niedziela, 26 lipca 2015

Gruziński dziennik - Dzień 1: 23 V 2015 - Gamardżoba Sakartwelo!

Po wyprawach w trzy strony świata, nadszedł czas na otwarcie ostatniego nietkniętego kierunku - wschodniego. Jeszcze w ubiegłym roku wszystko wskazywało na to, że pierwszy akt podróżowania w te strony rozegra się w Turcji, ale perspektywa włóczenia się po pograniczu z Syrią i Irakiem w obliczu wydarzeń w tych krajach optymizmem raczej nie napawała. Alternatywa znalazła się szybko - Gruzja - kraj spokojny, bezpieczny, intrygujący i posiadający ciekawą ofertę przyrodniczą ;). Głównym celem każdego ptasiarza wybierającego się do tej byłej republiki radzieckiej są oczywiście gruzińskie endemity, słynna "Piątka Kaukazu" - cietrzew kaukaski, dziwonia kaukaska, pleszka kaukaska, świstunka gruzińska i ułar kaukaski. Najlepszą porą na obserwacje tych ptaków jest wczesna wiosna, kiedy spędzają one zimę w dolinach i ich poszukiwania nie wymagają wdrapywania się pod najwyższe szczyty. Nam zależało jednak również na gatunkach stepowych, które powracają do Gruzji dopiero pod koniec kwietnia, bądź w maju. Zdecydowaliśmy się więc na termin 23-30 maja - kraj jest niewielki, o powierzchni mniej więcej 1/4 terenu Polski i nie wymaga bezwzględnie wyprawy dwutygodniowej. Optymalnym rozwiązaniem wydawał się być wybór tanich linii lotniczych z Katowic do Kutaisi, a następnie wynajęcie auta na miejscu. Nieoczekiwane problemy nastręczał wybór wypożyczalni - wrażenia z lektury regulaminów i opinii w internecie na temat poszczególnych firm można by określić powiedzeniem Jak nie urok, to przemarsz wojsk. Ostatecznie wybieramy droższą, ale pewną (przynajmniej według aktywnych w sieci byłych klientów) wypożyczalnię 4x4 Car Rental. Pełnia sezonu lęgowego i związane z nimi prace terenowe mocno utrudniały przygotowania merytoryczne do wyjazdu, ale na szczęście w dobie internetu dopływ do informacji jest dosyć łatwy i szybki. Skład wyprawy - "skandynawski": Adam Chlebowski, Paweł Kołodziejczyk, Karolina Krawczak, Krzysiek Ostrowski i ja. 

*          *          *          *          *

O godzinie 4:45 czasu miejscowego lądujemy na lotnisku Kopitnari, położonym 14 kilometrów na zachód od Kutaisi. Samo lotnisko jest naprawdę małe, ale nowoczesne, a jego wizytówką jest piąta na świecie pod względem wysokości wieża kontroli lotów. W hali odbioru bagażu więcej służb bezpieczeństwa niż na wszystkich polskich lotniskach razem wziętych. Prawdziwa przeprawa zaczyna się jednak po wyjściu przed terminal, gdzie zostajemy zaatakowani przez tłum żądnych naszej krwawicy kierowców, nachalnie oferujących nam wynajęcie auta po jedynej, niepowtarzalnej i korzystnej cenie - choć już mniej dla klienta. Przechodzimy przez falę uderzeniową i rzucamy tobołki na parkingu - nasz samochód, biały Nissan Patrol z napędem na cztery koła powinien być tu podstawiony na godzinę 5:00. Ale go nie ma...  Dzwonimy do Zury z 4x4 Car Rental - uff, na szczęście jest w drodze i będzie za pół godziny. Wraz z nami czekają rodacy z biura Podróże 4x4, którzy jak się okazuje zamówili trzy Nissany w tej samej wypożyczalni. Oczywiście widok zagubionych turystów nerwowo przechadzających się przed terminalem z telefonami w dłoniach nie uszedł uwadze nachalnej tłuszczy, która przystępuje do drugiego natarcia. Nasza piątka staje się celem jednego z kierowców o wyrazie twarzy wszechwiedzącego majstra-hydraulika, który tym razem przekonuje nas, że maszyna z uwieriennostju nie prijediet - a tak w ogóle to on już ma dla nas zarezerwowane auto! Inny z kierowców ugania się za nami z kluczykami swojego pojazdu, niemalże wciskając mi je w ręce, kiedy powracam z lotniskowego kantoru po zakupie lari. Czas w Gruzji najwyraźniej płynie innym rytmem i pół godziny niekoniecznie oznaczać musi 30 minut, ale w końcu zauważamy lawetę z czterema terenówkami. Zura jest pogodnym gościem, z którym załatwić można wszystko: nie zna słowa prabljema, a ponadto nie wymaga od nas depozytu, ani nawet prawa jazdy;). O 6:20 odpalamy silnik i ruszamy w trasę - Gamardżoba Sakartwelo - Witaj Gruzjo!

