sobota, 16 grudnia 2017

Islandia, kraina ognia i lodu - V: Wybrzeżem Oceanu Arktycznego (3 VI 2017)

3 VI, kamieniołom pod Dalvík

Wygląda na to, że trafiliśmy w dziesiątkę. Prognozy najwyraźniej nie kłamały: rzut oka na fiord wywołuje uśmiech na twarzy - fali praktycznie nie ma. Chmury zstępujące z gór po wschodniej stronie Eyjafjörður, ulegają rozproszeniu już po dotarciu do wyspy Hrísey - zapowiada się słoneczny i pogodny poranek, idealny na wyruszenie w morze! O godzinie 9-tej meldujemy się w porcie w Hauganes, gdzie zacumowany jest nasz statek, Níels Jónsson. W budynku firmy opłacamy jeszcze należność za rejsy - otrzymujemy obiecaną zniżkę 10% za rezerwację przez Internet (chociaż płacimy na miejscu gotówką), a po krótkiej rozmowie z miłą Panią z obsługi Whale Watching Hauganes, udaje nam się nawet ugrać jeszcze większy upust. Bardzo pozytywnie! Wbijamy się w sztormiaki i po chwili zajmujemy miejsca na pokładzie. Oprócz nas płynie jeszcze grupa kilkunastu Hiszpanów. Na pokładzie nie będzie ścisku, z czego można się tylko cieszyć.

 Sieweczka obrożna (Charadrius hiaticula) - na pożegnanie z naszym "campingiem"
 Sieweczka obrożna (Charadrius hiaticula) - na pożegnanie z naszym "campingiem"
Białe maki? Czemu nie...
Wyspa Hrísey
Gotowi do wyruszenia w morze!
Płyniemy!

Rejs zorganizowany jest perfekcyjnie i w bardzo przemyślany sposób. Główny cel wyprawy to długopłetwiec oceaniczny, czyli po prostu humbak - priorytet dla każdego, wyruszającego w morze z Hauganes czy Husavík. Ten ssak z rodziny płetwalowatych, to jeden z większych fałdowców, możliwych do zaobserwowania na wodach Zachodniej Palearktyki - dorosłe osobniki osiągają zazwyczaj 14 - 17 metrów długości i 30 - 45 ton masy. Tak sporych waleni dotąd nie widziałem z bliska (nie liczę kaszalota na linii fatamorgany, widzianego z norweskiej wyspy Hørnoya), więc ślinię się na samą myśl o spotkaniu. Napięcie jednak stopniowane jest powoli i bardzo umiejętnie, niczym w dobrym thrillerze. Najpierw, wyruszając na głębsze wody, mijamy grupkę czterech morświnów, przeoczonych zresztą przez resztę gości i obsługę statku - plus dla nas :). Kolejne obserwacje na rozkładzie są już jak najbardziej zaplanowane - w roli supportu głównej gwiazdy dnia, prezentują się nam delfiny białonose (5 osobników), widziane już przez nas dwa dni temu podczas seawatchingu z Husavík. Tym razem jednak bliska obserwacja jest dużo bardziej komfortowa, a nasz statek krąży wokół waleni na tyle długo, żeby zapewnić satysfakcję klientom i bezpieczeństwo delfinom. Jak większość podobnych towarzystw, również Whale Watching Hauganes przyjmuje zasadę: "Pokazujemy Ci walenia, albo płyniesz z nami kolejny raz za darmo". Jednocześnie, firma doskonale musi zdawać sobie sprawę, że dzięki samym delfinom nie zyska na popularności, a powrót z morza bez wieloryba, groziłby buntem na pokładzie. Zadośćuczynienie nadchodzi więc już po parunastu minutach od porzucenia delfinów, kiedy zauważamy przetaczający się przez fale grzbiet humbaka! I drugiego. I trzeciego... W sumie obejrzymy tego rejsu dwie grupy, składające się łącznie z dziewięciu wielorybów! Humbaki wyróżniają się długimi, przypominającymi skrzydła płetwami piersiowymi i pokrytymi guzkami głowami, jak również stylem pływania - pełen cykl wynurzenia, kończy się uderzeniem ogona o powierzchnię wody, co stanowi najbardziej fotogeniczny moment całej prezentacji. Chociaż walenie te dość często mają wyskakiwać nad wodę, nam niestety nie udaje się doświadczyć podobnego spektaklu - niemniej pozostajemy pod wrażeniem bliskich wynurzeń, czasem mających miejsce kilkanaście metrów od naszej łajby - wszystko to w fantastycznej scenerii przemalowniczego i pogodnego Eyjafjörður.

Eyjafjörður
Delfiny białonose (Lagenorhynchus albirostris) - fot. JG
Delfin białonosy (Lagenorhynchus albirostris)
Eyjafjörður
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
Humbak (Megaptera novaeangliae)
Humbak (Megaptera novaeangliae)
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
 Humbak (Megaptera novaeangliae)
Humbak (Megaptera novaeangliae)
Eyjafjörður
Eyjafjörður

Nie byłbym sobą, gdybym nie napisał jeszcze paru słów o towarzyszących nam stale ptakach - oczywiście cały czas w napięciu czekamy na nagły atak białozora, ale ten jak na złość nie chce wprowadzić nas "pod skrzydło" w totalny Błogostan. Najciekawszymi widzianymi ptakami są dorosły nurnik, alka, wydrzyk ostrosterny i mewa polarna. Po obserwacji wielorybów, zarządzona zostaje kilkunastominutowa przerwa na połów ryb - nawet mnie udaje się wyciągnąć jakiegoś głębinowego potwora - niestety, tylko z wody, a nie na pokład... W każdym razie, niektórzy koledzy i koleżanki "po wędce" mają więcej szczęścia, a ponieważ załoga od razu oporządza każdą schwytaną rybę, wkrótce morze wokół nas wypełnia się aromatycznymi wnętrznościami, o które rywalizują setki fulmarów, mew siodłatych i trójpalczastych. Zwłaszcza te pierwsze prezentują się kapitalnie podczas niezliczonych pościgów za statkiem, z powodzeniem dając się wtedy fotografować szerokim kątem. Czas na morzu zleciał nam niebywale szybko, choć i tak pływaliśmy pół godziny dłużej, niż zakładaliśmy. A przed zejściem na ląd, otrzymujemy jeszcze skrócony program artystyczny, w postaci żałosnego śpiewu miejscowego nowożeńca, przebranego w fikuśny strój i włóczącego się po porcie z grupą kolegów, w ostatnich chwilach wolnego życia. Z nagłośnieniem, żeby nie było! Wbrew pozorom, świetny marketingowy strzał, bowiem po czymś takim, wszyscy opuszczają pokład z uśmiechem na ustach - i chyba o to chodziło.

Fulmar (Fulmarus glacialis)
Alka (Alca torda)
Nurnik (Cepphus grylle)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
W żywiole (fot. JG)
Takuju rybu miał, ale w wodu uszła! (fot. JG)
Fulmary zaciekle walczą o każdy wyrzucany do wody ochłap mięsa (fot. JG)
Fulmary (Fulmarus glacialis)
Wydrzyk ostrosterny (Stercorarius parasiticus)
 Fulmar (Fulmarus glacialis)
Fulmary (Fulmarus glacialis)
Mewa srebrzysta (Larus argentatus)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Fulmar (Fulmarus glacialis)
Część artystyczna na koniec rejsu
Pożegnanie z Hauganes

Wybiło południe. Tego dnia dojechać chcemy do skały Hvitserkur, od której dzieli nas 200 kilometrów (z czego przynajmniej 30 kilometrów o mocno podejrzanym standardzie) - optymalnie, z przerwą na mocno już pożądany basen... Odpuszczamy zatem dalszą drogę na północ i zwiedzanie malowniczego półwyspu Tröllaskagi, wybierając powrót do "jedynki" i spokojną jazdę na zachód. Pierwszy etap naszej jazdy to godzinny transfer do Varmahlíð. Z początku, droga wiedzie fantastyczną, niemal alpejską doliną Öxnadalur - to tutaj żył i pod wpływem piękna krajobrazu tworzył, jeden z najważniejszych twórców islandzkiego romantyzmu - miłośnik Hansa Christiana Andersena, poeta Jónas Hallgrímsson (podobizna i rysunek jego autorstwa, znajdują się na banknocie 10000 króna). Po osiągnięciu najwyżej położonego miejsca na trasie, płaskowyżu Öxnadalsheiði (540 m. n.p.m.), po krótkiej przerwie na "chińszczyznę", rozpoczynamy zjazd w dolinę Norðurárdalur, gdzie po raz kolejny na tej wyprawie, czuję się jak na Syberii. W samym Varmahlíð nie ma zbyt wielu atrakcji, a działający tu basen zapełniony jest hałaśliwą gawiedzią w wieku wczesnoszkolnym, więc zatrzymujemy się dopiero za miejscowością, żeby zobaczyć kryty darnią kościółek Víðimýrarkirkja. Pochodząca z 1834 roku budowla, jest zaledwie jedną z pięciu tego typu, ocalałych na wyspie. Pomijając unikatowy dach, niezwykle ciekawa jest sama konstrukcja - obiekt posiada murowane ściany, natomiast cały szkielet wykonany jest z drewna. Ciekawostką kulturową jest stojak z otwartym, wypełnionym pieniędzmi szklanym naczyniem, ustawiony przed pobliskimi toaletami. Na Islandii po prostu nie znają słowa "przestępczość" - za to w dobrej cenie jest zaufanie społeczne.

Dolina Norðurárdalur
Przerwa obiadowa!
Polska kuchnia na Islandii ;)
Víðimýrarkirkja
Víðimýrarkirkja
Skorzystałeś? Zapłać!

Z niepokojem zauważamy, że w miarę dalszego przemieszczania się na zachód pogarsza się pogoda - robi się zimno i bardzo mgliście. To dobry moment, żeby przeczekać niekorzystne warunki na basenie. Ten w Blönduós - kolejnej większej miejscowości na trasie - oferuje jednak full standard z pokaźną zjeżdżalnią, za której obecność musielibyśmy słono przepłacić, więc wybieramy sporo tańsze rozwiązanie, jakim jest wizyta w Hotelu Húni (8 km na wschód od drogi numer 1, w kierunku jeziora Svínavatn), posiadającym własny akwen. Pomimo dziwnych obyczajów (samoobsługa w recepcji, brak gniazdek elektrycznych poza hallem), spartańskich pryszniców i wszechobecnego zapachu zgniłych jaj (nawet w basenikach z gorącą wodą), było to najlepsze, co mogliśmy zrobić w danej sytuacji. Mgła w międzyczasie trochę opadła, dzięki czemu po powrocie do głównej szosy oraz 6 kilometrach wywracania wnętrzności na wybojach drogi 721, po raz kolejny tego dnia rozszerzyć możemy swoje horyzonty, zwiedzając jeden z najważniejszych islandzkich kościołów - Þingeyraklausturskirkja. W średniowieczu zbierał się tutaj lokalny parlament (þing). Sama świątynia (pod wezwaniem świętego Mikołaja) wzniesiona została w 1133 roku, zgodnie ze ślubowaniem biskupa Hólara Jóna Ögmundssona, który błogosławił w ten sposób niebiosom za odstąpienie od nękającej region klęski urodzaju. Wraz z nią powstał klasztor, a działający w nim aż do reformacji Benedyktyni, mają na sumieniu całkiem sporą ilość sag i podań historycznych. Budowla, którą oglądamy obecnie powstała w latach 1864-1877. Charakterystyczny czarny kamień, wykorzystany do budowy, sprowadzono z odległych o 8 kilometrów skał Nesborg, na zachodnim brzegu jeziora Hóp - transport budulca saniami, przez zamarznięte wody jeziora, trwał dobre dwie zimy. Niestety nie udaje nam się zobaczyć XV-wiecznego ołtarza, wykonanego w Nottingham, a to z powodu zamknięcia obiektu na cztery spusty. Od dłuższego krążenia po okolicy skutecznie odwodzi nas nieludzki wiatr i skomlenie zaniepokojonych rycyków, które najwyraźniej mają w pobliżu gniazda. Wracamy do auta.

Þingeyraklausturskirkja
Þingeyraklausturskirkja (fot. JG)

Jeszcze dziesięć minut cieszymy się asfaltem, po czym odbijamy na północ w gruntową drogę numer 716. Chwilę potem wyłania się przed nami fantastyczny widok na jezioro Vesturhópsvatn oraz znajdujący się po jego drugiej stronie masyw górski, z którego niczym gigantyczne tsunami, spływa mgła... Paręset wybojów dalej osiągamy drogę numer 711 i skręcamy w prawo, podążając teraz zachodnim brzegiem jeziora i wdzierając się coraz głębiej w dziki krajobraz półwyspu Vantsnes. Wypatrując meldowanego stąd białozora, co chwilę przystajemy by fotografować liczne krwawodzioby, albo przyjrzeć się żerującym rycykom, rybitwom popielatym, kulikom mniejszym, pardwie górskiej, czy uszatce błotnej. Najbardziej absorbują nas jednak... kuce islandzkie, które w obecnej scenerii prezentują się nadzwyczaj okazale!

Tsunami mgły nad jeziorem Vesturhópsvatn
Kuce islandzkie nad Vesturhópsvatn
Kuc islandzki
Kuc islandzki
Kuce islandzkie
Kuce islandzkie
Krwawodziób (Tringa totanus)
Pardwa górska (Lagopus muta islandorum)

Wreszcie, około 21-ej, osiągamy nasz cel - mały parking, z którego wyrusza się w kierunku skały Hvítserkur, która chwilowo prezentuje nam jedynie swój mało okazały "chudy bok". Zaczynamy jednak od zejścia łagodną ścieżką na czarną plażę i spaceru w kierunku wąskiego przesmyku, oddzielającego Húnafjörður od przymorskiej laguny o dość mylącej nazwie, Sigríðarstaðavatn. Na brzegu rozległego czarnego pustkowia po jego drugiej stronie, znajduje się bowiem kolonia fok pospolitych! Do miejsca, skąd obserwuje się je najwygodniej, konwojowani jesteśmy przez kilka ciekawskich foczych głów, wyzierających co chwila z wody, czasem dość blisko nas, a także pokaźne stadko edredonów, którym hormony buzują w naprawdę gorących rytmach - spory samczy gang napastuje więc bez ustanku pojedynczą samicę ;). Samo obcowanie z fokami w kolonii, ze względu na niewielki dystans i szereg ciekawych obserwacji (takich jak karmienie szczeniaczka) jest niezwykle treściwe i satysfakcjonujące. Nie wiem do końca czym jest to spowodowane - być może rozczulającą "maskotkową" aparycją fok pospolitych - ale ich oglądanie dostarcza według mnie jeszcze więcej zabawnych momentów, niż kontakt wzrokowy z dotąd widywanymi przeze mnie fokami szarymi. Z obecności naszych lunet, korzystają też dwie belgijskie turystki, którym - sądząc po entuzjastycznych komentarzach - spotkanie z fokami pozostanie w pamięci na długo. Cytując jednak znaną polską piosenkę - oprócz nas na plaży pusto - co może trochę dziwić, zważywszy na niezwykłe walory tego miejsca. Poza wspomnianymi "edkami", w miejscu tym jest też sporo wszelkiej maści ptaków - przede wszystkim żerujących wzdłuż linii brzegowej biegusów zmiennych, sieweczek obrożnych i ostrygojadów, ale w kadr wpadają nam też wydrzyki ostrosterne, siewki złote, fulmary i rybitwy popielate. Ponadto, wzrok przykuwają niezwykłe porosty o kolorze fluorescencyjnego seledynu. Można się w tym wszystkim zatracić - co też czynimy, dopóki z letargu nie wyrywa nas deszcz, który w mgnieniu oka przeradza się w największą deszczową nawałnicę, w jakiej miałem wątpliwą przyjemność aktywnie uczestniczyć. Do auta mamy długie 400 metrów - pod górę, po piachu i błocie, a co gorsza pod silny wiatr, przez co zostajemy spłukani lepiej, niż auto po kwadransie na myjni. Kiedy dopadamy pojazdu czuję się jak po kąpieli w ubraniach - przemoczone mam wszystkie warstwy ciuchów, a woda płynie radosnym strumieniem nawet tam, gdzie słońce nie dochodzi ;). Nie wyobrażam sobie w tych warunkach spaceru pod skałę Hvítserkur, ale z drugiej strony, również wchodzenia w tym stanie do śpiworów.

Hvítserkur - niezbyt efektowna z tej perspektywy...
... z takiej już bardziej
Czujna obserwatorka naszych poczynań
W drodze do kolonii fok
Wydrzyk ostrosterny (Stercorarius parasiticus)
 Foki pospolite (Phoca vitulina)
 Foka pospolita (Phoca vitulina)
Foka pospolita (Phoca vitulina)
Czekając na wynurzenie foki...
 Foki pospolite (Phoca vitulina)
Foki pospolite (Phoca vitulina)
 Foki pospolite (Phoca vitulina) - digiscoping
  Foki pospolite (Phoca vitulina) - digiscoping
 Foki pospolite (Phoca vitulina) - digiscoping
Ostrygojad (Haematopus ostralegus)
Edredony (Somateria mollissima)
Edredony (Somateria mollissima)

Ulewa w końcu ustaje i z dwojga złego wybieramy (udało się namówić jeszcze Józię) to pierwsze - w myśl zasady, że raz się żyje, a poza tym nie miałoby największego sensu czekać tu do rana tylko dla trekkingu pod skałę. O wiele lepiej będzie przejechać dziś jeszcze trochę, żeby podsuszyć ubrania przy gorących nawiewach i na ogrzewanych przednich siedzeniach - inaczej poziom wilgoci w aucie przekroczy tej nocy dopuszczalne normy. Pierwsza część praktyki, nie jest jednak tak przyjemna jak teoria, bowiem wyjście w mokrych ciuchach na przenikliwy wiatr, kończy się szczękaniem zębów. Na punkt widokowy mamy jednak zaledwie 250 metrów, a co nas nie zabije, to nas wzmocni. Widok na 15-metrową samotną bazaltową skałę wystającą z wód fiordu, wynagradza nam cierpienia. Hvítserkur wygląda nieziemsko - jest niczym wycięty z tektury kontur, umocowany na tekturowej podstawce. Dwa niewielkie skalne łuki u podstawy powodują, że na myśl przychodzi jeszcze skojarzenie z jakąś olbrzymią istotą, pijącą wodę z fiordu. Miejscowi mówią najczęściej o smoku - mnie wygląda to raczej na swojskiego łosia ;). Islandzka nazwa oznacza zaś w dosłownym tłumaczeniu "białą koszulę", co skała bez wątpienia zawdzięcza setkom gniazdujących na niej mewom trójpalczastym i kormoranom czubatym, które przez lata skrupulatnie pokryły ją swoim guanem. Wysoka perspektywa nie zadowala mnie w pełni, lecz zejście na plażę z punktu widokowego wiedzie 20-metrową stromą i śliską ścieżką - mało rozsądne, bo choć raz się żyje, raz się też umiera. Józia co prawda stawia parę próbnych kroków, ale kończy te podejścia po szybkim sprowadzeniu do parteru ;). Sięgamy więc po inne rozwiązanie - może i karkołomne, ale jakże skuteczne. Wracamy do parkingu, schodzimy na plażę tym samym co uprzednio wejściem, a następnie, będąc już na poziomie morza, cofamy się pół kilometra brzegiem. Po drodze ogromnie żałuję, że pozostawiłem w aucie przemoczoną 400-tkę, bowiem tuż przy brzegu paradują cztery foki pospolite oraz taka sama ilość nurników. Pocieszam się jednak, że światło i tak jest już tragiczne. Jeszcze tylko forsujemy grząskie i mokre pokłady glonów i podziwiać możemy Hvítserkur z tej bezwzględnie najlepszej perspektywy. Bez dwóch zdań było warto! Powracamy zdradliwą i spadzistą ścieżką, o której wspominałem przed chwilą, a która z odwrotnej strony nie wygląda już tak odrażająco (choć Józia na wszelki wypadek zamyka parokroć oczy ;)). Zaoszczędzamy jednak dobrych dwadzieścia minut - a przecież "niechciana" kolacja, za której przyrządzenie Dawid z Krzyśkiem zabierali się już przed naszym wyjściem, w końcu może zacząć stanowić zbyt dużą pokusę dla kucharzy ;). Starczy już dziś rozczarowań!

 Hvítserkur - widok z punktu widokowego na skałę. Na drugim brzegu widocznego przesmyku znajduje się kolonia fok pospolitych - a więc dojście pod skałę plażą wymaga dłuższego spaceru...
Kto drogi skraca, może i do domu wraca, ale w stroju niezbyt wizytowym ;)
Nurniki (Cepphus grylle) - szerokim kątem...
Hvítserkur
 Hvítserkur
Pijący Łoś, czyli skała Hvítserkur

Spod skały wyjeżdżamy jeszcze przed północą, z pracującą pełną parą ogrzewaniem. Z początku obiecuję sobie, że dojadę tylko do najbliższego asfaltu, aby kolejnego dnia nie rozpoczynać ciężkim odcinkiem bezdroża. Najtrudniejszych jest pierwszych kilka kilometrów, gdzie wymijać musimy wszędobylskie owce - jednym z najzabawniejszych momentów wyprawy staje się widok sporej grupy wełniastych stworzeń, cwałujących nam naprzeciw środkiem drogi. Ostatecznie, przejeżdżam 110 kilometrów i kiedy parkuję auto pod Búðardalur dochodzi 2:30... Niemniej, warto było się spiąć i zluzować grafik kolejnego dnia - zwłaszcza, że udało się pokonać (choć w trudnej mgle) 45 dziurawych jak rzeszoto kilometrów niekończącej się drogi numer 59. Aby tylko szybko zregenerować siły przed najtrudniejszym etapem naszej podróży - długą drogą na zachodni kraniec Islandii...

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz