PROLOG
Wyjazd inny niż wszystkie - tyle można by powiedzieć o tygodniowym wrześniowym wyskoku za Kanał La Manche. Korzystając z zaproszenia od naszych znajomych z Liverpoolu - Magdy i Szymona, wraz z Józią Grandą bez większego wahania postanowiliśmy przyjrzeć się urokom zachodniego wybrzeża północnej Anglii oraz zagadkowej Walii. Od początku wiedziałem, że nie będę mógł całego tego czasu podporządkować ptakom. Ba - chyba po raz pierwszy podczas moich zagranicznych wojaży, miały one stanowić raczej dodatek do programu. Nie było mi z tym specjalnie łatwo, choć zdawałem sobie sprawę, że jeśli się postaram, co nieco skrzydlatego uda mi się uszczknąć. Wyjazdy dzielą się w końcu na "ptasie" i "mniej ptasie". Poza tym, można co prawda żyć bez ptaków, lecz to nie znaczy, że się da. ;) Uznałem, że będę kontent, jeśli uda mi się choć raz dłużej popatrzeć w morze, przynajmniej spróbować poszukiwań pardwy "szkockiej" oraz odwiedzić któryś z pobliskich rezerwatów. Wydawało się to realne i rozsądne - zwłaszcza, że jednak też zależało mi na nieornitologicznych doznaniach, a czasu nie było znów tak dużo.
Ze względu na specyfikę wyjazdu, postanowiłem że nie będę tu opisywać wszystkiego w utartym chronologicznym schemacie - godzina po godzinie. Wątki tak się bowiem przeplatały, że prędzej czy później, spotkałbym się z dezaprobatą tych, bardziej lub mniej ptasich, czytelników. O wiele lepszym rozwiązaniem wydawało mi się opisanie dziesięciu najciekawszych spośród odwiedzonych miejsc oraz zwrócenie uwagi na podobną liczbę dodatkowych aspektów podróżowania po Anglii, które mogłyby przydać się planującym podróż na Wyspy. Taki układ powinien być gwarancją, że każdy znajdzie w tym wpisie coś dla siebie i z łatwością będzie mógł uniknąć mniej chcianych treści. :) Uważni czytelnicy bloga wiedzą już, że "Birdaholic Diary" to nie tylko pamiętnik ptasiarskiego fanatyka (uwaga: to nie znaczy, że nim nie jestem...), ale również skarbnica treści o zabarwieniu kulturalnym, historycznym czy geograficznym. Ci z Was, którzy to akceptują, w sprawozdaniu z Anglii i Walii odnajdą się z całą pewnością.
* * * *
10 NAJCIEKAWSZYCH MIEJSC
1. LIVERPOOL
Nasza główna baza wypadowa, ale również sam w sobie cel dwudniowego zwiedzania. Przyznaję, że drugie po Londynie największe miasto portowe Anglii, kojarzyło mi się raczej jako ośrodek przemysłowy, niż jako nowoczesna metropolia, w której można wypocząć. Tymczasem, rzeczywistość jest bardzo pozytywnie zaskakująca. Nie bez powodu, Liverpool piastował w 2009 roku zaszczytną funkcję europejskiej stolicy kultury - muzea, galerie, biblioteki i ogromny wybór zabytków. Tak w telegraficznym skrócie dałoby się opisać to, co czeka tu nieświadomego jak ja przybysza. Przyznać też muszę, że z trudem potrafię wywołać z pamięci miejsce, w którym nowoczesność tak dobrze przeplatałaby się z tradycją i historią. Od czego zacząć będąc w Liverpoolu? Co trzeba zobaczyć i przeżyć?
Exchange Passage
Town Hall od frontu
Z pewnością nie sposób przejść obojętnie obok muzycznej historii miasta, która nierozerwalnie kojarzy się z historią zespołu The Beatles, którego członkowie pochodzili właśnie stąd i który powstał właśnie tu. Żółta łódź podwodna przed lotniskiem, The Beatles Story, The Beatles Museum, pomnik Beatlesów przy Canada Boulevard czy Eleanor Rigby przy Stanley Street... Kult Beatlesów widać na każdym kroku. Pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku to Mathew Street, przy której zlokalizowany jest między innymi Cavern Club, w którym Beatlesi zaczynali swoją muzyczną przygodę. Uwaga - liverpoolskie Abbey Road nie ma nic wspólnego ze słynnym studiem i jeszcze słynniejszą "zebrą" z okładki płyty Beatlesów o tej samej nazwie - ta znajduje się... w Londynie, co jednak nie przeszkadza tysiącom sklepikarzy robić świetnego biznesu na sprzedaży pamiątek z jej wizerunkiem.
Żółta Łódź Podwodna przed John Lennon Airport
Beatlesi są wszędzie!
The Cavern... To w tym klubie, 9.11.61 r., Brian Epstein po raz pierwszy zobaczył The Beatles
Mathew Street - pozycja obowiązkowa dla fanów The Beatles
The Beatles Statue przy Canada Boulevard
Wizytówką miasta są doki, których powstawanie od połowy drugiej dekady XVIII wieku wiązało się z faktem, że Liverpool stawał się wówczas jednym z trzech wierzchołków wielkiego trójkąta handlu niewolnikami: za angielską broń, tekstylia i alkohol w Afryce (drugim wierzchołku) kupowano niewolników, przewożonych następnie na Karaiby i do Ameryki Północnej (trzeci wierzchołek). Najsłynniejszym z liverpoolskich doków jest bez dwóch zdań położony na południe od Pier Head Albert Dock, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Obiektów godnych uwagi jest na jego terenie całe mnóstwo, m.in. galeria sztuki Tate Liverpool czy Merseyside Maritime Museum. Tuż na północ od nich zlokalizowany jest Canning Dock, w tle którego wyróżniają się dwie futurystyczne budowle: "biała" Liverpool Museum (ciekawe, choć jak na mój gust, trochę zbyt chaotyczne i multimedialne - ale warto wjechać na najwyższe piętro żeby zobaczyć panoramę okolicy) oraz "czarna" wielofunkcyjna budowla, przypominająca wyciosaną z węgla bryłę, zwana "wątrobą". Jest to zresztą określenie dość dwuznaczne, zważywszy na fakt, że wątroba w języku angielskim to... liver. Sama nazwa miasta pochodzi jednak od livera - zobrazowanego w miejskim herbie mitycznego ptaka morskiego podobnego do kormorana, gnieżdżącego się rzekomo w stawie w pobliżu współczesnego Liverpoolu, któremu użyczył imienia. Dalej za opisywanymi budynkami, znajdują się kolejne mocno rozpoznawalne budowle, tzw. "Trzy Gracje": Port of Liverpool Building (1907), Cunard Building (1913) - przed frontem którego stoi pomnik Edwarda VII - oraz 100-metrowy Royal Liver Building (1910) z parą liverów na szczycie. Na szczęście, z powodu wysokich kosztów upadł projekt "czwartej Gracji", o nazwie "Cloud" (aut. Will Alsop), który nosić powinien raczej nazwę "czwartej Kompromitacji" - zresztą zobaczcie sami w Internecie, nie mam nawet sił tego opisywać - uff!