Port lotniczy Kopitnari
Samochody dotarły!
Pliszka siwa (Motacilla alba) - pierwszy sfotografowany ptak w Gruzji:)

"Dzień otwarcia" poświęcić mieliśmy na spokojny dojazd w Wysoki Kaukaz, gdzie planowaliśmy rozprawić się z tematem endemitów. Ciekawe są zawsze pierwsze chwile w nowych realiach - dla nas tą kluczową konfrontacją był przejazd krajową "jedynką" przez region Imereti, w kierunku na Zestaponi. Pierwsze wrażenie - nieczynne i zniszczone stacje benzynowe, zapuszczone ogrody i sady, wraki samochodów przy warsztatach samochodowych - stwarzają wrażenie obrazu po katastrofie. Wielkie zakłady przemysłowe zrujnowane i zabite dechami. Szare i ponure blokowiska prawie bez życia - jeśli nie liczyć przechadzających się pomiędzy budynkami psów i kur. Na drogach samochody rodem z minionej epoki - stare łady, wołgi, moskwicze, kamazy i ziły, które w Polsce nie przeszły by przeglądu technicznego nawet po dobrej znajomości, kontrastują z nielicznymi nowoczesnymi mercedesami i terenówkami. Wielkie, wiekowe ciężarówki w dużym procencie jeżdżą... na gaz, przez co wyglądają jak stare bomby wodorowe na kółkach. Choć wszystko to stwarza raczej przygnębiający modelowy obraz regionu, który po czasach prosperity w ramach Związku Radzieckiego nie przeżył zderzenia z brutalnym kapitalizmem, nie czuję się przygnębiony. W końcu nie spodziewałem się niczego innego, a poza tym uwielbiam egzotykę - w związku z ostatnim, czuję się raczej zaspokojony - w Gruzji jest jej pod dostatkiem. Spokojnym nie da się jednak być obserwując wyczyny gruzińskich kierowców - jazda własnym samochodem to nieprzeciętny wyczyn. Już po kilku minutach w trasie odnoszę wrażenie, że wszyscy posiadacze pojazdów na czterech kołach czyhają na nasze życie. Gruzini jeżdżą jak zdesperowani samobójcy i nie uznają żadnych reguł. Charakterystyczną cechą lokalnego stylu jazdy jest regularne wyprzedzanie na trzeciego, a nawet piątego (również policyjne samochody bez sygnałów uprawiają ten sport narodowy), niejednokrotnie na ostrych zakrętach, czy przed wzniesieniem. Używanie kierunkowskazów jest najwyraźniej oznaką słabości - czego nie można powiedzieć o korzystaniu z klaksonów, które są równie ważnym elementem wyposażenia samochodu co pedał gazu.

Stacja benzynowa na trasie do Zestaponi (z tych bardziej zadbanych)
Na poboczach zobaczyć można wraki samochodów
Wiekowe ciężarówki napędzane są gazem z butli umiejscowionych tuż za szoferką...
Typowe gruzińskie blokowisko
Motoryzacyjny przegląd epok
Nieczynne zakłady przemysłowe straszą swoim widokiem niczym w Polsce
Krajowa "jedynka" z Batumi do Tbilisi
Obrazek rodem z minionej epoki
Blokowisko w drodze do Zestaponi
Krajobraz okolic Zestaponi

Pierwszy przystanek to Khashuri - małe, prowincjonalne miasteczko pośród zalesionych gór, w którym robimy pierwsze zakupy, a w tradycyjnej piekarni nabywamy chleb szoti prosto z glinianego pieca tone. Gorący, pulchny (ale bez ulepszaczy), o przypieczonych krańcach i kształcie wiosłowej łodzi chleb smakuje wybornie! Wzmocnieni ruszamy w dalszą drogę, która wiedzie teraz pośród zielonych wzgórz wzdłuż malowniczej rzeczki Dziruty, a od Akhaldaby równolegle do wijącej się rzeki Mtkvari - krajobrazy podobne do tych z naszych Beskidów. Malowniczym głębokim wąwozem dojeżdżamy w końcu do Borjomi - naszego pierwszego punktu docelowego. Miasteczko to typowe uzdrowisko, słynące z leczniczych wód mineralnych odkrytych w latach trzydziestych XX wieku oraz butelkowanej wody o tej samej co miejscowość nazwie, rozlewanej na skalę przemysłową od 1850 roku. Rozpoznawalna nie tylko w Gruzji czerwono-biała etykieta tej ostatniej, uznawana jest wręcz za narodowe dziedzictwo - pierwszą rzeczą, o którą poprosił Jurij Gagarin po powrocie z kosmosu była właśnie woda Borjomi ;). Niebieskawo-zielony kolor butelki jest opatentowany i ma nawet swoją własną nazwę – Georgian Green. Co ciekawe, miasto kandydowało do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w roku 2014. Sądząc po widocznym braku infrastruktury związanej z uprawianiem sportów zimowych, była to kandydatura z rzędu tych bardzo śmiałych. 

Ulica handlowa w Khashuri
Khashuri
Szoti prosto z pieca smakuje wybornie
Dolina rzeki Dziruty
Borjomi
Borjomi
Borjomi - charakterystyczny blok mieszkalny nad rzeką Mtkvari. Po paru dniach okaże się, że sporo bloków w Gruzji nosi wyraźne ślady wybuchu gazu (niektóre ruiny dużo bardziej wyraźne...)

Nas do Borjomi przywiodły jednak względy przyrodnicze - tereny na zachód od miasteczka wchodzą w skład jednego z największych obszarów chronionych Euroazji, parku narodowego Borjomi-Charagauli (76 tys. ha). Niedźwiedzie, rysie, szakale - każdy znajdzie tu coś dla siebie. My jesteśmy zainteresowani mniejszym gabarytowo kowalikiem tureckim, po którego przyjeżdża tu większość birdwatcherów i co najważniejsze - większości się udaje. ;) Parkujemy auto przy początku szlaku niebieskiego do schroniska Lomismta i ruszamy wspinającą się drogą, biegnącą równolegle do strumienia, nad którym uganiają się pliszki górskie. Po kilku minutach obserwujemy pierwszą ptasią nowość - blisko spokrewnioną z wójcikiem świstunkę kaukaską! Szlak z Likani wydaje się być pewnym miejscem na ten gatunek, bowiem podczas całego spaceru stwierdzamy kilkanaście samców. Las jest z początku przeważająco liściasty, co stwarza dobry biotop dla muchołówek - dość pospolita jest tu muchołówka mała, ale niestety nie udaje się nam zobaczyć muchołówki półobrożnej - wschodniej kuzynki muchołówki żałobnej, co do której wiemy, że jest tu obserwowana w porze lęgowej. Szkoda, ale będziemy dziś w jeszcze "pewniejszym" miejscu. Kowalik turecki poza grecką Lesbos i Turcją preferuje ewidentnie wysokogórskie świerczyny i dojście w optymalne siedliska zajmuje nam dobrą godzinę. Tam zalega jednak głucha cisza, a jedyny głos kowalika tureckiego dobiega z naszego głośniczka ;). Po kilku godzinach złamani - bo w końcu lepszej szansy na ten gatunek w Gruzji nie będzie - schodzimy w kierunku pastwisk na początku szlaku. Nad nimi krąży pierwszy myszołów "wschodni" oraz stadko 8 jaskółek skalnych. W pobliskim sadzie udaje się nam wypatrzeć kilka pleszek podgatunku samamisicus, wyróżniających się białą wstawką na drugorzędówkach oraz oryginalnym śpiewem. Nagle kilkanaście metrów przed nami przelatuje kowalik - oczywiście zwyczajny, ale ciśnienie podniósł nam nadzwyczajnie!

Początek szlaku do schroniska Lomishta
Świstunka kaukaska (Phylloscopus nitidus)
Świstunka kaukaska (Phylloscopus nitidus)
Najbardziej fotogeniczni bywalcy szlaku to krowy ;)



Rozpoczynamy wabienie kowalika tureckiego!





Świstunka kaukaska (Phylloscopus nitidus)
Jaskółka skalna (Ptyonoprogne rupestris)
Pleszka (Phoenicurus phoenicurus samamisicus)

Wizytę w Borjomi kończymy na małym, zarośniętym cmentarzu. No, może "kończymy" brzmi dość niefortunnie... ;). Gruzińskie cmentarze znacznie różnią się od naszych - zamiast nagrobków stawiane są zwykle obrazy z podobizną zmarłego, a obok nich... butelki z winem lub wódką. Zasada jest prosta - chcesz przysłużyć się nieboszczykowi, wypij za niego! Grób może być zaniedbany, ale butelka musi być zawsze pełna - profilaktyczni Gruzini stawiają ich po kilka, tak aby potrzebujący zawsze znalazł trunek w szkle.

Gruziński cmentarz
Gruziński cmentarz
Gruziński cmentarz - czas na toast!

Powracamy do Zestaponi i kierujemy się na wschód zaskakująco dobrej jakości drogą krajową nr 1, prowadząca do Tbilisi. Na tym odcinku spory ruch utrudnia rozglądanie się za ptakami, ale i tak udaje nam się wypatrzeć kurhannika i pięknego dorosłego ścierwnika! W końcu zauważamy zjazd na drogę nr E117, a to oznacza jedno - za chwilę znajdziemy się na słynnej Gruzińskiej Drodze Wojennej.

Przerwa na zakup jabłek - zresztą zaskakująco drogich
Stary poczciwy Ził to na gruzińskich drogach powszechny widok
Ścierwnik (Neophron percnopterus)
Ścierwnik (Neophron percnopterus)
Ścierwnik (Neophron percnopterus)

Wajenna Gruzinskaja Daroga to główna arteria komunikacyjna przecinająca Kaukaz i jedyna droga łącząca stolicę Gruzji ze Stepancminda - miastem, w którym spędzimy kolejnych kilka dni w poszukiwaniu górskich endemitów. Trasa o długości 208 km to historia sama w sobie - maszerowały nią najeżdżające Kaukaz wojska pod dziesiątkami sztandarów, m.in. rzymskimi, scytyjskimi, hetyckimi, perskimi, mongolskimi, osetyńskimi, rosyjskimi i niemieckimi. Jak na strategiczny szlak przystało, wzgórza po obu stronach drogi usiane są licznymi twierdzami i warowniami. Obecna nazwa ma swój rodowód w modernizacji przeprowadzonej przez Rosjan w latach 1817-1863 - droga została wówczas poszerzona, tak aby można nią było łatwiej przerzucać oddziały wojskowe podczas walk z północnokaukaskimi góralami w Czeczenii i Dagestanie. Dziś pod złowrogim określeniem kryje się malownicza trasa oferująca zapierające dech w piersiach krajobrazy i kaukaski folklor. Początek Gruzińskiej Drogi Wojennej wyznaczają liczne... stragany z pięciolitrowymi baniakami z czaczą - 40-60% (a według niektórych - 90%!) winiakiem z wytłoków winogronowych - nieodłącznym elementem góralskiej tradycji, zapierającym dech nie słabiej od widoków.

Stoiska z czaczą

Po około 30 kilometrach osiągamy brzegi sztucznego zbiornika zaporowego Żinwali - potężny akwen na rzece Aragwi robi wrażenie. Zatrzymujemy się w szutrowej zatoczce bliżej końca zbiornika - tu, w przydrożnym lesie regularnie obserwowane są muchołówki półobrożne - w podobnym okresie ptaki stwierdzano w kilku ostatnich sezonach. Ale my napotykamy poważny problem - jeśli nie liczyć paru bogatek i świstunki kaukaskiej, w lesie "cicho jak w Borjomi"... Czy zajechaliśmy o niekorzystnej porze dnia? A może koniec maja to już zbyt zaawansowana pora roku na ten gatunek? Jakby nie było, wygląda na to, że ptasio pierwszy dzień podsumowywać będziemy w gorzkich słowach - jak na razie z głównymi celami wyprawy przegrywamy z kretesem 0:2... 

Lasek pod Ananuri - biotop lęgowy muchołówki półobrożnej
Łada - chyba najpopularniejsza marka na gruzińskich drogach

Nie mamy pod ręką czaczy by utopić smutki, ale wkrótce nadarza się okazja do odreagowania. Wyjeżdżamy spośród zielonych wzgórz i naszym oczom ukazuje się niebywale urokliwa XII-wieczna twierdza Ananuri, górująca nad zachodnim brzegiem jeziora. Budowla ma burzliwą historię - od XIII do XIX wieku forteca przechodziła z rąk do rąk i była areną kilkunastu bitew oraz krwawych jatek urządzanych jednym klanom przez drugie. Dziś kamienny pierścień murów z basztami i przyległymi doń dwoma cerkwiami emanuje spokojem. Pomyśleć, że niewiele brakowało, a twierdza znajdowałaby się pod wodami zbiornika Żinwali - plany radzieckich władz zostały na szczęście zweryfikowane wskutek masowych protestów lokalnej ludności. Oczywiście ciężko nam uciec od rozglądania się za przyrodą - na ścianach prastarych murów wynajdujemy kilka jaszczurek Darevskia rudis.

Twierdza Ananuri
Twierdza Ananuri
 Jaszczurka Darevskia rudis (fot. KO)
Zbiornik Ananuri
Twierdza Ananuri

Droga wiedzie dalej doliną rzeki Aragvi. Kilkakrotnie zostajemy zastopowani przez radośnie biegające po szosie stada owiec i krów - pędzenie zwierząt hodowlanych pomiędzy samochodami jest w Gruzji na porządku dziennym i nikogo nie dziwi. Za Pasanauri odrywamy się od doliny Aragvi i rozpoczynamy ostrą wspinaczkę. Wąska droga krawędzią przepaści i bardzo ostre zakręty - to nie jest dobre połączenie dla kogoś kto ma bogatą wyobraźnię. O posiadanie wyobraźni nie można z pewnością posądzać gruzińskich kierowców, którzy na tych serpentynach podejmują się wyprzedzania ledwie zipiących tirów, dźwigających swój ciężar z prędkością 20-30 kilometrów na godzinę. Chwilami jest naprawdę gorąco, ale wystarczy rozejrzeć się przez boczne okna - widoki są bajeczne. A dopiero wjeżdżamy w strefę alpejską, o czym świadczą zresztą pierwsze wrończyki przelatujące nad autem. Wreszcie zdobywamy mały płaskowyż, na którym rozciąga się górska wioseczka Qumlistsikhe. Zatrzymujemy się żeby przejrzeć stadko krukowatych - te okazują się być wprawdzie zwykłymi gawronami, ale przy okazji zauważamy pierwsze siwerniaki podgatunku coutellii (mocny kandydat do wyodrębnienia w nowy gatunek!) oraz samca dzierzby czarnoczelnej. W pobliskich krzakach słychać jakby przyśpieszoną i w wyższej tonacji piosenkę pierwiosnka - tak właśnie odzywa się świstunka gruzińska! Wkrótce naszym oczom ukazuje się pierwszy z poszukiwanych przez nas endemitów - taki nieco bardziej brązowy pierwiosnek, który jednak wydzielony został ze świstunki szarawej. Zapewne w górach to szeroko rozpowszechniony gatunek, ale jednak cieszy nas, że po dwóch wyraźnych niepowodzeniach coś w końcu drgnęło w kierunku pożądanym.

Krowy na środku drogi - w Gruzji widok powszedni...
... podobnie jak stada owiec




Płaskowyż pod Qumlistsikhe
Siwerniak (Anthus spinoletta coutelli)
Płaskowyż pod Qumlistsikhe
Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)
Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)
Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)
Świstunka gruzińska (Phylloscopus lorenzii)
Płaskowyż pod Qumlistsikhe
Dzierzba czarnoczelna (Lanius minor)
Dzierzba czarnoczelna (Lanius minor)
Gruzińska Droga Wojenna w rejonie Qumlistsikhe

Chwilę później przejeżdżamy przez Gudauri - największy ośrodek narciarski w Gruzji, wokół którego rozciąga się 16 kilometrów oficjalnych tras zjazdowych, wybudowany został przez austriackich specjalistów na wyraźny "prikaz" władz radzieckich, które w latach 80-tych próbowały pozyskać tę część ZSRR dla turystów dewizowych. W maju miejscowość sprawia wrażenie opustoszałej, ale kto by tam zwracał na to uwagę, kiedy tuż za ośrodkami odsłaniają się przed nami coraz to nowe monumentalne szczyty Wysokiego Kaukazu?  Z kontemplacji wyrywa nas Krzysiek, który twierdzi, że właśnie minęliśmy siedzącego przy drodze... bączka!(?). Zawracamy i nie wierzymy własnym oczom - na pozbawionym jeszcze liści krzaku widzimy samca bączka stojącego słupka w maskującej pozie. Znajdujemy się w tej chwili na wysokości 2100 metrów i obserwacja ta jest co najmniej dziwna. ;)

Gudauri
Bączek (Ixobrychus minutus)
Powoli odsłaniają się przed nami szczyty Wysokiego Kaukazu...
Niektóre zakręty dostarczają sporą dawkę adrenaliny...

Ciekawy "tunel" zaraz za Gudauri

Kilka kilometrów dalej urządzamy przystanek w pobliżu owalnej, pokrytej kolorowymi socrealistycznymi malowidłami platformy widokowej z arkadami, pełniącej rolę pomnika przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej. Obiekt o długości 70 metrów powstał w 1983 roku i upamiętnia 200 rocznicę zawarcia traktatu gieorgijewskiego, czyli ustanowienia rosyjskiego protektoratu nad wschodnią Gruzją w zamian za ochronę przed najeźdźcami z południa - to się nazywa bezinteresowna przyjaźń. :) Widok na rzekę płynącą głęboko w dolę wąską doliną jest wart grzechu. Z pobocza tuż za platformą lepiej możemy się przyjrzeć wrończykom, odpoczywającym na skałach przed nami. Nad naszymi głowami krążą jerzyki alpejskie. Obejrzeć też możemy kolejne dwa ciekawe podgatunki znanych nam ptaków - drozdy obrożne amicorum z dużą ilością bieli na skrzydle oraz sójki atricapillus z czarnym ciemieniem oraz białym policzkiem i szyją.

Platforma widokowa za Gudauri
Wrończyki (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Wrończyk (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Wrończyki (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Obserwujemy wrończyki (fot. KK)
Ubrać się trzeba cieplej, to już nie przelewki:)


Coś do listy ssaczej ;) (fot. KK)
Panorama z panoramą ;)

Po paru minutach jazdy zatrzymujemy się ponownie na Przełęczy Dżwari (inaczej: Krzyżowej). Wszędzie dookoła leży spora warstwa śniegu i zaczynam żałować, że nie zabrałem dodatkowego polara. Parkujemy przy kamiennym krzyżu wyznaczającym najwyższy punkt Gruzińskiej Drogi Wojennej (2379 m. n.p.m.) - monument w 1824 roku postawili rosyjscy żołnierze - w tym samym miejscu znajdował się pierwowzór wzniesiony dziewięć stuleci temu z polecenia króla Dawida IV Budowniczego. Obok symboliczny cmentarz niemieckich żołnierzy - jeńców poległych przy rozbudowie Drogi Wojennej po 1942 roku. Jest nawet pełna szklaneczka pod najwyższym krzyżem - jak tradycja, to tradycja - za wroga też można wypić. Na stojących obok kamiennych budowlach zimą pojawiają się pomurniki, ale nam udaje się zaobserwować tylko trzy siwerniaki. Coraz szybciej się ściemnia i chcąc uniknąć zjazdu w warunkach nocnych postanawiamy ostatni odcinek drogi pokonać bez przystanków.

Przełęcz Dżwari
Przełęcz Dżwari
Na tej wysokości pojawiają się dopiero pierwsze przebiśniegi

Za przełęczą droga ostro opada w kierunku Stepancmindy - oczywiście równie mocno meandrującym wężykiem. Na jednym z zakrętów mijamy roztrzaskanego tira - kierowcy ciężarówek przewożących towary z Rosji do Tbilisi powinni zarabiać jak prawnicy - muszą pracować w ciągłym pogotowiu i poruszać kierownicą oraz pedałami gazu i hamulca z chirurgiczną precyzją. Osobiście wolałbym być saperem. Przejeżdżamy przez nieoświetlony tunel, przypominający szyb kopalni, a następnie korytarzem, którego ściany wyznaczają kilkumetrowe hałdy brudnego śniegu. Zmienia się też charakter szosy, na której proporcje asfaltu do żwiru i dziur zaczynają się przechylać na korzyść tych ostatnich. Przed Kobi nawierzchni już praktycznie brak - podskakujemy na katastrofalnych wybojach i kraterach wypełnionych wodą. W pewnym momencie droga znika pod wodami wezbranej rzeki Baidara - tego nie zobaczycie w zachodniej Europie! A jednak w samym Kobi czeka nas niespodziewany przystanek - na dachu jednego z domów zauważamy samca nagórnika! Powoli zapadają ciemności egipskie i warunki do zdjęć są takie sobie, ale obserwacja jest przednia. Wracając do auta obserwujemy jeszcze latające nam nad głowami jaskółki skalne. No, może jednak nie był to najgorszy dzień na ptakach :).

Mijanka po gruzińsku
Zaczynamy się zastanawiać czy nazwa drogi nie ma jakiegoś ukrytego sensu ;)



Dojeżdżamy do Kobi...

... a tu niespodzianka - droga zalana
Nagórnik (Monticola saxatilis)

Już po zmroku dojeżdżamy do Stepancminda. Na szczęście zaraz po wjeździe do miejscowości udaje nam się znaleźć otwarty markiet - asortyment dość ubogi (jak się później okaże - standardowo), ale jest woda, chleb i smaljenskaja tuszonka - zestaw turystyczny jak się patrzy :). Nazwa miejscowości wywodzi się od świętego Szczepana - gruzińskiego mnicha, który zbudował tu erem do poboru opłat za przejazd prowadzącym przez góry szlakiem. W latach 1925-2006 miejscowość nazywała się tak samo jak góra, u podnóży której jest położona - Kazbegi. Upamiętniała ona lokalnego przywódcę, który po przyjęciu protektoratu Imperium Rosyjskiego nad Gruzją pomógł stłumić antyrosyjską rewolucję. Jego wnukiem był słynny Aleksander Kazbegi - narodowy wieszcz, któremu z kolei poświęcono największy plac miasta, gdzie znajduje się jego pomnik. Trochę to zamotane, ale wsio paniatna! Główną ulicą przecinamy miasteczko cudem unikając zderzenia z krową i urwania koła na dziurze o głębokości pół metra, po czym mostem na Tergi desantujemy się do położonej na lewym brzegu rzeki osady Gergeti - tu gdzieś mamy zorganizowany nocleg, tyle że... nie znamy adresu, a współrzędnych, które otrzymałem na maila zapomnieliśmy wpisać do nawigacji. Podjeżdżamy do pierwszej napotkanej grupy ludzi pracujących przy samochodzie - Wy znajetie gdie żylje u Liji i Ramaza KazalikashviliDa, da - Ja Ramaz! - odpowiada jeden z Gruzinów. No to jesteśmy w domu! Gospodarze sprawiają bardzo sympatyczne wrażenie... i nie jest to tylko wrażenie! :) Warunki noclegowe są ponadto bardzo dobre, mamy dostęp do internetu, wyposażonej kuchni i bardzo przyzwoitej łazienki. Dogadujemy kwestie śniadań i obiadokolacji na kolejne dni - samyje tradycjonnyje gruzinskije pitanje :). Już nie mogę się doczekać. Tymczasem po pajdzie z tuszonką i do łóżka. Budzik nastawiony na 5:30. Szybkie śniadanie i wreszcie ruszymy w góry!

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz