monasteru Ioane Natlismcemeli. Świątynia zlokalizowana jest nieopodal głębokiego wąwozu jednego z dopływów rzeki Terek, w pobliżu którego w 2015 roku po raz jedyny doświadczyliśmy wizualnego spotkania z ułarami. Poruszanie się po niesamowicie dziurawych, wąskich i koślawych uliczkach w Stepancmindzie jest intuicyjne, niczym obsługa Windowsa 10, dla osoby nie posiadającej dotąd komputera. Gubimy się kilka razy, ale ostatecznie jakoś wychodzimy na swoje i do mocno przetrzebionego lasu, oddzielającego nas od monasteru, podjeżdżamy od północy, łamiąc wszelkie zasady logicznego poruszania się po Stepancmindzie (o ile takowe istnieją). Wyboistą drogę do monasteru zdecydowanie łatwiej pokonywać na czczo, o co również zadbaliśmy. Malowniczy lasek, w którym przeważają sosny czarne i jodły kaukaskie, przywołuje we mnie wspomnienia świetnej zdjęciowej sesji z kukułką. Chwilę przed dotarciem do celu wspomnienia te materializują się pod wpływem, jeszcze bliżej niż wtedy pozującego ptaka! Autem podjeżdżamy na pełne kadry i tylko szkoda, że światło do zdjęć jest nadal podłe. Marian zaskakuje wszystkich, kiedy próbuje rozruszać statyczną modelkę melodyjnym "ku-kuu" - cóż, udało mu się - ptak odlatuje ;). Śpiew kukułki już chyba dla nikogo z nas nigdy nie będzie taki sam ;).

Kukułka (Cuculus canorus)

Charakterystyczne, żałosne gwizdanie pierwszych ułarów, słyszymy już zanim dojdziemy na skraj urwiska. Zdajemy sobie sprawę, że wypatrzenie mało ruchliwych ptaków jest niezwykle ciężkie, a czasu, póki nie zacznie oślepiać nas słońce, nie mamy zbyt wiele. Ptaki słychać na pewno z co najmniej trzech rejonów, jednakże wiatr i szum płynącego poniżej potoku mocno zniekształcają głosy i niełatwo jest precyzyjnie określić ich kierunek i odległość - mimo to wydaje się, że jeden z ułarów "gwiżdże" relatywnie blisko nas. Przeglądam najbliższe turnie, wystające półki skalne oraz występy i po niecałej minucie mam w lunecie pięknego koguta, odpoczywającego na pierwszych skałach za wąwozem! Co za szczęście! Chwilę później, w wysokich trawach tuż za nim, pojawia się kura! No i najważniejsze, że jakość tej obserwacji bije o głowę ubiegłoroczną! Pięknie widoczne są cechy upierzenia obu ptaków oraz różnica wielkości obu płci. Ciekawe jest też spostrzeżenie, iż głos śpiewającego samca za każdym razem dociera do nas 1-2 sekundowym opóźnieniem.

Ułar kaukaski (Tetraogallus caucasicus) - digiscoping
Ułar kaukaski (Tetraogallus caucasicus) - digiscoping
Sukces!

Korzystając z faktu, że idzie nam jak z płatka, przed umówionym na godzinę dziewiątą śniadaniem możemy zajrzeć w jeszcze jedno pobliskie miejsce - rokitnikowo-jałowcowy "skrub" domykający od południa trawiaste plateau, znajdujące się na wschód od miasta, skąd w ostatnich dniach meldowane były spore ilości dziwoni i pleszek kaukaskich. Zjeżdżając do miasta przez "kukułkowy" las zauważamy dwie wiewiórki, które uznajemy niesłusznie za wiewiórki kaukaskie - jak się później okaże były to osobniki południowego podgatunku wiewiórki pospolitej (gatunek z Kaukazu nie posiada pędzelków na uszach). Mamy też okazję do kolejnych fotograficznych spotkań z siwerniakami oraz pierwszych obserwacji drozdów obrożnych podgatunku amicorum. Po dotarciu do celu, do naszych uszu dobiega od razu śpiew dziwonii... ale zwyczajnych. Rozglądając się bacznie po najbliższych krzakach zauważamy jednak dwa większe łuszczaki! Udaje nam się nieco zmniejszyć dystans, akurat na tyle, żeby potwierdzić, że to samice dziwonii kaukaskich! Jednak w tej samej chwili ptaki się płoszą i odlatują w wyższe partie gór - jakościowo, straszna obserwacja. Stromym i męczącym podejściem wspinamy się kilkaset metrów, ale jedynym z tego pożytkiem jest fakt, że w końcu się rozgrzaliśmy. W sumie, na tym przystanku obserwujemy więcej krów niż ptaków... Z ciekawszych ptasich akcentów jest jeszcze samiec nagórnika, ale również na odległości ekstremalnej. Pleszek kaukaskich ani widu, ani słychu. Strach pomyśleć, gdzie podziały się te poważne ilości obu kaukaskich wróblowatych endemitów. Rzeczywiście, w ostatnich dniach się ociepliło, śnieg stopniał i towarzystwo zapewne odleciało w wyższe partie gór. Defetystyczne rozważania nie mają jednak większego sensu - bez walki się nie poddamy. Tymczasem pora wracać na kwaterę, nabrać sił do dalszych poszukiwań.

Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris)
Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris)
Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris)
Siwerniak (Anthus spinoletta coutelli)
Kazbek, już w pełnej krasie. Poniżej, klasztor Cminda Sameba
Panorama doliny Tereku
"Przystanek Dziwonie"

Gruzini pojmują czas inaczej niż my. Kiedy umawiacie się z kimś na konkretną godzinę, często będziecie musieli czekać kilkadziesiąt minut. Dużym błędem było założenie, że wczorajsze niedotrzymanie terminu kolacji było tylko chwilą słabości Emmy. Na śniadanie zajeżdżamy z przezornym dwudziestominutym poślizgiem, a i tak jesteśmy pół godziny za wcześnie. Wniosek: jeśli chcemy jeść o dziewiątej, umawiamy się na ósmą. Piękna, rześka pogoda i fenomenalny widok na Kazbek wyganiają nas do stołu na podwórku. Stół zakryty jest obrusem, który - nie wiedzieć czemu - jest rozłożony... wszerz. W efekcie, przy każdym większym podmuchu wiatru (a tych, jak wspominałem, dziś nie brakuje) działa on jak żagiel. Na obronę gospodyni muszę zaznaczyć, że jedzenie jest naprawdę smaczne - przeróżne konfitury, miód, śmietana i jajka komponują się zaskakująco dobrze (tym razem, zbytnio nie było czego przypalić). Po raz pierwszy udaje nam się też zobaczyć gospodarza (nazwijmy go umownie EMMAnuelem) - wygląda na to, że wychodzi on z łóżka raz na dzień, aby otworzyć wrota pomieszczeń gospodarczych i odprowadzić krowy do pierwszego zakrętu. Dalej muszą już sobie jakoś radzić - najlepiej na pastwisku sąsiada. Zagadka "bezpańskich" krów wałęsających się po gruzińskich ulicach została właśnie wyjaśniona - one wcale nie są bezpańskie, a uspołecznione!

Emma Guesthouse
Największy plus zakwaterowania w Emma Guesthouse - widoki podczas śniadania na podwórku

Po śniadaniu czeka nas kolejne rozdanie z gruzińskim fantomem - pleszką kaukaską. Zdegustowani poprzednio odwiedzonym miejscem, decydujemy się na spenetrowanie wąskiego i długiego pasa rokitników, znajdującego się pomiędzy miejscem skąd obserwowaliśmy cietrzewie oraz drogą do monasteru Ioane Natlismcemeli. Kilka ptaków widzianych tu było jeszcze wczoraj, ale czyż nie podobnie rzecz miała się z dziwoniami? Rozchodzimy się po krzakach... i niedługo potem pędem biegniemy do auta, kiedy Marianowi udaje się dostrzec cień odlatującego w gąszcz ciernistych krzewów ptaka - nawet ciężko powiedzieć jakiego pokroju. Kolejną ponad godzinę spędzamy na przedzieraniu się przez gęste krzaki rokitnika, który jest jedną z tych roślin, przez których skupisko nigdy nie chcielibyście się przedzierać. Parokrotnie zauważamy ruch, ale pewni jesteśmy jedynie obecności samicy zwyczajnej pleszki... Ran kłutych za to nie zliczę. Nawet jeśli była tu pleszka kaukaska, rozpłynęła się w powietrzu. Morale podupadają - nie kryję rozczarowania... W zasadzie moglibyśmy już jechać do domu, obmyślać dalszą strategię, ale wstrzymują nas - najpierw polujący na jaskółki skalne sokół, którego dopiero z bliższej odległości udaje się pewnie oznaczyć jako wędrownego, a następnie żaby dalmatyńskie. Na całe szczęście, bo inaczej minęlibyśmy się z naszymi znajomymi Duńczykami, którzy mijają nasze "obozowisko" w drodze pod "ułarowe skały". Wymieniamy spostrzeżenia, opowiadamy o ułarach (nasze zdjęcia robią wrażenie) i niepowodzeniach z pleszką kaukaską (robi to jeszcze większe wrażenie). Jeszcze raz próbujemy ustalić lokalizację miejsca, o którym dowiedzieliśmy się od nich wczoraj i otrzymujemy nieoczekiwaną ofertę - jeśli poczekamy kilkanaście minut odholują nas we właściwy obszar: Ale to, że przedwczoraj było tam kilkanaście ptaków, nie oznacza, że pozostał tam choć jeden - sami widzicie co stało się z dziwoniami - dodaje jeden z Duńczyków. Racja, ale poddać się będzie można dopiero po wyczerpaniu wszystkich możliwości - jedziemy z Wami!

Nasz Land Cruiser pnie się pod ułarowe skały
Sokół wędrowny (Falco peregrinus)
Zarośla rokitnikowe i widok na Stepancminda
Miejsce na kaukaskie wróblaki


O słuszności podjętej decyzji przekonujemy się jeszcze przed dotarciem do celu. Kilkadziesiąt metrów nad naszym autem przelatuje dorosły orłosęp przeganiany przez kruka! Zajmuję akurat miejsce za kierownicą, więc nim zjadę na pobocze, wygrzebię się z pasów i odbezpieczę aparat szansa na genialne ujęcia przepada bezpowrotnie. Wysypujemy się z samochodów, a ja jeszcze przez chwilę fotografuje oba ptaki w... trybie nocnym aparatu. Jak pech, to pech. Zanim się pozbieram, orłosęp jest już dużo dalej od nas, ale wciąż pozwala nam nasycić się obserwacją - nie miałem dotąd lepszego spotkania z tym olbrzymem. Okazuje się, że jesteśmy już niemalże na miejscu, a więc nawet nie pakujemy sprzętu do plecaków. Kilkaset metrów dalej parkujemy nasze auta i odchodzimy 50 metrów od drogi, aby uzyskać widok na rwący nurt płynącego w dole Tereku i znajdujące się na jego drugim brzegu kępy rokitników. Duńczycy ledwo co rozstawiają lunety i... już mają w lunecie samca pleszki kaukaskiej!!!  Niestety, zanim przypadnie moja kolej na "przyłożenie oka", ptak kryje się w gąszczu krzewów... Pobieżnie lustrujemy resztę krzaków ale nie widzimy już więcej ptaków... Nie ma mowy o sforsowaniu rzeki - najbliższa przeprawa jest kilka kilometrów stąd, a nawet jeśli chciałoby nam się wracać do mostu, teren na drugiej stronie rzeki jest wyraźnie podmokły i nie dostaniemy się tam nawet naszym autem. Wiatr jeszcze przybrał na sile - wręcz urywa głowy. Musimy zejść kilkanaście metrów niżej, nad brzeg rzeki, aby uzyskać stabilny obraz w lunetach, a ponadto liczyć na łut szczęścia. Duńczycy ruszają tymczasem do Kobi - myślę, ze jeszcze się spotkamy. Po paru minutach zajmujemy stanowiska nad wodą i uzbrajamy się w cierpliwość. Pleszka powraca chwilę później, pojawiając się na moment na krawędzi rokitników... po czym ponownie znika. Tym razem nie udaje się jej dostrzec Krzyśkowi - na pewno wróci. W międzyczasie obserwujemy brodźce piskliwe, pierwszą świstunkę kaukaską, muchołówkę szarą, no i oczywiście niezliczone ilości siwerniaków. Koncentrację na zadaniu obniża przepyszny landszaft, który jak magnes odciąga moje spojrzenie na wschód: dolina meandrującego i wzburzonego Tereku, domknięta z obu stron schodzącymi do koryta rzecznego skałami, w tle szczyty Wysokiego Kaukazu, a na planie przed nimi, nieśmiało dochodząca do głosu wieża obronna w Sioni. Pleszka w końcu powraca! Sytuacja powtarza się co kilkanaście - kilkadziesiąt minut, mniej więcej raz na 10-20 sekund i w końcu wszyscy mamy okazję przyjrzeć jej się przez lunety. Dystans do zdjęć jest spory - raz tylko ptak wyskakuje na wyeksponowaną ponad linię krzewów gałąź i jest okazja do sporządzenia dokumentacji, ale zapomniałem skorygować ekspozycji po sesji z orłosępem - na ustawieniach "+2" niewiele z tego wychodzi... Znów ubolewam, bo być może jest to ostatnia pleszka kaukaska tego wyjazdu... Z drugiej strony, dziękujmy za to co mamy - fatum poprzedniego wyjazdu odchodzi w zapomnienie. A gdybyśmy przyjechali do Stepancminda dzień później, mogłoby nie udać się wcale.

Orłosęp (Gypaetus barbatus) przeganiany przez kruka (Corvus corax)
Orłosęp (Gypaetus barbatus)
Miejscówka Duńczyków na pleszkę kaukaską
Nad brzegiem Tereku
Pleszka kaukaska (Phoenicurus erythrogastrus) - digiscoping
Pleszka kaukaska (Phoenicurus erythrogastrus)
Terek, Sioni i masyw Kazbeku
W oczekiwaniu na pleszkę


Do Kobi zajeżdżamy dosłownie na chwilę, licząc na bliższe spotkanie z pomurnikiem. Auto Duńczyków wciąż stoi pod skałą, ale ich samych nie widać - zostawiamy więc za wycieraczką kartkę z podziękowaniami i informacją, że wszystkim nam udało się zobaczyć pleszkę. Na pomurnika nie czekamy długo - pojawia się niemalże w tym samym miejscu co wczoraj, ale zanim zdążymy rozstawić lunety, odrywa się od skały i odlatuje... dobre 3-4 kilometry! I to by było chyba na tyle w temacie pomurnika.

"Pomurnicza skała" w Kobi

Korzystając ze wspaniałej pogody, decydujemy się wjechać w celach krajoznawczych pod Cminda Sameba. Średniowieczne mury kościoła Cminda Sameba i biała piramida Kazbeku w tle to chyba najczęściej reprodukowany obrazek z Gruzji - pozycja obowiązkowa dla tych, którzy dotarli do Stepancminda. Wielkim przeżyciem jest już sam wjazd na łagodne, trawiaste wzgórze, dźwigające świątynię i wznoszące się na wysokość 2170 m. n.p.m. Tym bardziej dla mnie, albowiem przypada mi zaszczyt poprowadzenia pojazdu z fotela kierowcy ;). Przewodniki turystyczne. które przejrzałem przed wyjazdem, grzmią jednym głosem, że wjazd pod kościół możliwy jest jedynie autem terenowym z napędem na cztery koła. Zgrabnie ujęte: słowo "możliwe" ma w sobie wyraźną nutę prawdopodobieństwa. Folklor rozpoczyna się od chwili przekroczenia Tereku na północ od "rynku" w Stepancminda i dotarcia do wsi Gergeti. Krętymi i dziurawymi jak rzeszoto uliczkami bez oznaczeń, wydostać się trzeba w kierunku małego cmentarza - na każdym skrzyżowaniu warto zastanowić się nad wyborem nie dwa, a trzy razy, bowiem kiedy znajdziemy się już w ślepej uliczce, albo na podwórku jakiegoś domostwa, możemy nie mieć okazji do nawrotki. Począwszy od cmentarza, rozpoczyna się już prawdziwa "jazda bez trzymanki". Na co drugim zakręcie ma się wrażenie, że tego zakrętu, to już nie będziemy w stanie pokonać. Na każdej prostej, oczyma wyobraźni widzę, jak wypychamy nasze auto z jakiejś błotnistej koleiny, albo szukamy urwanego koła. Otuchy dodaje jednak widok jeżdżących tędy starych radzieckich pojazdów oraz taksówek (zwykle, nieśmiertelnych Mitsubishi Delica), dowożących turystów ze Stepancminda. Skoro takie rzęchy walczą i zwyciężają, to i my damy radę.

W drodz pod Cminda Samebę - widok na Stepancminda. Ponad miastem lasek, w którym fotografowaliśmy kukułkę. Za nim ułarowe skały. Trochę na prawo, trawiaste zbocza, na których tokują cietrzewie kaukaskie

Poprzednim razem, u wrót Cminda Samebą stałem w pochmurnej i deszczowej aurze. Dziś, przy klarownej pogodzie prezentuje się nieporównywalnie piękniej. Kadry, z tym jednym z najpiękniej usytuowanych kościołów Świata, komponują się same. Zwiedzamy wnętrze XIV-wiecznej świątyni (dawnego klasztoru) oraz o dwa stulecia późniejszą dzwonnicę. Myślę, że każdemu z nas na zawsze zapadnie w pamięć, chyba jeden z najwspanialszych widoków wyprawy: panorama doliny Tereku i wpadającego do niego górskiego potoku Chkheri oraz Stepancmindy, widziana z kościelnych murów. Stojąc tu, łatwo zrozumieć jak ogromne znaczenie strategiczne posiadał dawniej klasztorny zespół. Z prac Wachusztiego Batoniszwilego, XVIII-wiecznego gruzińskiego historyka i geografa, wynika, że gdy Mchecie czy Tbilisi zagrażało niebezpieczeństwo, przewożono tutaj sakralne skarbce. Jedno jest pewne - nie chciałbym być w skórze pociągowych mułów, które dźwigały tutaj cały ten inwentarz.

Dojechałem!
Cminda Sameba





Panorama z klasztornych murów
Panorama z klasztornych murów



Najlepszy odcinek drogi pod Cminda Sameba...
Ustąp pierwszeństwa przejazdu - nasz Land Cruiser na podporządkowanej

W drodze powrotnej Mariana z Krzyśkiem jakby bardziej wgniata w tylną kanapę. Zjazd to żadna błahostka, nawet jeśli na co dzień nie ma się do czynienia z terenowymi autami. Parę zakrętów, trzeba brać na dwa razy - na jednym chyba wszyscy starzejemy się o parę lat. Podjazd na samą krawędź urwiska ze świadomością, że nasz uszkodzony hamulec ręczny zadziałałby dopiero, gdyby zaciągać go mułami, może być czynnikiem wywołującym przemarsz życia przed oczami. Marian wydaje się niewzruszony: spokojnie, choinki nas zatrzymają! Na szczęście nie dochodzi jednak do żadnych incydentów - chwilami, możemy nawet pozwolić sobie na relaks, podczas sesji zdjęciowych z wiewiórkami i drozdami obrożnymi.

Zjazd do Gergeti
Hopka!
Drozd obrożny (Turdus torqautus amicorum) 
Drozd obrożny (Turdus torqautus amicorum)
Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris)
Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris)


Cmentarz nad wsią Gergeti - dobry punkt orientacyjny dla zmierzających pod klasztor
Uliczki Gergeti
Uliczki Gergeti - charakterystycznym elementem krajobrazu górskich gruzińskich wsi są wszechobecne rury z gazem
Uliczki Gergeti
Gruzja w pigułce - góry, Wołga i spacerujące krowy
Most łączący Stepancminda z Gergeti

Ostatnim punktem programu dzisiejszego dnia jest wizyta nad rzeką Chkheri, tuż przy wylocie na północ ze Stepancmindy. Ubiegłego roku obserwowaliśmy tu świetną parę nagórników karmiących młode. Dziś tylko słyszymy ich melodyjne fletowe gwizdanie. W nadrzecznych zakrzaczeniach sporo jest dziwonii, Udaje nam się też zaobserwować naszą pierwszą świstunkę gruzińską - niby formalność, ale odczuć można ulgę. Właśnie skompletowaliśmy Wielką Piątkę Kaukazu - i to jednego dnia! :) Jakby na podkreślenie podniosłości chwili, w chmurach tworzy się kapitalny portal, w którym eksponuje się jeden ze szczytów z masywu góry Shan.


Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)


Wieczór to już czas na świętowanie - na stół trafia butelka czerwonego Pirosmani. Emma krząta się po jadalni z częściami naszej kolacji, więc korzystając z okazji prosimy o kieliszki do wina. Dostajemy je po chwili, jednakże wypicie z nich trunku skończyłoby się niechybnie wizytą na oddziale zakaźnym - ktoś chyba przecierał je ścierą do podłóg ;). Przy próbie domycia jednego z nich... urywa się nóżka, za co poczęstowani zostajemy jeszcze konkretną diatrybą, której dramaturgia nakazuje sądzić, że była to rodzinna pamiątka po carze Mikołaju. Nie pozostanę oczywiście dłużny i w paru słowach postaram się streścić formułę naszej kolacji. Cały zaś posiłek można by zatytułować frazą "Powrót karpia". Tak, resztki, których nie skonsumowaliśmy poprzedniego wieczoru wracają do nas jak bumerang (brakuje tylko karteczki z napisem: Zjecie go wreszcie?!). Poza tym frykasem jest oczywiście spécialité de la maison, czyli... "sałatka gruzińska". Powiew świeżości do jadłospisu wnoszą surówka szpinakowo-szpinakowa, spalone bakłażany oraz frytki o smaku zwęglono-surowym. Kuchnia Emmy ma swój niepowtarzalny styl. Gdyby nasza gospodyni miała spisać przepis na ostatnie z wymienionych dań, brzmiałby on mniej więcej tak: Ziemniaki pokroić w plastry. Na patelni rozgrzać olej, wsypać ziemniaki, a następnie iść spać. Kiedy woń spalenizny dotrze do sypialni, zdjąć patelnię z grzejnika. Fryteczki ułożyć niedopieczoną stroną do góry i serwować jako świeże i mięciutkie. Na zdrowie! Czara goryczy przelewa się, kiedy wchodzimy do pokoju. Skarga na grzejący wściekle grzejnik podziałała - teraz nie działa wcale... Strach pomyśleć co jeszcze nas tu spotka - ale jeszcze tę jedną noc u Emmy jakoś przetrwamy.

Kolacja u Emmy vol. 2

*          *          *

Ostatni dzień (a w zasadzie pół dnia) w Wysokim Kaukazie miał minąć pod znakiem poprawy jakości niektórych z dotychczasowych obserwacji. Po obiedzie powinniśmy obrać kierunek na południe, pod granicę z Azerbejdżanem, gdzie zaplanowaliśmy zwiedzanie stepów i monasteru w David Gareji, a następnie spotkanie z Pawłem i desant do Armenii. 
Najwięcej do życzenia pozostawiają obserwacje dziwonii i pleszki kaukaskiej. Z Marianem i Krzyśkiem (niektórzy wybierają spanie) zaczynamy od tych pierwszych, w miejscu, gdzie wczoraj widzieliśmy samice. Oczekiwania i nadzieje są spore - noc była bardzo chłodna i deszczowa, co mogło ponownie zagnać w doliny ptaki z wyższych partii gór. Jednak w praktyce, zastajemy ten sam skład gatunkowy co ostatnio (samiec nagórnika, siwerniaki, drozdy obrożne, białorzytki, dziwonie, sępy płowe...), pomniejszony o... dziwonie kaukaskie. Szkoda zdzierać buty na dalsze dreptanie po tej okolicy. Skoro jesteśmy już tak blisko, nie zaszkodzi podjechać na tokowiska cietrzewi kaukaskich, na które dziś trafiłby każdy niewtajemniczony, sugerując się jedynie miejscem zgromadzenia ponad dwudziestu birdwatcherów. Ilościowo jest dużo lepiej - znajdujemy co najmniej 6 kogutów. Jakościowo - raczej bez zmian, bo wszystkie ptaki są dość daleko. Ponadto, coraz bardziej zaczyna dokuczać przybierający na sile deszcz, przez który mokną okulary lunet. Mimo niełatwych warunków, dwukrotnie udaje nam się dostrzec przelatujące ułary - a to już bardzo wartościowe obserwacje. Ale najciekawsza, ma miejsce chwilę później. Nasza grupa rozciągnęła się dość mocno, dzięki czemu w promieniu kilkuset metrów nie był nam w stanie umknąć żaden ptak - a już na pewno stadko pięciu dziwonii kaukaskich, które udaje się wypatrzeć kilku ptasiarzom! Co ciekawe, ptaki żerują na pastwisku między tokowiskami cietrzewi, a najwyżej usytuowanymi zabudowaniami w Stepancmindzie. Dziwonie, wśród których jest na szczęście jeden pięknie wybarwiony samiec, obserwujemy dopóki nie pogoni nas kolejna ulewa. W drodze do auta, zagadujemy o pleszkę kaukaską gruzińskiego przewodnika. Wskazuje nam pas zakrzaczeń... w którym wczoraj mieliśmy halucynację pleszki! Będziemy drążyć ten temat po śniadaniu i wysuszeniu rzeczy. Przed odjazdem na kwaterę, dosłownie na chwilę odwiedzamy miejsce wczorajszej obserwacji ułarów - ptaków nie widać, ale udaje nam się dostrzec dwa koziorożce wschodniokaukaskie - dobre i to!

Jeszcze jedna próba wydeptania dziwonii kaukaskich...
Sęp płowy (Gyps fulvus)
Sęp płowy (Gyps fulvus)
Jednak jakiś endemit Kaukazu się pojawia - śnieżnik kaukaski (Chionomys gud) widziany i sfotografowany przez Krzyśka
Ptasiarze w drodze na tokowiska cietrzewi kaukaskich
Dziś pod tokowiskami tłumy :)
Dziwonia kaukaska (Carpodacus rubicilla) - digiscoping
Dziwonia kaukaska (Carpodacus rubicilla) - digiscoping
Dziwonie kaukaskie (Carpodacus rubicilla) - digiscoping
Dziwonia kaukaska (Carpodacus rubicilla)
Ułarowe zbocza
Nadciąga front
Koziorożec wschodniokaukaski (Capra cylindricornis) - digiscoping
 Uliczki Stepancmindy - GAZ-24, czyli słynna "Wołga" w wersji Pick-up

Do śniadania nie mam zastrzeżeń - poza gorącą herbatą, reszta jest i tak nieistotna. Co tu dużo mówić, porządnie nas wymroziło. Dzięki Bogu, kiedy wyruszamy na pleszkę, w jednej chwili się przejaśnia. Chyba dla wszystkich jest oczywiste, że traktuję nadchodzące rozdanie za kluczowe - jeszcze nie przebolałem wczorajszej zmarnowanej szansy na lepsze ujęcia pleszek i jestem świadomy, że będzie to ostatnia szansa na rehabilitację. Żeby zwiększyć szanse na sukces rozdzielamy się na dwie grupy. Drepczę przez rokitnik w pojedynkę i już po paru minutach nieźle na tym wychodzę. Choć w sumie niewiele by brakowało, a przeoczyłbym schowanego między gałęźmi jałowca samca dziwonii kaukaskiej, siedzącego zaledwie kilka metrów ode mnie ;). Wszystko trwa zaledwie parę sekund - może gdybym zachował trochę więcej zimnej krwi doczekałbym się zdjęcia ptaka w pozycji en face, ale i tak mam najlepsze dotąd ujęcia! Niestety, z pleszką nie idzie ani trochę do przodu - Marianowi z Krzyśkiem nie wiodło się lepiej. Jeszcze kilka razy obchodzimy zakrzaczenia, będące areną wczorajszych gorączkowych poszukiwań - ze dwa razy udaje nam się dostrzec samicę pleszki z pomarańczowym podogoniem - wszystko wskazuje na "guldensztata". Ale my chcemy samca i to bynajmniej przez ułamek sekundy! Po paru dalszych beznadziejnych minutach zajmuję pozycję na skraju jałowcowego "skrubu". Chwilę potem mogę wreszcie zakrzyknąć: MAM PLESZKĘ KAUKASKĄ! Marian z Krzyśkiem pędzą jak na złamanie karku i już za moment wszyscy nie posiadamy się ze szczęścia, bowiem tym razem do oznaczenia nie można mieć żadnych zastrzeżeń: piękny samiec pozuje jakieś 25 metrów od nas! Ptak jest bardzo ruchliwy i w jednym miejscu długo miejsca nie zagrzewa, ale co kilkadziesiąt sekund pojawia się w takich miejscach, że mamy szansę go podchodzić za zasłoną krzaków. Lepiej udaje się to tylko raz... ale za to porządnie - wreszcie "strzelam" wymarzony kadr! Jednak wyjadę z Gruzji spełniony!

Stepancminda
Cimnda Sameba na tle owiniętego w chmury Kazbeku
Dziwonia kaukaska (Carpodacus rubicilla)
 Pleszka kaukaska (Phoenicurus erythrogastrus)
Pleszka kaukaska (Phoenicurus erythrogastrus)
Pleszka kaukaska (Phoenicurus erythrogastrus)
Uliczki Stepancminy

Udało nam się zaoszczędzić dwie i pół godziny, które przeznaczyć możemy na jeszcze jeden niedaleki rekonesans po okolicy. Dopakowujemy bagaże, umawiamy pożegnalny obiad na trzynastą (przypominam: tzn., że chcemy jeść o czternastej) i podsumowujemy, jakie jeszcze mamy oczekiwania od Wysokiego Kaukazu. Marianowi wyraźnie brakuje górniczków podgatunku penicillata, a więc z dwóch wariantów tras wybieramy tę, prowadzącą do leżącej na odludziu wsi Juta - ubiegłego roku dotarłem tam dwukrotnie, za każdym razem obserwując po drodze górniczki. Trasa rozpoczyna się kilka kilometrów na południe od Stepancminda i przecina wzdłuż malowniczą i szeroką dolinę rzeki Snos Tskhali. Jeszcze przed pierwszym planowanym postojem w Sno, zatrzymujemy się na chwilę żeby skontrolować "marianowe" imaginacje jasnych wróblaków - najpewniej były to białorzytki, ale przy okazji dopisujemy do listy pliszkę górską. Samo Sno warte jest postoju dla zobaczenia pięknej wieży obronnej (opisywałem ją już tutaj), cerkwi i pomnika króla Wachtanga I Gorgasali - świętego Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Z mostu na rzece, dostrzegamy przy okazji pluszcza. W Sno po raz kolejny padamy ofiarą dziur w pamięci oraz labiryntowych pastwiskowych grodzeń i mylimy drogę, co - niewiele brakowało - skończyć się mogło efektownym skokiem Toyotą w nurt Snos Tskhali. Na szczęście wielka jest siła intuicji! Wracamy na właściwe tory i tuż za miejscowością stajemy, aby skontrolować sporych rozmiarów zarastające rozlewisko - Krzysiek wynajduje po chwili mnóstwo żab z gatunku Rana macrocnemis, a także pojedyncze ropuchy irańskie. Obserwujemy też parę świergotków rdzawogardłych, ale... wciąż nie widzimy górniczków.


Nie przeszkadzaj w poszukiwaniach!

Wieża obronna w Sno

ŁuAZ-969 - radziecka małolitrażowa "terenówka"
Sno - cerkiew i pomnik króla Wachtanga I Gorgasali
Uliczki Sno


Żaba Rana macrocnemis
Żaby Rana macrocnemis
Świergotek rdzawogardły (Anthus cervinus)
Ropucha irańska (Bufotes variabilis)
Żaba Rana macrocnemis

Przekraczamy Artkhmostskali, zostawiamy za sobą Akhaltsikhe - wieś-skansen, w której czas się zatrzymał chyba w czasach Wachtanga - aż dojeżdżamy do prostej, prowadzącej do osady Karkucha. Na tym odcinku fotografowałem rok temu górniczki i głuszki. Tym razem, obecny jest tylko drugi z wymienionych. Mimo wciąż pogarszającej się aury, nad górami co jakiś czas zauważamy krążące "drapole", m.in. sępy płowe i orła przedniego. Za Karkucha dolina zwęża się, a tuż po przejechaniu rzeki Kora, droga przytula się do skalnej ściany - chyba siłą woli i wyobraźni przywołujemy pomurnika, bo miejsce na niego jest wręcz idealne. W ciągu kolejnych paru minut możemy się nasycić widokiem tego fantastycznego "ptasiego motyla" - to zdecydowanie moja najlepsza obserwacja tego gatunku!

Malowniczo położony przysiółek wsi Akhaltsikhe
Głuszek (Emberiza cia)
Siwerniak (Anthus spinoletta coutelli)

Rzut oka na zegarek daje nam do zrozumienia, że już na pewno nie wyrobimy się na czas na obiad u Emmy. Powinniśmy już wracać, ale wycofanie się teraz byłoby grzechem. Zaledwie cztery kilometry dzielą nas od Juta - osady zapomnianej przez Boga i historię, położonej nie tylko na końcu drogi, ale w pewnym sensie na końcu Świata - jeśli uświadomi się sobie, że przez większość roku nie da rady dojechać tam nawet terenowym autem. Marian pyta mnie, po co w zasadzie mamy tam jechać? Odpowiedź jest prosta: żeby... dojechać do Juta. Bo samo to jest niezapomnianym przeżyciem. Droga, na której z trudem minęły by się dwa samochody, jest kręta, błotnista i dziurawa, a jeśli dodać do tego fakt, że patrząc w prawo widzimy głęboką przepaść i wijącą się w dole cienką nitkę kipiącej od nadmiaru wody Jutistskali, na brak emocji nie można narzekać. Z racji niedostatku czasu i kiepskiej pogody, Jutę wykorzystujemy tylko jako plac manewrowy do zawrócenia. W drodze powrotnej, przy moście na Kora ponownie trafia się nam pomurnik, a ponadto wypatrujemy orłosępa. Wreszcie Marian daje "po garach" - jak się nie pośpieszymy, to nasze pojmowanie czasu zawstydzi nawet Emmę.

Droga do Juta

Juta - osada na końcu Świata

Okazuje się jednak, że Emmy nie zaskoczy nikt. Godzina wyprzedzenia w zamówieniu obiadu to mało. Przez dwa kwadranse siedzimy więc przy stole przy filiżankach z gorącą wodą (herbaty też nie ma). Chyba na znak protestu i w geście braterstwa z nami, jedna z filiżanek wywraca się, a jej zawartość zalewa obrus. Emma starannie przetasowuje talerze na stole, układając nakrycia pozostałych gości przy czystej części obrusu po czym z miną matki, odmawiającej wydania jedynego syna do wojska wyrzuca: No to teraz siedźcie przy tych mokrych plamach. Co ja Wam poradzę? Nie ma drugiego obrusu! Cham się uprze i mu daj! Obiad zdaje się być składanką the best of dotychczasowych posiłków. Nie wierzyłem, że to się stanie, ale znów pojawia się bezczelnie znajomy karp. Przez chwilę targają mną wyrzuty sumienia - no przecież jak go nie zjemy, to ta kobieta otruje nim następnych gości - ale może nie będzie tak źle, może prędzej zjedzą go muchy w lodówce. Po posiłku dopakowujemy ostatnie bagaże - pora ruszać w drogę na południe. Ale nie tak znowu zaraz - przecież życie nie może być za proste...

Zabawy gruzińskich dzieci - na szczęście, jeszcze nie spowszedniały tu Smartfony i inne podobne rozrywki...

Marian nie ma telefonu. Nie ma go w ubraniu, w bagażach, w pokoju, ani w samochodzie - po kilku kontrolach jest to już pewne. Nie było w tym znowu nic aż tak strasznego - fakt, szkoda nietaniego sprzętu, no i utraconych kontaktów - gdyby nie fakt, że był to jedyny telefon, na którym zapisane zostały koordynaty WSZYSTKICH znalezionych przed wyprawą miejsc na ptaki w Armenii, kwater i innych istotnych lokalizacji. De facto, był to jedyny telefon z działającą w trybie offline nawigacją z wgranymi mapami obu kaukaskich krajów. Mało przezornie, nikt poza Marianem nie zapisał też w książce adresowej namiarów do kilku przewodników, którzy byli nam niezbędni do zrealizowania planów. Suma sumarum, jeżeli telefon się nie znajdzie, jesteśmy zgubieni. Marian ma z początku dziurę w głowie i nie potrafi stwierdzić, kiedy po raz ostatni miał zgubę w rękach. W końcu w krzyżowym ogniu pytań przypomina sobie, że posiadał go, kiedy wyjeżdżaliśmy do Juta. Podejrzewamy przystanek na ropuchach, ale to wciąż niepewna sprawa... Pędzimy już jednak w kierunku Sno, a Marian obserwując okolicę próbuje wydostać dalsze fakty z magazynu pamięci semantycznej. W końcu mamy przełom i to nie byle jaki - Marian przypomina sobie, że kiedy kontrolował godzinę, na zegarku była 12:31... Sprawdzamy czasy wykonania zdjęć i wszystko jest już jasne - sesja z pomurnikiem. Jedziemy prosto na most na rzece Kora, gdzie z serca, każdemu z osobna, spada wielki głaz - na ziemi leży marianowy telefon. Co ważne, wciąż działa, pomimo kilku godzin spędzonych na rzęsistym deszczu. Marian zaraz wyjdzie z siebie ze szczęścia. Wzruszająca scena, naprawdę!

Akhaltsikhe
Powrót spod Juta - już z telefonem!

Perypetie z telefonem kosztują nas jednak nie tyle stratę zdrowia i nerwów, co czasu - ze Stepancminda wyjeżdżamy z ponad godzinnym poślizgiem. Na "alpejskim" odcinku Gruzińskiej Drodze Wojennej pozwalamy więc sobie tylko na krótki przystanek przy źródleńcu, w nadziei na jakąś zabłąkaną śnieżkę. Poza zmokłym jak kura wrończykiem, kryjącym się w nieczynnym tunelu, nie ma tu jednak żadnego życia. Nic dziwnego, bo kilka minut przebywania na dworze grozi już utonięciem. Nadchodzi naprawdę ciężkie załamanie pogody, którego najgorszym przejawem jest gęsta mgła, która po chwili spowija całą okolicę. Rotundy panoramy za Przełęczą Krzyżową nie widać wcale, a w Gudauri udaje się dostrzec jedynie zarysy najbliżej znajdujących się budynków. Aż do zjazdu w dolinę Aragvi, trwamy w nerwowym i milczącym skupieniu. Uff, w końcu mamy to już za sobą. To chyba dobry moment, żeby rozładować niezdrowe podekscytowanie i dać drugą szansę czurczhelom. Tym razem wybór jest bardzo dobry - orzeszki chrupią aż miło, a winogronowa masa w odpowiednich proporcjach nie przeszkadza nawet Marianowi ;).

Źródleniec przy Gruzińskiej Drodze Wojennej
Miejsce na śnieżkę - tym razem bez śnieżki...
Jeden z tuneli na Gruzińskiej Drodze Wojennej
Wrończyk (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Pogoda się psuje...

Późnym popołudniem dojeżdżamy do Tbilisi. Pomni ubiegłorocznych doświadczeń rezygnujemy z przebijania się przez miasto (godziny szczytu panują tu zawsze...) i betonową metropolię objeżdżamy północną obwodnicą. Jednak nawet na drodze takiej klasy (czerwony kolor na mapie!) hamują nas niesamowite wyrwy i fałdy w nawierzchni, w pobliżu których tworzą się niemałe korki - terenowym autem dajemy sobie radę, ale tiry z naładowanymi naczepami balansują na nich na pograniczu wywrotki. Już po zmierzchu docieramy do naszego zjazdu w "drogę gminną" (kolor biały na mapie) numer 172 na Udabno. Wybieranie "żółtych" dróg wojewódzkich to ryzyko. Białych, to już niebezpieczna brawura. Natomiast jazda białymi drogami w nocy to bez dwóch zdań czyste szaleństwo. Jednak innego dojazdu do Udabno, położonego pośród bezkresnego stepu brak. W nawigacji maps.google nawet nie da rady ustanowić tędy trasy (sugerowany ponad dwugodzinny objazd przez Tbilisi i Rustavi), co samo w sobie jest bardzo wymowne. Pomyślnie przechodzimy przez próbę jaką jest pokonanie zalanego odcinka drogi i - jak mawiał klasyk - wpływamy na szerokiego przestwór oceanu. Przez około trzydzieści kilometrów jedziemy trawiastym nieużytkiem, który od czasu do czasu rozświetlają tylko pioruny. Nie ma mowy, żebyśmy dotarli na nocleg o jakieś rozsądnej porze - módlmy się, żeby dojechać w ogóle. Droga ma jednak swoje plusy - tylko dzięki tej "stepowej" trasie zaliczamy jeżozwierza indyjskiego, który przebiega przed naszym autem i znika w położonej nieopodal norze! Na zawsze zapamiętam też spotkanie z dwoma lelkami, odpoczywającymi na piaszczystej drodze - drugiego z nich udaje się podjechać na kilka metrów! Chyba nie tylko z napływu adrenaliny robi się duszno, bo na chwilę przed północą termometr wskazuje 25 stopni. Do Udabno dojeżdżamy po 22-ej. Znalezienie Mamuka Guesthouse - budynku w stylu meksykańskiej hacjendy - nie nastręcza większych problemów. Pomimo spóźnienia, podjęci zostajemy niesamowicie gościnnie - na stole czeka już wykwintna kolacja na koszt Mamuki, właściciela przybytku. Wszystko świeże i domowej roboty - od chleba i ciasta. przez sery i chaczapuri, aż po przeróżne konfitury. Jakiż kontrast z przyjęciem u Emmy. Szkoda, że śpimy tu tylko jedną noc, ale na step znów przeznaczyliśmy zaledwie jeden dzień - jutro na ponad tydzień opuszczamy Gruzję...

Tbilisi
Niespodzianka na autostradzie :)
Lelek (Caprimulgus europaeus)
Lelek (Caprimulgus europaeus)

c.d.n.

3 komentarze:

  1. Maciek, tamaryszki to w rzeczywistości rokitniki; ale... to blog o ptakach więc własciwie...czort z nimi ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha,no przecież cały czas będąc na miejscu mówiliśmy o rokitniku! Poprawię, jak wrócę z terenu.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tym gubieniem telefonów to już się robi mała tradycja :)

    OdpowiedzUsuń