Albert Dock
Albert Dock - w tle widoczna wieża katedralna
Albert Dock
Albert Dock
Albert Dock
Albert Dock
Albert Dock
Albert Dock z mewą srebrzystą (Larus argentatus) w roli głównej (fot. JG)
Albert Dock: budynek Merseyside Maritime Museum
Albert Dock i Pump House
Salthouse Dock
Pump House
Pierwsze zwiedzanie - od lewej: Magda, Szymon, ja i Józia
Canning Dock
Panorama Canning Dock
"The Liver", Georges Dock Building oraz gmach urzędu władz lokalnych
"The Liver"
Museum of Liverpool
Widok z piętra Museum of Liverpool na Canada Boulevard
Museum of Liverpool
"Trzy Gracje"
Port of Liverpool Building
Captain F.J. Walker dziś nie wypatruje już U-bootów, spoglądając w kierunku Birkenhead
Pomnik Edwarda VII przed Port of Liverpool Building
Royal Liver Building
Liverpool Parish Church wpisany w nowoczesny krajobraz miasta
Największym symbolem miasta nie jest jednak liver ale... lambanana - czyli rzeźba, przedstawiająca przedziwnego stwora, będącego krzyżówką owcy (ang. lamb) i banana. Pierwotnie powstała jedynie jedna jasnożółta rzeźba - tzw. superlambanana (obecnie stojąca przy Tithebarn Street), opracowana przez japońskiego artystę Taro Chiezo na potrzeby wystawy ArtTransPennine w 1998 r. Rzeźba była jednocześnie komentarzem do zagrożeń związanych z inżynierią genetyczną, jak i odwołaniem do historii Liverpoolu: zarówno owce, jak i banany były częstymi towarami przeładowywanymi w miejskich dokach. W 2008 roku, z okazji nadania miastu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury na kolejny rok, wykonano 125 indywidualnie zaprojektowanych miniaturowych replik (oryginał waży ponad 8 ton i jest wysoki na 5,2 metra), które zdobiły najważniejsze miejsca w mieście i regionie. Wiele spośród nich przetrwało po dziś dzień, jako stały element sztuki ulicznej.
Lambanana z beatlesowskimi motywami
Lambanana przed gmachem Museum of Liverpool
Najlepszym punktem orientacyjnym w mieście jest widoczna zewsząd, wysoka na 138 metrów Radio City Tower - radiowa i obserwacyjna wieża zbudowana w 1969 roku i otwarta przez królową Elżbietę II. Poniżej znajdują się m.in. Williamson Square i całe zagłębie drogich oraz pełnych kosztownych wystaw sklepów. Godne uwagi są tereny na północ od wieży. Budowle, takie jak dworzec Liverpool Lime Street Station, neoklasycystyczny St George's Hall, Cenotaph (symboliczne miejsce pamięci poległych w I wojnie światowej), teatr Liverpool Empire, biblioteka Central Library i World Museum, wraz z Parkiem pamięci Saint John's Gardens oraz Wellington's Column (pomnikiem Waterloo), tworzą wpadający w pamięć krajobraz kulturowy i historyczny Liverpoolu.
Radio City Tower
Park Pamięci - Saint John's Gardens
Park Pamięci - Saint John's Gardens
Park Pamięci - Saint John's Gardens
World Museum
Wnętrze Central Library robi wrażenie...
Liverpool Empire Theatre
Lwy przed St. George's Hall
Warto urządzić sobie wycieczkę śladami obiektów sakralnych. W mieście znajduje się największa na wyspach katedra anglikańska, która ponadto posiada najcięższe dzwony na świecie. Spory dysonans może budzić wizyta w środku, gdzie oprócz różowego neonu nad nawą główną znajduje się... sklep z pamiątkami! Polecam również przejść się po położonym poniżej katedry Saint James Mount and Gardens, który do 1936 roku wykorzystywano jako cmentarz miejski. Nieco ponad pół kilometra na północ od tego miejsca nie sposób przeoczyć główną świątynię archidiecezji Liverpoolu Kościoła rzymskokatolickiego - Katedrę Metropolitalną, który wygląda niczym wyjęty z planu Gwiezdnych Wojen statek kosmiczny, strzelający w niebo laserowymi wiązkami z równomiernie rozmieszczonych wyrzutni. Może nie ze względu na spektakularność, co klimat i historię miejsca, wypada zobaczyć ruiny St. Luke's Church (o którym w mieście nikt nie powie inaczej jak Bombed Out Church), zniszczonego podczas blitzu w 1941 roku. W Liverpoolu znajduje się też jedna z najbardziej okazałych synagog w kraju - Princes Road Synagogue. Jako ciekawostkę można podać, że w mieście znajdował się nieistniejący obecnie pierwszy meczet w Wielkiej Brytanii, ufundowany w 1889 roku przez Williama Abdullaha Quilliama.
St. Luke's Church
St. Luke's Church
Katedra Saint James Mount and Gardens
Portal katedry Saint James Mount and Gardens
Katedra Saint James Mount and Gardens
Katedra Saint James Mount and Gardens
Katedra metropolitalna
Żeby poczuć miejskiego ducha warto zafundować sobie wieczorny spacer po tętniącym życiem centrum. Większość interesujących lokali skupia się przy Hardman Street i Bold Street w Albert Dock, a także przy Nelson Street i Berry Street. a nieco dalej od centrum - w Aigburth obok Sefton Park, przy krótkiej ulicy Lark Lane. Miłośnicy złocistego trunku od razu powinni kierować swe kroki w stronę Fleet Street, Slater Street, Wood Street, Ranelagh Street, Victoria Street, bądź na Concert Square. Co interesujące, podczas tych peregrynacji po mieście, często natrafimy na Chińczyków - w Liverpoolu znajduje się najstarsza w Europie chińska społeczność, założona jeszcze w XIX wieku, a w tutejszym Chinatown znajduje się największa brama chińska poza Chinami.
Chinatown
Chinatown
2. CHESTER
Liczące prawie dwa tysiące lat Chester (w 79 roku powstała tu największa ze znanych rzymskich fortec, Deva Castra) to propozycja idealna na jednodniowy wypad z Liverpoolu. Ze względu na zwarty układ urbanistyczny, w kilka godzin można tu zobaczyć całkiem sporo. Zaczęliśmy od Grosnevor Park, gdzie boleśnie przeżyłem brak aparatu - nigdzie indziej nie widziałem tak fotograficznych czarnowronów (skądinąd, pospolitych w Anglii), dziesiątek kokoszek plączących się po trawnikach pod samymi nogami oraz bezgranicznie ufnych "szarych" wiewiórek. Promenadą nad rzeką Dee (z pobliża której kursują rejsy spacerowe po rzece) doszliśmy do placu uniwersyteckiego, przy którym znajduje się zamek, wzniesiony przez Wilhelma Zdobywcę. Chwilę spacerowaliśmy po rzymsko-średniowiecznych murach miejskich, które tak świetnie i okazale jak w Chester, nie zachowały się nigdzie w Anglii - imponujące fortyfikacje, liczące ponad 3 kilometry, domykają niemalże całe Stare Miasto. Następnie minęliśmy Roodee - najstarszy angielski tor wyścigów konnych, wybudowany w miejscu dawnego basenu portowego i Grosvenor Street doszliśmy do Bridge Street, która doprowadziła nas do Chester Cross - najznamienitszego skrzyżowania ulic w mieście, gdzie krzyżują się wspomniana Bridge Street z ulicami Watergate, Northgate i Eastgate. Centralnym punktem placu jest średniowieczny krzyż, zniszczony w czasie Wojny Secesyjnej (1642-1651), a następnie zrestaurowany w 1975 roku. Wspomniane ulice słyną zaś w całej Anglii z urokliwych kamienic z epoki tudoriańskiej i wiktoriańskiej, z których wiele posiada unikatowe Rows - podcienie poprowadzone ponad rzędem ciągnących się przy ulicach sklepów. Obrazek, który jednoznacznie kojarzy się tylko z Chester, co powoduje, że panuje tu naprawdę solidny natłok turystów. Najbardziej malownicza jest chyba Eastgate Street, prowadząca do Eastgate Clock - zegara misternej roboty, zawieszonego na łuku z piaskowca z okazji diamentowego jubileuszu królowej Wiktorii. Pomimo niewątpliwej urody tego miejsca, z pewną ulgą przeszliśmy w górę Werburgh Street, przy której zlokalizowana jest normańska katedra, pod wezwaniem św. Werburgh - anglosaskiej księżniczki, obwołanej patronką miasta. Ulica powraca do Northgate Street tuż przed wartym uwagi neogotyckim ratuszem (a dla wygłodniałych ludzi, wartym równie wielkiej uwagi McDonaldem...). Kontynuując drogę na północ przekroczyliśmy mury miejskie i powróciliśmy do dworca. Żałowałem tylko, że już po fakcie dowiedziałem się o istnieniu rzymskiego amfiteatru - dla zainteresowanych: znajduje się on przy Little St. John Street, na północno-zachodnich rogatkach Grosvenor Park.
Chester: Canal Side
Kokoszki (Gallinula chloropus) - tutaj niepłochliwe jak miejskie gołębie
... podobnie jak wiewiórki (fot. JG)
Dee River
Chester Castle
Brama wjazdowa University of Chester
Bridge Street
Bridge Street
Bridge Street
Bridge Street
Eastgate Street
Eastgate Street
Chester Cathedral
Chester Cathedral
Town Hall
W cichym miasteczku Conwy, pośród malowniczych zielonych wzgórz zlokalizowany jest jeden z najpiękniejszych i najlepiej zachowanych zamków na Wyspach Brytyjskich, będący zarazem jedną z wizytówek Snowdonii - bajecznej krainy w północnej Walii. Średniowieczną fortecę, wzniesioną w niecałe cztery lata (!) z polecenia króla Edwarda I w drugiej połowie XIII wieku, wybudowano na niewysokiej, ale i niezniszczalnej platformie skalnej, tuż przy ujściu Conwy do Liverpool Bay. Twierdza miała być jednym z elementów tzw. "żelaznego kręgu zamków walijskich", symbolizującego panowanie Anglii nad Walią. Wzniesiona z kamienia budowla przez wielu uznawana jest za największą fortyfikację średniowiecznej Europy - faktem jest, że posiada aż 22 wieże, a na dziedziniec prowadzą trzy bramy. Obiekt najładniej prezentuje się z mostu w ciągu Conway Road (położonego równolegle do starszej przeprawy Suspension Bridge), skąd dla birdwatcherów równie dobrze prezentuje się sama rzeka - na płyciznach i piaszczystych łachach żerują tu dziesiątki krwawodziobów, ostrygojadów, kulików wielkich, cyraneczek i świstunów. Z mostu warto wybrać się na spacer wzdłuż pierścienia murów obronnych starego miasta, w który wpisanych jest 21 baszt. Całość, równie świetnie zachowana co zamek, wybudowana zresztą została w tym samym czasie, a to dla ochrony angielskich osadników przed Walijczykami, którzy co kilka lat upominali się o niepodległość w mniej lub bardziej skutecznych rebeliach i powstaniach. Spacerując wzdłuż murów od strony przystani nietrudno przeoczyć niewielką czerwoną kamienicę wielkości kiosku, która jest rzekomo najmniejszym domem mieszkalnym w Wielkiej Brytanii - jeszcze na początku XX wieku mieszkał tu samotny rybak. Niezwykle klimatyczna jest starówka, gdzie praktycznie nie sposób znaleźć nieładną kamienicę - jedną z ciekawszych, przyległych doń budowli jest St Mary’s Church z klimatycznym cmentarzem i... kawiarnią w środku. Polecam również lekturę licznych dwujęzycznych tablic informacyjnych - czytając po walijsku można sobie wyłamać zarówno oczy, jak i język. Ale o tym w kolejnym punkcie...
Kawka (Corvus monedula)
Jeśli Walia to zupełnie inny świat w realiach Wielkiej Brytanii, Anglesey to całkiem inny świat w realiach Walii. Oddzielona od reszty krainy zaledwie wąskim przesmykiem Menai Strait, przez wieki rozwijała się w izolacji, dzięki czemu pasjonaci języka walijskiego poczują się tu jak ryby w wodzie - jeszcze dziś walijski zna lub na co dzień używa ponad 62,5% mieszkańców wyspy (podobne wskaźniki mają jedynie półwysep Llŷn i Snowdonia). Historia Anglesey (walijska nazwa to Ynys Môn - Wyspa Krów, a dawniej Ynys Dywyll - Mroczna Wyspa, lub Ynys y cedairn - Wyspa dzielnego ludu) długo była powiązana z historią druidów. W 60 roku n.e. rzymski namiestnik Brytanii Swetoniusz Paulinus postanowił złamać ich potęgę, zaatakował wyspę, zniszczył celtyckie świątynie i święte groby. Rzymianie nazywali wyspę Mona. W kolejnych wiekach militarne rajdy organizowali tu wikingowie, Sasi, i Normanowie. Dopiero wspomniany przy okazji Conwy król Edward I opanował wyspę na dobre w XIII wieku, czego najwybitniejszymi śladami są wzniesione później fortyfikacje. Zwiedzanie wyspy rozpoczęliśmy od wizyty w miejscowości, która szczyci się najdłuższą istniejącą nazwą miejscowości i trzecią najdłuższą nazwą geograficzną na świecie: Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. O dziwo, nie jest to przypadkowy zlepek 58 liter, a całość oznacza - ni mniej, ni więcej: Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod Czerwoną pieczarą przy kościele św. Tysilia. Jak uroczo. Aby w pełni zrozumieć powagę sytuacji najlepiej jest odwiedzić lokalny dworzec kolejowy i rzucić okiem na tabliczkę z nazwą. Bardziej ekstremalnym wyzwaniem mógłby być zakup biletu kolejowego na ten przystanek - podobno pracownicy kolei na Anglesey często proszą o prawidłową wymowę nazwy miejscowości, co jest warunkiem zakupu biletu na pociąg. Może więc komuś przyda się transkrypcja na polski: Chlanwair puchlgłyn gochl gogerych łyrn drobuchl chlanty siljo go go goch (prawidłowej wymowy można też wysłuchać tutaj). Niezły biznes robiony jest w sąsiednim centrum handlowym, w którym dobrze sprzedaje się wszystko co walijskie. A co nie walijskie i tak zdobione jest napisem Cymru (tak Walijczycy nazywają swój kraj) i spieniężane jak świeże bułeczki.
Po zakupie paru lokalnych piw z wizerunkiem góry Snowdon kierujemy się do punktu docelowego naszej wizyty na Anglesey - na wyspę Holy Island. Nazwa wyspy wiąże się z dużą ilością celtyckich obiektów o znaczeniu religijnym, w tym menhirów, właśnie tu położonych. Obszar słynie jednak przede wszystkim z dużej kolonii ptaków morskich na zachodnim krańcu wyspy, South Stack. Niestety, o tej porze roku alkowate (w tym nadające sławę temu miejscu maskonury) oraz mewy trójpalczaste są daleko w morzu i musimy obejść się smakiem oraz zadowolić widokiem, skądinąd bardzo malowniczych pustych klifów. No, może niezupełnie pustych, bo od czasu do czasu przysiadają na nich, nie tak łatwe do zobaczenia w WestPalu wrończyki - obserwujemy w sumie około piętnastu osobników! Wizyta na South Stack nie liczy się bez zejścia na malowniczą granitową wysepkę z latarnią morską. Wędrówka po schodach daje w kość, zwłaszcza jeśli zabiera się na nią lunetę, którą z racji niebywałej flauty na morzu, taszczyłem tego dnia zupełnie niepotrzebnie. Specjalny obszar ochronny na South Stack chroni nie tylko ptactwo i roślinność klifów morskich, ale również suche wrzosowiska - przed odjazdem fundujemy sobie krótki spacer przez wrzosowiska, podczas którego udaje mi się zaobserwować stadko 18 rzepołuchów i kilka świergotków łąkowych - a ponadto obejrzeć dużo kojącego oko krajobrazu.
Wrończyk (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Wrończyki (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Wrończyki (Pyrrhocorax pyrrhocorax)
Świergotek łąkowy (Anthus pratensis)
Fot. JG
Fot. JG
Wizytę na Anglesey kończymy w urokliwym nadmorskim miasteczku Beaumaris, które dawniej pełniło funkcję stolicy hrabstwa. Choć największą atrakcją tego miejsca jest otoczony zielonkawą fosą XIII-wieczny zamek (niestety, wieczorną porą dostępny tylko zza płotu - chyba, że dla kilku czapli siwych, które przesiadują na basztach), w pamięć zapadnie mi najbardziej powabna promenada w pobliżu mola, z niezwykle plastycznymi i estetycznymi kamienicami, kojący widok żaglówek rozrzuconych nad senną Menai Strait i krzyk mew pomieszany z kwileniem ostrygojadów, kulików wielkich i krwawodziobów, żerujących pospołu na poodpływowym błocie. Podczas przeglądania mew, do ich grona dołączyła też czapla nadobna. Jak na nieptasi wyjazd, Anglesey dostarczyła mi całkiem przyjemnych ornitologicznych wrażeń!
Kulik wielki (Numenius arquatus)
Ostrygojady (Haematopus ostralegus)
Czapla nadobna (Egretta garzetta)
5. CLITHEROE
Starożytne miasteczko Clitheroe, położone w malowniczej dolinie rzeki Ribble jest świetną propozycją na przystanek dla przybyszów z południa, pragnących eksplorować Forest of Bowland (punkt 6) - obszar ten rozpoczyna się bowiem tuż za północnymi rogatkami miejscowości. Nad cichą i klimatyczną osadą góruje XII-wieczna twierdza, uważana za najmniejszy normański zamek w Anglii. Co ciekawe, kiedy była wznoszona, Clitheroe liczyło już sobie 1000 lat istnienia - swój rodowód ma w czasach saskich. Warto wdrapać się na wieżę żeby ujrzeć beztrosko arkadyjski krajobraz. Polecam również przespacerować się uliczkami miasteczka - naprawdę warto choć chwilę pobłąkać się bez celu pomiędzy wiekowymi kamienicami, kuszącymi witrynami tradycyjnych herbaciarni i staroświeckich piekarni i dać się zaprosić do wnętrza choć jednego z antykwariatów.
Kawki (Corvus monedula)
Ujrzenie angielskich wrzosowisk było jednym z naszych głównych przedwyprawowych celów. Niestety, trochę się rozminęliśmy z czasem kwitnienia wrzosów i przybyliśmy nieco za późno, żeby móc zachłysnąć się pełnym wachlarzem kolorów, ale i tak przyjazd tutaj okazał się strzałem w dziesiątkę. Forest of Bowland, wbrew sugestywnej nazwie nie ma nic wspólnego z lasem - słowem forest określano dawniej królewskie tereny łowieckie. Miłościwie panujący rzeczywiście miał tu gdzie dać się wyszaleć swoim chartom. Podróżując 30-kilometrową drogą pomiędzy Waddington na południu, a Bentham na północy, poczuć się możemy jak na Islandii. Ogromne przestrzenie i pustkowia bez większych śladów ludzkiej aktywności robią wrażenie. Jeżeli już spotykamy tu jakieś żywe istoty, to najczęściej owce, wypasające się pomiędzy podłamanymi ogrodzeniami starych gospodarstw oraz na smaganych wiatrem wzgórzach. Osobiście ostrzyłem sobie zęby na pardwę "szkocką" (czyli pardwę mszarną podgatunku scoticus), która według internetowych źródeł ma tu jedną z "pozaszkockich" enklaw, ale najwyraźniej jeśli to prawda, jest tutaj dość rzadka - z ptaków najczęściej spotykamy świergotki łąkowe i pustułki. Jazda przez wrzosowiska dostarcza też niezłej adrenaliny - ciasne ulice ograniczone kamiennymi murkami skutecznie wywołują dreszczyk emocji na każdym ostrzejszym zakręcie czy wzniesieniu drogi. Żeby trochę się od tego zdystansować i złapać oddech, warto zatrzymać się w miejscowości Slaidburn - najciekawszej i najładniejszej osadzie w Bowland, gdzie przy brukowanej ulicy, jak przed wiekami, ciągną się stare kamienne budowle. Obok domów mieszkalnych na uwagę zasługują zabytkowa gospoda Hark to Bounty, St. Andrew's Church oraz kamienny most nad rzeką Hodder. Przyjedźcie - nie rozczarujecie się. Forest of Bowland nieprzypadkowo figuruje na liście 36 angielskich Areas of Outstanding Natural Beauty...
Slaidburn
Slaidburn
Pliszka siwa (Motacilla alba)
Slaidburn
Slaidburn
Slaidburn
Drogowskaz w Slaidburn
Slaidburn
Slaidburn
Wyprawę do Forest of Bowland warto połączyć z wizytą w Lancaster - głównym mieście jednego z dystryktów hrabstwa Lancashire. Miasto ma rzymskie korzenie, których ślady widoczne są po dziś dzień, m.in. w obecności fragmentów łaźni i murów miejskich. Miejscowość leży nad rzeką Lune (skąd pochodzi nazwa miasta). Z kolei człon -caster pochodzi od łac. castra – "obóz". Właśnie w miejscu dawnego rzymskiego garnizonu, a następnie normańskiej warowni, w XIII w. wzniesiona została najważniejsza budowla w mieście - Lancaster Castle, do której najwygodniej dojść klimatyczną King Street. Już w średniowieczu twierdzę zamieniono na sąd i więzienie, które działają do dziś - interesująca godzinna trasa zwiedzania obejmuje mniej więcej jedną czwartą pomieszczeń. Obok zamku stoi dawny benedyktyński Church of St. Mary - według mnie najciekawsza świątynia w mieście, na pewno bijąca na głowę nijaką Saint Peter's Cathedral. Schody między zamkiem i kościołem prowadzą do XVII-wiecznego Judges' Lodgings, w którym niegdyś zatrzymywali się goszczący w Lancaster sędziowie - obecnie znajdują się tu dwa muzea. Jeśli nie limituje Was czas, zajrzyjcie też na Dalton Square z ładną budowlą nowego ratusza i pomnikiem królowej Wiktorii oraz poszukajcie dawnego ratusza przy Market Square, w którym obecnie mieści się darmowe miejskie muzeum.
Miejsce, które miejscowi nazywają po prostu Lakes (pod taką nazwą występuje również na znakach drogowych!) to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych zakątków Anglii. Mieliśmy spory dylemat czy nasz ostatni trekkingowy dzień poświęcić na Snowdon, czy przyjazd tutaj. W końcu jednak ulegliśmy lobbowaniu Magdy... i nie żałujemy. A w zasadzie to żałujemy, że nie mogliśmy poświęcić całego tygodnia tylko na ten rejon. Na obszarze o szerokości zaledwie 50 kilometrów znajduje się tu bowiem aż szesnaście dużych jezior, wciśniętych między strome zbocza Langdale Pikes - wokół każdego z nich poprowadzone są różnej długości trasy turystyczne, z których każda jedna wymagałaby najlepiej osobnego dnia. Po parudziesięciu minutach wertowania internetu, nasz wybór pada na około 20-kilometrowy szlak wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Windermere. Tutaj ważna uwaga dla odwiedzających - parking na początku trasy objęty jest opłatą całodobową w wysokości 7,5 funta i płacić można tylko gotówką! Szybko zorientowaliśmy się, że Anglicy mają trochę różne od naszego pojęcie oznakowania szlaku - przez pierwsze pół godziny krzątamy się na początkowym odcinku trasy z przekonaniem, że zbłądziliśmy. Przez całą wyprawę kierujemy się w zasadzie jedynie opisem ze strony National Trust - brytyjskiej organizacji zajmującej się ochroną zabytków i przyrody (opis trasy). Pokonywanie kolejnych etapów szlaku można by porównać do rozwiązywania zagadek w Escape Room'ie - najwięcej czasu poświęcamy rozszyfrowywaniu enigmatycznych sformułowań typu "niewielki wzgórek", "iglasta posadzka" czy "łoża orlic" (na szczęście skojarzyliśmy, że chodzi o paprocie!). Tak, to było zdecydowanie jedno z tych bolesnych doświadczeń uświadamiających, że cała dotychczasowa szkolna nauka angielskiego, zupełnie nie przydaje się w rozwiązywaniu życiowych problemów ;). Jakoś jednak brniemy do przodu. Nielekka marszruta prowadzi początkowo przez lesiste wzgórza, a następnie wskroś zielonych pastwisk do mocno podmokłego i bardzo kamienistego szlaku wiodącego wzgórzami Claife. Z paru miejsc na trasie rozpościera się naprawdę zacny widok na jezioro, dla którego cała ta wspinaczka ma sens. Po paru godzinach schodzimy w niezwykle sielską, opanowaną przez owce dolinę, a następnie przez klimatyczne i zbudowane z kamienia wioski High Wray i Low Wray, docieramy do starego kościoła, a docelowo do zamku Wray. Do parkingu powracamy już z grubsza płaską ścieżką biegnącą brzegiem jeziora, zatrzymując się jedynie na fotografowanie przelatujących myśliwców oraz czarnowronów.
Czarnowron (Corvus corone)
Mój typ na ptasiarski poranek w pobliżu Liverpoolu, z którego dojazd tutaj zajmuje około 35 minut. Na drugą stronę rzeki Mersey trzeba przedostać się tunelem, za który opłata w jedną stronę wynosi 1,70 funta - należy mieć odliczone monety, które wrzucamy do automatu z rękawem przy szlabanach. Zdumienie budzi już sam parking na kilkadziesiąt aut (o godzinie 10-tej w połowie zajęty), wszak to żadna ponadprzeciętna miejscówka - ot, zwyczajny peryferyjny rezerwat na angielsko-walijskim pograniczu. Zwiedzanie rozpoczyna się od wizyty w budynku, którego jedna ze ścian jest całkowicie oszklona i umożliwia obserwacje najbliższych mokradeł, kiedy pada deszcz - czyli na przykład podczas mojej wizyty ;). Zaraz po wejściu zostaję przywitany przez pracowników RSPB (Royal Society Protection of Birds), którzy wtajemniczają mnie w sytuację w rezerwacie. Zresztą nie trzeba być specjalnie rozgarniętym, żeby móc zrobić to samodzielnie. Tuż przy drzwiach wejściowych znajduje się sporych rozmiarów tablica z mapą rezerwatu, na którą na bieżąco nanoszone są magnesy z symbolami co rzadszych ptaków. Na kolejnej planszy wypisane są najciekawsze stwierdzenia z ostatnich paru dób - z dokładnymi namiarami, a nawet godzinami obserwacji - tą tablicą najwyraźniej zarządzają sami obserwatorzy. Po krótkiej pogadance z naprawdę uprzejmymi angielskimi ornitologami, zabieram się za birdwatching. Już na najbliższych mokradłach jest naprawdę ciekawie - żerują tu dziesiątki cyraneczek, czajek, śmieszek i kszyków, a także stadko 60 rycyków i kilkanaście batalionów. Najciekawsza jest czapla złotawa - chyba niezły ptak w Anglii? Zauważam też berniklę kanadyjską, gęsiówkę egipską i młodego ohara - pierwsze dwa ptaki również tutaj są mało pożądane... Drewnianą kładką przechodzę następnie do kolejnego schronienia, które oferuje perfekcyjny widok na rozległe trzcinowisko - niestety o tej porze roku, generalnie puste. Kolejny przystanek umożliwia obserwację na niewielkim akwenie, okupowanym przede wszystkim przez śmieszki. Najciekawszy jest schron na samym końcu ścieżki, w którym można się wygodnie rozsiąść i po uchyleniu podłużnych belek w ścianie, z komfortowej odległości obserwować setki ptaków wodnych - głównie czajek, wśród których udaje się też wypatrzeć 3 biegusy krzywodziobe, 4 biegusy malutkie, 2 biegusy zmienne, 15 rycyków, 9 batalionów, 2 błotniaki stawowe, a na drugim brzegu - samca kląskawki. W drodze powrotnej do parkingu wynajduję późnego śpiewającego samca wierzbówki! Co chwila spotykam jakichś obserwatorów, których średnia wieku spokojnie przekracza pięćdziesiątkę i przy których człowiek musi się wstydzić posiadanego sprzętu. ;) Burton Mere to świetne miejsce na kilkugodzinny wypad na ptaki z Liverpoolu, potwierdzające, że birdwatching to w Anglii dyscyplina rozwojowa, która ma się tu dobrze, jak nigdzie indziej.
Czapla złotawa (Bubulcus ibis)
Według strony internetowej lokalnej grupy RSPB z Liverpoolu to jedno z najlepszych miejsc na ptaki w Anglii, jak również jedno z bardziej spektakularnych na świecie (!) do obserwacji migrujących ptaków wodnych. Liczebności siewkowców mają tu przekraczać 20 tysięcy osobników. To wystarczyło, żebym wpisał ujście rzeki Dee na listę swoich życzeń - zwłaszcza, że Parkgate, czyli miejscowość, z której najlepiej prowadzić obserwacje będąc na wschodnim brzegu rzeki, znajdowała się tylko o parę mil od Burton Mere. Po przybyciu na miejsce przeżyłem jednak niemałe rozczarowanie, kiedy moim oczom ukazał się widok, jak z poniższego zdjęcia - szuwary po horyzont... Okazało się, że wbrew wszelkiej logice, miejsce to należy odwiedzać, kiedy poziom wody przekracza 9,8 metra - wtedy bowiem woda zakrywa szuwar i bagna. Ja tymczasem skontrolowałem tabelę pływów i pojawiłem się tu o godzinie 12-tej, kiedy poziom był najniższy... No cóż - pozostało mi cieszyć się widokiem 27 kwokaczy, rycyka, 7 batalionów, czapli białej i 15 bernikli kanadyjskich oraz wspomnieć o tym miejscu i specyfice obserwowania tu ptaków. Mam nadzieję, że ktoś z Was z tych porad skorzysta i podzieli się ze mną wrażeniami ;).
Bernikle kanadyjskie (Branta canadensis)
10 RZECZY, O KTÓRYCH WARTO WIEDZIEĆ
1. ANGLIA, CZYLI ZRÓB TO INACZEJ.
Jeżeli jest coś, co można zrobić odwrotnie niż cała reszta świata, Anglicy to zrobią. To tak pół żartem, pół serio, choć bardziej serio. Monumentem tego postanowienia są angielskie mieszkania. Na zatrzaskowych drzwiach wejściowych, od korytarza nie znajdziemy klamki, a na oknach w pokojach raczej na pewno firanki. W łazience uderzyć nas może obecność osobnych kranów na zimną i ciepłą wodę, a już na pewno przeżyjemy wstrząs, próbując po umyciu włosów podpiąć się do kontaktu suszarką - w łazience ze świecą szukać gniazdek elektrycznych... Przejdziemy zatem do sąsiedniego pokoju, ale zanim dokona się rytuał włączenia wtyczki, przypomnimy sobie, że standard angielskich gniazdek elektrycznych, jest odmienny od ogólnoeuropejskich - potrzebować więc będziemy adaptera, a ponadto musimy pamiętać o tym, że większość gniazdek posiada swój... włącznik. A kiedy będziemy chcieli po tym wszystkim ochłonąć i "doinhalować" się świeżym powietrzem otwierając okno, otworzymy je... na zewnątrz. No dobra - pomyślicie. Może Anglicy żyją tak sobie dziwacznie we własnych domach, ale na ulicach, między innymi ludźmi pokornieją i dostosowują się do standardowych norm? Guzik prawda! Tutaj nawet Opel nie może być zwyczajnym Oplem i jest Vauxhallem, paczka Lays'ów jest paczką Walkers'ów, a lody Algida znajdziemy pod nazwą Wall's. I to dla przeciętnego Anglika są właśnie standardy!
2. LEWY DO LEWEGO - JAZDA SAMOCHODEM PO ANGIELSKU
Ale zaraz, zaraz - mam jeździć LEWĄ STRONĄ??! Taka była moja pierwsza reakcja, kiedy wymyśliliśmy wynajem auta na parę dni. Pierwsze wrażenia z pozycji pasażera były przerażające. Kiedy już wsiadłem za kierownicę, znajdującą się na wprost prawego przedniego fotela, czułem się tak zamroczony, że nie rozumiałem zupełnie nawijającego wciąż do mnie pracownika wypożyczalni. Najtrudniejsze było pierwszych paręnaście minut i opuszczenie miasta. O czym należy pamiętać? Na rondzie kręcimy się w lewo, a już przed wjazdem na nie, włączamy kierunkowskaz. Brak jest ogólnych zasad dotyczących skrzyżowań - pierwszeństwo jest zawsze oznaczone znakami drogowymi (uff, brakowałoby już tylko zasady lewej ręki...). Na każdym skrzyżowaniu napotkamy dwa sygnalizatory - przed i za krzyżówką. Powoduje to z początku niemałą konsternację, kiedy np. zapalają się zielone światła, my skręcamy w lewo i przed zjazdem w ulicę natrafiamy na czerwone światło - jest to jednak informacja dla aut stojących naprzeciw za skrzyżowaniem... Kiedy mamy do wyboru kilka pasów ruchu na drodze jednokierunkowej poruszamy się lewym - prawy służy do wyprzedzania! Zawsze daj pierwszeństwo pieszym, którzy mają prawo biegać po jezdni nawet na czerwonym świetle, jeśli uznają to za bezpieczne (czyli w mniemaniu 90% Anglików - zawsze). Nie należy parkować w miejscach, gdzie znajdują się żółte linie wzdłuż krawężników - traktowane są one na równi ze znakiem zakazu zatrzymywania i postoju. W miastach i w pobliżu atrakcji turystycznych, zwykle jesteśmy skazani na nietanie parkingi. Ciągły dysonans poznawczy budzą też sprawy natury technicznej. Na wskaźniku paliwa rezerwa znajduje się po prawej stronie, a więc kiedy ubywa paliwa, strzałka przemieszcza się nie w lewo, a w prawo... Kiedy korzystać będziemy z nawigacji Google, musimy przygotować się na komunikaty typu: Za milę i sto stóp skręć w lewo i zatrzymaj się po przejechaniu 10 jardów. Mila (1,609 km) to podstawowa jednostka długości, która będzie nas nieustannie atakować m.in. ze znaków informujących o dystansie pozostałym do celu, albo tych, mówiących o ograniczeniach prędkości. Pamiętajmy, że trzydziestka na białym kole z czerwonym obramowaniem, oznacza, że możemy się poruszać prawie 50 km/h (48 km/h). I nie zapominajmy o dozwolonych prędkościach (mandaty są bardzo bolesne - minimalna kara to 100 funtów, a więc około 500 złotych) - w terenie zabudowanym to zwykle właśnie 30 mil/godzinę, poza terenem zabudowanym, na drogach z dowolną ilością pasów ruchu nierozdzielonych pasem zieloni to 60 mil/godzinę (96 km/h), natomiast tam, gdzie pasy ruchu są fizycznie rozdzielone - 70 mil/godzinę. Na autostradach poruszamy się więc również z prędkością zaledwie 70 mil/godzinę (112 km/h). Kiedy dodać do tego zupełnie inną niż w Polsce kulturę jazdy na drogach szybkiego ruchu (inne auta nie próbują wyprzedzać za wszelką cenę, zagłuszyć nas klaksonem i nie wiozą się na naszym zderzaku) oraz fakt, że podczas podróżowania z miasta A do B, raczej na pewno większość czasu spędzi się na autostradach (Darmowych! Płatne są jedynie niektóre tunele), należy skonstatować, iż już po paru godzinach, nawet początkującemu "lewakowi", jeździć się będzie po Anglii całkiem swobodnie. Na podrzędnych drogach jest już trochę bardziej nerwowo - w wielu rejonach wiejskich szosy są jednopasmowe, bez pobocza, ogrodzone wysokimi żywopłotami bądź kamiennymi murkami i mocno "pagórkowate" - dodawszy do tego zupełnie inny punkt widzenia, jaki daje kierowcy siedzenie po prawej stronie, przez cały czas ma się wrażenie, że tylko sekundy dzielą człowieka od wypadnięcia z drogi. Abstrahując od złudzeń - trzeba zachować szczególną ostrożność na podjazdach i ostrych zakrętach, bowiem auta jadące z naprzeciwka widoczne są w ostatniej chwili - jakimś przedziwnym zrządzeniem losu, za każdym razem udaje się jednak pokonać mijankę bez szwanku.
Ceny paliw kształtują się podobnie - za litr diesla zapłacimy około 1,19 funta, natomiast za litr benzyny: około 1,17 funta (ceny z października 2017).
3. KOMUNIKACJA W UK
W dużym mieście, takim jak Liverpool, zdecydowanie najłatwiej dojść wszędzie pieszo. Wbrew pozorom korzystając z napędu nożnego, stale należy pamiętać o wszechobecnej lewostronności. Pomagają nam w tym też napisy przed przejściami dla pieszych, informujące o stronie, na jaką należy zwrócić uwagę przekraczając jezdnię. Plusem poruszania się na nogach jest też fakt, że wspomniane w poprzednim punkcie przywileje dla pieszych przestają być naszą bolączką, a stają się atutem. Wiem, to dziwne, ale na czerwonym świetle przejść możemy nawet wtedy, kiedy patrzą się na nas trzy patrole drogówki - nie zabierajmy jednak tych nawyków z powrotem do Polski ;). Niestety kultura zachowania się za kółkiem kierowców w UK jest bardzo dobra – ale tylko przed przejściami dla pieszych - przy próbie przekroczenia ulicy poza nimi - choć nadal legalnej - obowiązuje zasada run for your life. Nie polecam stosowania tej zasady w obliczu kontaktów z piętrowymi autobusami, których kierowcy wyznają z kolei regułę kill ’em all. I tak oto, zgrabnie przechodzimy do tematu komunikacji zbiorowej ;). Oczywiście, jej najbardziej angielskim elementem są wspomniane "piętrusy", których jest pięć razy więcej, niż się spodziewałem. Kierowcy, poza tym, że nie tracą czasu na zdejmowanie nogi z hamulca, nie tracą też czasu na zatrzymywanie się na każdym przystanku, każdy z marszu traktując jako "na żądanie". Jeśli jednak będziemy o tym pamiętać i uprzednio wykupimy polisę na życie, podróżowanie piętrowymi autobusami, których sieć jest bardzo gęsta, dostarczy nam na pewno radosnych doznań. Co ważne, bilety kupuje się tylko u kierowcy, więc darujmy sobie złorzeczenie na ogonek ludzi przed nami, którym nie chciało się pofatygować do kiosku albo skorzystać z aplikacji na smartfona. Autobusy i tak przyjadą na czas. Poruszając się między miastami skorzystać można z sieci połączeń autobusowych (National Express) lub kolejowych (The Trainline). Ta druga opcja nie należy do tanich, niemniej planując wycieczki samochodowe do niedalekich dużych miast warto dobrze skalkulować, czy nie lepiej zapłacić za pociąg i mieć z głowy problemy z parkowaniem i korki.
4. JAK SIĘ ŻYWIĆ I NIE UMRZEĆ?
5. ANGIELSKA POGODA
Jeżeli uważasz, że kiedykolwiek widziałeś dużo gotowego jedzenia, zweryfikujesz ten pogląd po przyjeździe do Anglii. Półki sklepowe aż uginają się pod ciężarem półproduktów, a jeszcze częściej paczek z jedzeniem przygotowanym do szybkiego odgrzania w mikrofali czy na patelni. Jedynym zadaniem konsumenta jest tylko przeżucie i strawienie. Nie zdziwcie się, kiedy z trudem będziecie poszukiwać surowego mięsa wieprzowego czy nawet makaronu. Rozglądacie się za bochenkokształtnym, pachnącym świeżością chlebem z chrupiącą skórką? Tutaj to abstrakcja - mówiąc "chleb", ma się na myśli kwadratowe mrożone tostowe pieczywo. Ochota na ziemniaki? Świetnie! Do wyboru: gotowane, ćwiartki, ósemki, talarki, po amerykańsku, z masłem, w postaci placków, solone, z serem, puree. Chcesz ugotować jajko? Po co, skoro kupisz gotowe, już obrane ze skorupek. Kołem ratunkowym dla obywatela kraju, w którym panuje umiłowanie jedzenia, są... polskie sklepy. Kiedy jednak nie znajdziemy żadnego, prawdopodobnie pewnego poranka staniemy twarzą w twarz z typowym angielskim śniadaniem. Klasyczny full breakfast jest ucieleśnieniem idei abstrakcyjnego połączenia bekonu z sadzonym jajkiem oraz fasoli w sosie pomidorowym z tostem. Kalorycznie, to taki mocny obiad u porządnej polskiej babci. Jeśli nadal macie ochotę na asymilację z angielską kuchnią, parę godzin później udacie się na lunch, na który w dobrym tonie byłoby zamówienie przeangielskiego fish and chipsa, czyli ogromnego dorsza w cieście z frytkami - to wszystko ociekające tłuszczem i octem słodowym, który jest chyba ulubioną angielską przyprawą (jeśli najdzie nas ochota na Walkers'y, najprędzej trafimy właśnie... octowe!). Może się zdarzyć, że na stole pojawi się ponownie fasola. Życie Anglika nie ma większego sensu bez fasoli, która serwowana jest na śniadanie, obiad i kolację. Dochodzi piąta i czas na herbatę? Spora szansa, że podana Wam zostanie herbata z mlekiem, którą jednak ciężko byłoby określić mianem zwyczajnej "bawarki". Tutaj osobno parzy się herbatę w czajniku, a następnie dolewa do filiżanki, w której uprzednio znalazło się zimne mleko. Ma to podobno olbrzymią zaletę - mianowicie, mleko jest bardziej równomiernie ogrzewane przez gorącą herbatę, co zapobiega jego ścinaniu się. Jeśli jednak namieszamy coś z proporcjami, albo woda nadto nam wystygnie, napijemy się mleczno-herbacianej brei. Na osłodę, deser? Może angielski pudding - czyli zgodnie z wyobrażeniami przeciętnego konsumenta Lidla, coś budyniopodobnego. W porządku, można go porównać do budyniu, jednak musimy mieć na uwadze, że w polskim budyniu raczej nie znajdziemy mięsa, ryby czy tłuszczu, w tym angielskim już tak. Pudding to taka angielska paella - można go zrobić ze wszystkiego. Czasem nazywa się tak też mieszankę mięsa z płatkami owsianymi, zawiniętymi w jelito i upieczonymi. Już macie dość? Pocieszę Was, że jeśli nie chcecie nadto nadwyrężać swojego budżetu, w kolejnych dniach Waszego pobytu w Anglii odejdziecie od tego schematu i przerzucicie się na rozwiązanie ekonomiczne - czytaj: McDonald... Do czasu wycieczki do Anglii, przez całe życie byłem w McDonaldzie raptem 5-6 razy (zwykle w poszukiwaniu toalety). Tutaj przez tydzień, dołożyłem drugie tyle. Grunt to zrozumieć, że tak naprawdę odżywiamy się tutaj tak samo niezdrowo, tylko że taniej. McDonaldów jest zresztą tak dużo jak Żabek w polskim krajobrazie kulturowym, więc nawet nie musimy zbytnio planować pór naszych posiłków. Warto za to zaplanować kalendarz wizyt na siłowni i wycieczek rowerowych po powrocie do kraju. Oczywiście, jeśli nie chcemy wpasować się wizerunkowo w obrazek angielskiej ulicy, gdzie powiedzenie "jesteśmy tym, co zjadamy", jest niestety wybitnie widoczne na każdym kroku...
Co szczególnie ucieszyło Józię, w Anglii nie ma typowej zimy. W najzimniejszych miesiącach, temperatury rzadko spadają poniżej zera, natomiast latem, w obliczu temperatur z zakresu 27-28 stopni, mówi się o upałach i ogłasza stan klęski żywiołowej ;). W związku z tym, końcem września mieliśmy do czynienia z przyjemnymi temperaturami, wahającymi się pomiędzy 10 a 18 stopniami - zwykle bliżej tej górnej granicy. Taki klimat mogę nazwać umiarkowanym - nie to co nasz pogodowy rollercoaster z rocznymi amplitudami rzędu 60 stopni Celsjusza. Przez parę dni mogliśmy się zetknąć z typową angielską pogodą - typową, przynajmniej w mniemaniu ludów z Europy Kontynentalnej - a więc mgłą, siąpiącym deszczykiem i ponurym zachmurzeniem. Na co jeszcze udało nam się zwrócić uwagę? Pogoda jest tu bardzo kapryśna, niczym na Islandii. Fakt, że rano wita nas pełne słońce i bezwietrzna aura nie oznacza, że wieczorem nie będziemy walczyć o przetrwanie naszego parasola przy deszczowych i wietrznych warunkach. Gotowym trzeba więc być na wszystko...
6. LIVERPOOLSKI AKCENT
Wydaje się Wam, że potraficie bez problemu dogadać się po angielsku? Przyjedźcie do Liverpoolu i spróbujcie zrozumieć przeciętnego Liverpoolczyka. W zasadzie to w całym hrabstwie Merseyside używany jest dialekt i akcent, znany pod nazwą scouse. Brzmi to trochę jak zmanierowany angielski z dużą ilością norweskich słów. Dla ceniących prostotę komunikacji, niepokojący może być fakt, że zasięg dialektu rośnie. Co ciekawe, jego nazwa wywodzi się od słowa lobscouse, które to oznacza rybną potrawę jednogarnkową jedzoną dawniej przez marynarzy i biednych mieszkańców Liverpoolu. Dziś ich duchy muszą mieć niezły ubaw.
7. ZAKUPY VS PORTFEL
Nie taki diabeł straszny, można by powiedzieć. Produkty spożywcze znajdziemy w podobnych do naszych cenach, zwłaszcza kiedy odwiedzimy tańsze dyskonty, takie jak Aldi, Asda, Co-op, Iceland czy Tesco. Pamiętajmy, że w Anglii warto kupować wszystko w zestawach - korzystając z wszechobecnych promocji tego typu, za zakupy zapłacimy podobne pieniądze co w Polsce. Niektóre produkty, takie jakie artykuły chemiczne i środki czystości do domu, są zauważalnie tańsze niż u nas. Zaskakujące mogą być wizyty w księgarni, galerii z ciuchami (zwłaszcza sieci Primark), sklepie muzycznym, czy komisie samochodowym. Ceny książek, ubrań, instrumentów muzycznych czy używanych samochodów, są uderzająco niższe! Jeśli dodać do tego fakt, że najniższa krajowa w Anglii jest trzykrotnie wyższa od polskiej (1200 funtów miesięcznie), zaczynam się zastanawiać co jeszcze robię na naszej Zielonej Wyspie...
8. PUB - ŚWIĄTYNIA ANGIELSKOŚCI
Już pierwszego dnia w Liverpoolu uderza mnie, że całe ulice przepełnione są tętniącymi życiem pubami. Z większości knajp słychać muzykę, która wydostaje się na środek ulicy z zaproszeniem wejścia do środka. Przed niektórymi lokalami gromadzą się pokaźne tłumy. Co tu dużo gadać: jeśli chcesz zobaczyć prawdziwe życie w Wielkiej Brytanii, musisz iść do pubu, który jest nie tylko pijalnią piwa, ale pełni rolę czegoś w rodzaju domu kultury dla dorosłych - ludzie przychodzą tu żeby spotkać się po pracy, pożartować, porozmawiać o problemach życia codziennego, ligi angielskiej czy polityki, poplotkować, wyszaleć się przy muzyce i zabawach, czy spróbować sił w karaoke. Pub-going jest zdecydowanie najbardziej popularną rozrywką Anglików - dane statystyczne wykazują, że w całej Wielkiej Brytanii zarejestrowanych jest 60 tysięcy pubów, które rocznie odwiedza ponad 25 milionów lojalnych klientów. Chociaż marny ze mnie imprezowicz, już pierwszego dnia obiecałem sobie, że wraz z Magdą i Szymonem musimy odwiedzić angielski pub - najlepiej z karaoke! Udało się ostatniego wieczoru. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań zakotwiczyliśmy na Williamson Square w Sweeney's Bar. Średnia wieku - koło pięćdziesiątki - z początku wprowadziła mieszane uczucia co do zasadności naszej obecności tutaj. Lody pękły jednak już po paru wysłuchanych utworach, w wykonaniu Starej Gwardii lokalu. Zamówiliśmy piwo (ważna zasada: w brytyjskich pubach nie ma kelnera. Musisz iść do baru, złożyć zamówienie i samodzielnie przynieść je do stolika.) i chwilę później złożyłem zamówienie piosenki do karaoke: Johnny Cash i Ring of Fire, co jednak spotkało się z odmową "mistrza ceremonii" - no football song! Okazało się, że numer ten wiele znaczy dla fanów... FC Liverpool! Trzeba było mieć niezłego farta, żeby tak trafić spośród miliona siedzących w głowie piosenek ;). Debiutuję więc ze Smells Like Teen Spirit Nirvany. W klubie dziki szał. Co wydawało się niemożliwe, namawiam do śpiewania Magdę z Szymonem, którzy razem wykonują 500 Miles od The Proclaimers. Co wydawało się jeszcze bardziej nieosiągalne, wyciągam na scenę Józię, z którą śpiewam... Yellow Submarine! Ciężko o lepszą pamiątkę z Liverpoolu, niż wspomnienie odśpiewanych z tłumem lokalsów, przeboju Beatlesów w liverpoolskim pubie! Dokładam jeszcze Poison Alice Coopera. Teraz jesteśmy już szychami. Ktoś podchodzi i oferuje nam pomoc - w razie gdybyśmy potrzebowali, mamy dzwonić. H-E-L-P - zapisuje długopisem na ścianie, widząc nasz brak zrozumienia i dorzuca jeszcze: I love Polish people! Jakiś facet klepie mnie po plecach i częstuje postawionym rumem. Moglibyśmy tu siedzieć do rana, gdyby o 6-tej nie trzeba było zrywać się na lotnisko. Sweeney's Bar - nie mogę nie polecić!
9. GENTLEMANS!
Chociaż nie spotkaliśmy typowego angielskiego gentlemana rodem z powieści o Sherlocku Holmesie, to jednak każdego dnia zdarzało nam się doświadczyć zaskakujących serdeczności i uprzejmości. Pomijam już nawet fakt, że nikt nas porządnie nie strąbił ani nie sklął, kiedy przebiegaliśmy na skos przez ruchliwe jezdnie. Rozczulające było dopiero okazywanie zrozumienia dla zagubionej duszy z innego kraju. Patrzysz się od dziesięciu sekund w mapę i nie wiesz gdzie iść? Już pojawia się jakaś pani i tłumaczy jak i którędy. Nie znalazłeś drugiej paczki makaronu, żeby móc skorzystać z promocji dwa w cenie jednego? Kasjer już zaaferowany rzuca wszystko i biegnie na sklep, a kiedy nie znajduje produktu objętego promocją, przynosi nam inny, podobny. Kupujesz bilet na pociąg i nie wiesz co dalej? Facet w okienku zdąży Ci wytłumaczyć jak trafić na peron, zanim o to zapytasz. Nawet już nie zliczę tych wszystkich przypadkowych osób, które widząc nasze zakłopotanie w różnych sytuacjach, podchodziły zapytać: Are you fine? Szczytem uprzejmości był kierowca uprzywilejowanego policyjnego radiowozu "na kogutach", który ustąpił nam pierwszeństwa na rondzie, zachęcając nas skinieniem ręki do przejazdu. Anglia powinna dostać nagrodę za bycie narodem uprzejmości.
10. ANGIELSKOŚĆ NA KAŻDYM KROKU...
Oczywiście wszystkiego nie da się opisać w dziesięciu punktach, a niuansów, które będą Was zastanawiać i przykuwać Waszą uwagę spotkacie podczas pobytu w Anglii więcej. Zwiedzając kościoły zauważycie, że w co drugiej świątyni znajduje się sklep albo kawiarenka. Zwrócą też Waszą uwagę szkolna młodzież w regulaminowych mundurkach, uliczne stand-upy oraz policjanci nie posiadający broni. Anglia ma swój klimat, który na pewno warto poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz