sobota, 13 stycznia 2018

Islandia, kraina ognia i lodu - VI: Bjargtangar. Na zachodnim krańcu Europy (4-5 VI 2017)

4 VI - skrzyżowanie dróg 59 i 60, gdzieś pod Búðardalur...

Kolejne dwa dni spędzimy w najdzikszym, obok interioru, regionie wyspy - Vestfirðir. Fiordy Zachodnie przybierają formę ogromnego półwyspu, połączonego ze stałym lądem wąskim przesmykiem o szerokości 17 kilometrów w najwęższym miejscu. Na ich obszarze zlokalizowane są dwa, istotne dla nas cele. Pierwszy, to wodospad Dynjandi, według wielu uważany za najpiękniejszy na wyspie. Drugi, to przylądek Bjargtangar - zachodni kraniec Europy, który dzięki położonym na południe od niego klifom Látrabjarg, uchodzi za jedno z najbardziej kultowych na Świecie miejscdo obserwacji maskonurów i innych alkowatych. Z Búðardalur to zaledwie 280 kilometrów. W przeliczeniu na polskie realia, taki dystans to bułka z masłem, do przełknięcia w kilka godzin. Tylko, że polskie realia nijak mają się do islandzkiej praktyki. Linia brzegowa Vestfirðir jest bardzo dobrze rozwinięta – jej długość wynosi 2100 km, co stanowi 1/3 linii brzegowej całej wyspy. Wzdłuż niej można znaleźć ponad 50 fiordów i zatok, sięgających niekiedy do 10 km w głąb lądu. Po wprowadzeniu do nawigacji planowanej na dziś trasy przyjazdu ukazuje się nam więc piękny i kręty tasiemiec. Jeśli dodać do tego, że większą część półwyspu zajmują góry o spłaszczonych wierzchowinach i wysokościach sięgających 700-900 m n.p.m. oraz biorąc pod uwagę ostrzeżenia przewodników o jakości dróg dojazdowych do wspomnianych atrakcji (jedynie na ich nielicznych odcinkach poruszać się można z maksymalną dozwoloną prędkością), jawi się nam perspektywa długiej i forsownej podróży. Mimo to, jeśli nic się nie wydarzy po drodze, bez problemu powinniśmy dojechać do ptasich klifów na wieczór. 
W Búðardalur korzystamy tylko z darmowej myjni ręcznej (są dostępne przy każdej stacji N1!), uzupełniamy paliwo i ruszamy na północ. Po ciężkiej i słabo przespanej nocy marzę o kawie, ale wystarczyć mi musi widok brykającego po trawiastym zboczu pieśca! W sumie pojawił się rychło w czas, bo właśnie zaparzyły się nasze gorące kubki - dzień od razu zapowiada się bardziej optymistycznie. Chwilę po konsumpcji, wjeżdżamy na niedawno wybudowaną groblę, przecinającą 
Gilsfjörður i przekraczamy umowną granicę Vestfirðir, a przy okazji najwęższe miejsce przesmyku, łączącego półwysep z resztą kraju. Listę ptaków na półwyspie symbolicznie otwiera nur rdzawoszyi z małego jeziorka tuż za groblą.



Gilsfjörður


Mijamy półwysep Króksfjarðarnes - od końca XIX wieku znaczący ośrodek handlowy (starczy spojrzeć na przydrożne magazyny), małą osadę Bjarkarlundur i rozpoczynamy objazd pierwszego z wąskich i długich fiordów o kształtach hatifnatów: Þorskafjörður. Kończy się asfalt i zaczyna się przygoda! Jako kierowca, który przejechał już ponad 2,5 tysiąca kilometrów przez Islandię, mogę wyrazić swoje zdanie i stwierdzić, że na wyspie nie ma brzydkich fragmentów drogi. To co zaczyna wyłaniać się przed nami we Vestfirðir, to piękno z tej najwyższej półki. Gdybym podróżował tędy rowerem, prawdopodobnie dojechałbym donikąd, przystając co chwilę na wykonanie paru zdjęć, czy po prostu zwyczajną kontemplację. Wspinaczkę zastępuję zjazd, po którym znów ostro pniemy się do góry po kamienistej szutrówce, aż naszym oczom ukazuje się śliczny Djúpifjörður z kilkoma stylowymi wysepkami u ujścia. Bez dwóch zdań, jedna z najbardziej malowniczych tras, jaką miałem okazję kiedykolwiek jechać... Gdybym tylko nie musiał poświęcać tyle uwagi samej drodze! Nie nadążam zachwycić się jednym fiordem, a już objeżdżamy kolejny i kolejny...




Przykład prawa miejscowego:)

Podczas objazdu Kerlingarfjörður, idyllę przerywa komunikat na desce rozdzielczej naszego Clio - inflate tyres może oznaczać tylko jedno - złapaliśmy gumę! O ile sam demontaż koła nie nastręcza większych problemów, wydobycie zapasowego koła podwieszonego pod pojazdem, to już wyższa szkoła jazdy. Na szczęście mamy instrukcję (zagmatwaną, bo zagmatwaną), no i Krzyśka! O wiele trudniejszy okazuje się ponowny montaż uszkodzonego koła na podwoziu - ewidentnie coś nie gra i musimy pogodzić się z perspektywą konieczności załadowania go do bagażnika... Brzmi absurdalnie, bowiem dotąd ledwo co udało nam się go domykać z naszymi bagażami. Okazuje się jednak, że jak się człowiek postara to znajdzie się miejsce dla wszystkiego ;). To jednak bynajmniej koniec naszych problemów - jesteśmy na totalnym bezludziu - na całym półwyspie mieszka 7 tysięcy mieszkańców (z czego blisko połowa w głównym mieście Ísafjörður), co daje mniej niż 1 mieszkańca na kilometr kwadratowy - jest niedziela, a my najgorszą drogę mamy stale przed sobą. Jeśli nie zreperujemy koła, będziemy chyba zmuszeni zrezygnować z drogi do Látrabjarg... Porywanie się na przejazd jedną z najtrudniejszych dróg na półwyspie z nie wiadomo jak sfatygowaną "dojazdówką" i bez zapasowego koła, zakrawa na szaleństwo. Według mapy, za chwilę powinniśmy jednak powrócić na asfalt, który doprowadzi nas do najbliższej miejscowości - Flókalundur. Tam podejmiemy decyzję, co robić dalej. Najpierw jednak zarządzamy godzinną przerwę na drzemkę - przyda się chyba każdemu.

Standardowy obrazek z zagranicznej wyprawy na ptaki;)
Robota na finiszu

Godzina przedłużyła się ostatecznie do dwóch, ale jeśli dzięki temu mam lepiej kontaktować za kierownicą, nie będę robić sobie wyrzutów, że nie ustawiłem budzika. Zresztą po chwili jesteśmy we Flókalundur. Ta, okazuje się do przesady malutką mieścinką rodem z Alaski czasów Gorączki Złota, gdzie wulkanizacji ze świecą szukać. W kontekście Flókalundur warto wspomnieć jedynie, że w jej pobliżu, około 860-865 roku zimę spędził norweski wiking Flóki Vilgurdarson - jeden z pierwszych osadników na wyspie, który jednak tak bardzo znienawidził Islandię, że... nadał jej nazwę. Jak do tego doszło? Flóki, który wyruszył w poszukiwaniu wpół mitycznego lądu odnalazł go, postanowił się na nim osiedlić i zajął się wypasem zwierząt i rybołówstwem. Drugie z tych zajęć tak go jednak zafrapowało, że zapomniał zadbać o paszę na okres zimowy dla swojego inwentarza, wskutek czego wszystkie zwierzęta padły. Sfrustrowany Wiking postanowił opuścić okropną wyspę - zanim jednak tego dokonał, wybrał się na pobliską górę, po raz ostatni rzucić okiem na surowy krajobraz. Wtedy, w odległym fiordzie ujrzał dryfujące kry lodowe. Widok ten natchnął go pomysłem na zemstę doskonałą, dzięki której już żaden z jego rodaków nie powinien marzyć o osiedleniu się tutaj - nazwał to miejsce Lodową Krainą (Ísland). Późniejsze dzieje pokazały jednak, że nie cieszył się na tyle dobrą reputacją, żeby wszyscy jego ziomkowie w to uwierzyli...


Wróćmy jednak do aktualnych wydarzeń. Wygląda na to, że w celu naprawy opony będziemy musieli udać się aż do Patreksfjörður - 62 kilometry po asfalcie nie powinno nas zgubić. Jesteśmy jednak w miejscu, od którego tylko 30 kilometrów dzieli nas od wodospadu Dynjandi. Czy możemy sobie pozwolić na mały "skok w bok"? Może postępujemy nieracjonalnie, ale decydujemy się jechać - mam nadzieję, że nie będziemy tego żałować. Mocno wyboista i miejscami również kamienista droga prowadzi przez górską okolicę, jedną z najładniejszych w całych Fiordach Zachodnich. Stoki stromo opadają ku fiordom, zaś w połowie dystansu, za ujściem Arnarfjörður wyłania się bezkres wód Cieśniny Duńskiej, za którą leży już Grenlandia. Drogę zakwalifikowałbym jako "podwyższonego ryzyka" - przepaście, zwężenia na mostach, ryzyko skalnych lawin... To wszystko powoduje, że czujnym muszę tu być po trzykroć. Na szczęście w wypatrywaniu ptaków zastępuje mnie załoga, która wynajduje m.in. śnieguły, pardwę górską, kamieniuszki (stadko 8 ptaków), nura rdzawoszyjego, wydrzyka ostrosternego i łabędzie krzykliwe. Krótko po szesnastej dojeżdżamy w końcu do celu. Wysoki na 100 metrów trójkątny wodospad robi niesamowite wrażenie już z parkingu - jego wody spadają z klifu po licznych progach, dzięki czemu rozszerza się on ku dołowi: na górze ma 30 metrów szerokości, na dole 60 metrów. Podczas marszu pod wodospad przekonujemy się, że cały krajobraz tworzy w rzeczywistości kilka kaskad - Dynjandi to najwyższy i najpiękniejszy z nich. Mocnych wrażeń dostarcza też widok bezludnego krajobrazu wokół Arnarfjörður. I pomyśleć, że w porównaniu do atrakcji Złotego Kręgu czy Lodowej Laguny, dociera tu tak niewiele osób... Wiem, że przed nami jeszcze powrotna droga, ale póki co nie żałuję podjętej we Flókalundur decyzji.

Typowa rzeka na kamieniuszki
Pardwa górska (Lagopus muta islandorum)


Arnarfjörður

Dynjandi
Dynjandi
Widok na Arnarfjörður
Dynjandi
Dynjandi
Dynjandi
Z Dynjandi w tle
Potęga wodospadu Dynjandi jest magnetyzująca...

Podczas powrotu do Flókalundur natrafiamy na nieprzyjemną sytuację, która jednak dla nas okaże się przełomowa. Z wysokiego nasypu drogi spadł samochód z dwójką japońskich turystów - ratownicy opatrują kierowcę w karetcę, pdoczas gdy podróżująca z nim kobieta, przesłuchiwana jest w policyjnym radiowozie. Wpadamy na pomysł, żeby poprosić policję o pomoc w rozwiązaniu naszych samochodowych problemów. Opłaciło się! Otrzymujemy namiar na mechanika imieniem Gísli, urzędującego na farmie Rauðsdalur - kilkanaście kilometrów na zachód w kierunku na Bjargtangar. Bingo! Znalezienie tego miejsca nie mogło być prostsze, bowiem oznakowane jest symbolem... wulkanizacji ;). Dobre nastroje podupadają jednak chwilę później, kiedy zostajemy poinformowani, że "roboty pooootąd" i zakład nie przyjmie już ani jednego auta więcej. Skoro jednak tutejsze farmy są samowystarczalne, może znajdziemy coś na własną rękę? Kilka kilometrów dalej mamy ochotę wykrzyczeć przysłowiową "eurekę", kiedy przy zabudowaniach kolejnego gospodarstwa zauważamy stosy opon! Parkujemy przed wejściem do budynku mieszkalnego i po chwili wychodzi nam naprzeciw młoda kobieta. Na szczęście - w przeciwieństwie do jej dzieci, które poznawszy nasz rodowód wykrzykują tylko coś o Lewandowskim, jest w stanie porozumieć się z nami po angielsku (uff!). Męża-mechanika niestety nie ma w domu, ale postara się z nim skontaktować i umówić nas na spotkanie w jednym z jego dwóch warsztatów w Patreksfjörður - dostajemy też oba adresy i telefony, więc niezależnie od tego możemy próbować na miejscu. Przy okazji dowiadujemy się o trwającym dziś święcie państwowym Hvítasunnudagur (Zielone Świątki) - czyli bez znajomości, bylibyśmy uziemieni.

Jedno z jeziorek przy drodze powrotnej z Dynjandi

Wydaje się, że dzięki przedziwnemu zrządzeniu losu jesteśmy uratowani. Po 19-tej dojeżdżamy do Patreksfjörður, które swą nazwę zawdzięcza od fiordu, a ten z kolei od świętego Patryka - patrona pierwszego wikinga, jaki się tu osiedlił, Örlygura Hrappsona. Przyjemna w odbiorze osada zajmuje mały cypel oraz krótki odcinek wybrzeża i zamieszkiwana jest przez około 650 osób, co czyni zeń drugą największą miejscowość w regionie. Bywało tu i mniej przyjemnie - na przykład w latach 1983 i 1995, kiedy część osadę niszczyły lawiny błotne. Dziś nie ma jednak po tym ani śladu - główna ulica przypomina wprawdzie klepisko, ale tylko z powodu remontu. Nie powiem, żebyśmy byli z tego powodu zachwyceni, bo ostatnie czego nam trzeba to dużych i ostrych kamieni - a chwilowo to główna składowa nawierzchni. Jakoś jednak docieramy pod pierwszy ze wskazanych adresów, pod którym kryje się niepozorna kamieniczka - niestety, nie zastajemy nikogo. Drugi na liście jest już sam warsztat - lecz czemu mnie to nie dziwi, zamknięty na cztery spusty. Cały czas próbujemy też kontaktu telefonicznego - ale na nieudanych próbach się kończy. Wreszcie, kiedy zaczynam już obmyślać dalszą strategię, która niestety nie uwzględnia wycieczki na Látrabjarg, dzwoni telefon. Mechanik będzie u nas za piętnaście minut! Akurat zdążamy wyładować bagażnik i ukryć droższy sprzęt, buty, alkohol i wszelkie inne oznaki luksusu - to tak, żeby komuś nie zebrało się na żarty o napiwkach :). Potem wypadki nabierają tempa - mechanik przybywa, warsztat zostaje otwarty, nasze koło załatane w trymiga oraz - zgodnie z naszą wolą - wymienione przy pełnym wspomaganiu automatyki, zamiast siłą naszych umęczonych rąk. Pozostaje tylko kwestia wyrównania rachunku - w przypływie euforii, jakoś nikt nie pytał dotąd o cenę. Ile zapłacilibyśmy za podobną naprawę w Polsce? Góra 30 złotych? Tu niech będzie nawet trzykrotnie drożej - z takim przekonaniem ruszam uregulować należność. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak doszczętnie mnie zatkało, jak po obejrzeniu faktury za naprawę. TRZYNAŚCIE TYSIĘCY PIĘĆSET KORON??? To około 500 złotych! Prawie wszystkie nasze oszczędności - zostają nam "drobne" na paliwo i najprostsze zakupy - na góra 2-3 dni... Chciałem jeszcze zapytać o możliwość reparacji materaca, ale nie mam akurat wolnego miliona dolarów pod ręką. Zamroczony błędnie odczytuję rachunek i z przekonaniem, że 3/5 tej ceny stanowi opłata za wymianę koła, powracam do wozu z puentą: Ale z nas totalni frajerzy. Na szczęście to ja okazuję się największym frajerem, o czym uświadamia mnie Krzysiek, wyprowadzając na prostą z błędnej interpretacji - okazuje się, że najwyższa kwota to... opłata weekendowa. Później dowiemy się, że Islandczycy naliczają ją również w tygodniu, za wszystkie usługi wykonywane po godzinie 17-tej - po prostu szanują swój wolny czas, a płaci za niego klient. Cóż, będziemy musieli łatać dziurę budżetową naszymi prywatnymi zasobami - tymczasem życie toczy się dalej, tak jak i nasza wyprawa. Możemy ruszać na Látrabjarg!

Patreksfjörður - klimatyczna osada
... i mniej klimatyczny Clio w oczekiwaniu na mechanika

Droga na zachodni kraniec Europy rozpoczyna się 14 kilometrów przed Patreksfjörður, u nasady fiordu, gdzie skręcamy w prawo. Asfalt kończy się po 3,5 kilometrach, w miejscu którego nie sposób przeoczyć, a to dzięki stojącemu tu na mieliźnie wrakowi rybackiego trawlera "Garðar". Najstarszy stalowy islandzki okręt, zbudowany w 1912 roku w Norwegii jako statek wielorybniczy "Globe IV", pokonany został dopiero przez sztorm w 1981 roku, po którym stał się niezdolny do służby. Dziś tworzy niesamowitą scenerię doliny Skápadalur.

"Garðar"
"Garðar"
Klimatyczna sceneria Patreksfjörður

Spoglądamy na zegarek - 20:30. Na szczęście mamy dziś bardzo pogodny dzień, więc dobre warunki do zdjęć powinny utrzymywać się dość długo, ale i tak przeczuwam walkę z czasem o tych parę dobrych wieczornych kadrów na Látrabjarg - ciężko powiedzieć ile zajmie nam przebycie 46 kilometrów na koniec półwyspu. Naiwnością byłoby polegać na obliczeniach mapach Google, które mówią o godzinie. Choć trasa numer 612 nie ma oznaczenia "F" (tylko dla samochodów terenowych), to jazda zwykłym osobowym autem jest tu naprawdę niełatwa. Zapuszczanie się tu na dojazdówce i bez zapasowej opony byłoby proszeniem się o zgubę - koszt holowania nas stąd do Keflavíku, szedłby pewnie w grube tysiące, których jak wspominałem, nie posiadamy ;). Droga jest fatalna - praktycznie cały czas trzeba uważać na dziury, wyrwy i kamienie. Rozsądna prędkość to około 30-40 kilometrów na godzinę, a chwilami zejść trzeba do 20 km/h. Z drugiej strony trzeba przyznać, że to jedna z najciekawszych krajobrazowo tras Islandii. Najpierw mijamy wypoczywające na górskich zboczach stadko 25 mew bladych. Chwilę później przejeżdżamy wskroś rozlokowanej na poboczu kolonii rybitw popielatych - obiecujemy sobie zatrzymać się tu w drodze powrotnej. Na jedenastym kilometrze, w miejscu gdzie po drugiej stronie fiordu majaczy nam Patreksfjörður, mijamy przedziwne lotnisko z jednym pasem startowym. Kolejne osiem kilometrów to obszar występowania białozora, ale jednocześnie ostatnie miejsce, w którym chciałoby się zatrzymać na rekonesans - wąska droga biegnie tu skrajem urwiska i przytulona jest do pionowej ściany skalnej, na którą patrząc ma się wrażenie, że lada chwila runą z niej kilkutonowe głazy. Potem naszym oczom ukazuje się nietypowy na Islandii widok: zatoka z piaszczystą złotą plażą, których na półwyspie jest całkiem sporo. Objeżdżamy długą lagunę, na której końcu znajduje się muzeum Hnjótur, będące owocem pasji miejscowego rolnika, Egilla Ólafssona (zm. 1999 r.) - z drogi dojrzeć można m.in. amerykańskiego dolnopłata Douglas DC3 (wcześniej stacjonującego w bazie NATO w Keflavík), radziecki samolot Aeorofłotu (wylądował na Islandii z powodu braku paliwa, po wcześniejszym zawróceniu znad terytorium USA), stary kuter rybacki oraz replikę łodzi wikingów (podarowaną przez Norwegów). Tu rozpoczyna się kolejna wspinaczka i jednocześnie najtrudniejszy odcinek trasy, z przepaściami i słońcem prosto w oczy. Słabe połączenie - chwilami zupełnie nie widzę drogi i muszę być wspomagany przez siedzących "na prawej burcie" Krzyśka i Dawida (Jeszcze 3 sekundy i zacznij wykręcać w lewo...). Wreszcie osiągamy skąpany w słońcu kamienisty płaskowyż, na którym pojawiają się nawet jakieś jeziorka i po dłuższej przerwie - ptaki. Hitem jest wydrzyk ostrosterny, siedzący na wyznaczającym przebieg drogi stosiku kamieni, rewelacyjnie podświetlonym na ostrą pomarańcz. Chwilę potem docieramy do pięknej zatoki Breiðavík - z jednej strony górująca nad okolicą potężna nadmorska skała, z drugiej łagodna zieleń łąk i pastwisk, oraz jasne, piaszczyste wybrzeże. Bardzo urokliwe miejsce. Pośród paru domków na krzyż znajdujemy też przykład islandzkiego poczucia humoru: makietę fotoradaru, prowizoryczny znak, mówiący o ograniczeniu prędkości do 30 km/h oraz kukłę policjanta z podobnym znakiem w jednej ręce i wymowną puszką, oznaczoną napisem "Safe Puffins" (z ang. puffin - maskonur) w drugiej. Na końcu urokliwej dolinki znajduje się darmowy camping - tu przenocujemy, a zaraz za nim ostatni dwukilometrowy podjazd, zwieńczony parkingiem i niepozorną latarnią Bjargtangar, która wzięła nazwę od najbardziej zachodniego przylądka Europy - znak, że jesteśmy u celu!



Wydrzyk ostrosterny (Stercorarius parasiticus)

Zatoka Breiðavík

Zgodnie z przypuszczeniami, droga zajęła nam bite dwie godziny. Pomimo dość późnej pory - jest 23:30 - jestem oczarowany panującymi warunkami oświetleniowymi. Cała okolica tonie w ciepłej złotej pomarańczy. Za pół godziny będzie już zbyt ciemno, ale pół godziny dla fotografa to dłużej niż wieczność. ;) Krótką ścieżką w trymiga podchodzimy na krawędź klifów, gdzie kilku "długoogniskowych" fotografów oblega już grupkę maskonurów. Zastanawiam się tylko, po co im obiektywy 500-600 mm, skoro ptaki są totalnie niepłochliwe. Chwilę po naszym przybyciu, towarzystwo rozchodzi się na spektakl zachodu i wschodu słońca (oddzielonych od siebie paroma minutami - słońce w zasadzie tylko odbija się od horyzontu), dzięki czemu papuziodziobe gwiazdy Islandii mamy na wyłączność - w ruch idą szerokie kąty. ;)

 Maskonury (Fratercula arctica)
  Maskonur (Fratercula arctica)
 Maskonur (Fratercula arctica)
Maskonury (Fratercula arctica)



 Maskonury (Fratercula arctica)
 Maskonur (Fratercula arctica)
 Maskonur (Fratercula arctica)
 Maskonur (Fratercula arctica)
 Nurzyk (Uria aalge)
Alka (Alca torda)

Niesamowite klify Látrabjarg, których wysokość dochodzi do 440 metrów n.p.m., ciągną się na południe od przylądka Bjargtangar na długości 14 kilometrów. Spacerując wytyczoną ich szczytem ścieżką, na odcinku pierwszych kilkuset metrów można podziwiać ptasie królestwo poniżej, na skałach. Najciekawszy jest pierwszy klif, na który jeszcze tego wieczoru udaje nam się rzucić okiem w rozsądnym świetle. Na poszczególnych kondygnacjach wielkiego ptasiego biurowca urzędują pocieszne nurzyki dwóch gatunków - obok "podbielałych", również rzadsze nurzyki polarne, skórzastodziobe alki, żałośnie rozwrzeszczane mewy trójpalczaste i towarzyskie fulmary. Całość stanowi McDonalda dla wszelkiej maści drapieżników - z powietrza klify patrolują więc mewy blade i wydrzyki ostrosterne, a mamy skromną nadzieję, że czasem czynią to i białozory. Na trawiastym płaskowyżu ponad klifami dostrzegamy przebiegającego w oddali pieśca. Mamy tu jutro co robić. Tymczasem słońce rozpoczyna już wędrówkę na nieboskłon - jasny sygnał, że najwyższa pora, aby udać się na wspomniany prędzej camping. Jutro - a w zasadzie to dziś - przecież też jest dzień.

Látrabjarg
Piesiec (Vulpes lagopus) - popracujemy nad nim jutro!
Mewa blada (Larus hyperboreus)
Zachód i wschód słońca w zasadzie odbywają się jednocześnie

5 VI, Bjargtangar

Wcześnie rano, z pominięciem takich życiowych niuansów jak śniadanie, czy poranna toaleta, jako pierwsi meldujemy się ponad klifami Látrabjarg. Jak na Islandię, pogoda jest aż nieprzyzwoicie dobra - nie licząc paru wysokich chmurek, niebo nad nami jest praktycznie niczym nieskażone. Pierwsza istotna uwaga jest taka, że maskonurów chętnych do sesji zdjęciowej, jest wyraźnie mniej. Większość ptaków żeruje teraz na otwartym morzu - bezapelacyjnie najlepszą porą do ich podglądania jest właśnie wieczór. Naturalnie, to tu, to tam, pojawia się jakiś ptak, ale o tak dobrych kadrach jak wczoraj, można dziś tylko pomarzyć. Co innego z ptakami na klifach - te, siedzące wyżej, są całkiem nieźle podświetlone. Większość skalnych ścian tonie jednak w głębokim cieniu i niewiele się w tym temacie zmienia, bez względu na porę dnia. Ponieważ światło dość szybko robi się zbyt ostre do mocno skontrastowanych alkowatych, zajmuję się w końcu wypatrywaniem białozora, urządzając w międzyczasie nieoficjalne zawody w refleksie, polegające na próbach ustrzelenia przelatujących poniżej klifów ptaków - rzecz to piekielnie trudna! Białozór najwyraźniej ma nas głęboko w swoim poważaniu i z ciekawszych ptaków na morzu, udaje się tylko wypatrzeć około dwudziestu kormoranów czubatych. Środek ciężkości naszych zainteresowań dość szybko zostaje jednak przeniesiony z morza na ląd, gdzie co chwila grasują pieśce, plądrujące zarówno wyżej położone gniazda na klifach, jak i zniesienia gęgaw i kulików mniejszych ponad nimi. Postanawiamy zabawić się w tropicieli śladów: najpierw chwilę obserwujemy nawyki polarnych lisów, aż w końcu zaczajamy się w zagłębieniach terenu. I może nasz plan by wypalił, gdyby nie fakt, że z każdą chwilą przybywa ludzi, spacerujących ścieżką nad klifami... W końcu zarzucamy "wariant okopowy" i powracamy w kierunku parkingu. Wszyscy, z wyjątkiem Krzyśka, który postanawia przejść się jeszcze parę minut w górę ścieżki. Prawda, że niespecjalnie trudno odgadnąć, że powraca z rewelacyjnymi kadrami pieśca buszującego na wierzchołku klifu? Ruszamy w krzyśkowe ślady, ale chociaż raz udaje nam się zaskoczyć pluszaka, to zdjęciowo guzik z tego wynika...

Zaczynamy jako pierwsi
Ptaki na klifach najlepiej fotografuje się właśnie w takiej pozycji
Látrabjarg
 Nurzyki (Uria aalge)
 Nurzyki polarne (Uria lomvia)
 Nurzyk polarny (Uria lomvia)
Fulmar (Fulmarus glacialis)

Látrabjarg
 Piesiec (Vulpes lagopus)
  Piesiec (Vulpes lagopus)
 Piesiec (Vulpes lagopus)
Alka (Alca torda)
Dawid jak zwykle maskuje się lepiej niż pardwa;)

Atrakcji w Látrabjarg jest co nie miara, ale dochodzi jedenasta, a my nadal męczymy się o pustych żołądkach. Rozlokowujemy się więc z kuchenką w pobliżu latarni morskiej - nie dość, że jesteśmy tam osłonięci od wiatru (a to ważna rzecz przy islandzkim plenerowym gotowaniu), to jeszcze daje nam to szansę wypatrzenia białozora podczas mieszania makaronu w rondlu. Ostatecznie jednak, to nie największy sokół świata staje się gwiazdą poranka, a wędrujące krawędzią klifów pieśce - wyczuwam swoją życiową szansę i zaczynam je podchodzić. Lisy zmykają, ale po chwili jeden z nich powraca - teraz okrążam go już przy wsparciu Krzyśka i Dawida, co daje o niebo lepsze efekty, bowiem podchody te kończą się nieziemską obserwacją osobnika, którego udaje nam się podczołgać na trzy metry! W zasadzie, to podchody są niepotrzebne - zwierzak zajęty jest wykopanym przed chwilą z kryjówki jajem. Obserwacja życia! Myślę, że niewielu odwiedzających Islandię miało tyle szczęścia z tym skrytym i trudnym do obserwacji gatunkiem.

  Piesiec (Vulpes lagopus)
   Piesiec (Vulpes lagopus)
   Piesiec (Vulpes lagopus)
  Piesiec (Vulpes lagopus)
  Piesiec (Vulpes lagopus) niewiele sobie robi z naszej obecności...
   Piesiec (Vulpes lagopus)
  Piesiec (Vulpes lagopus)

W południe, z ciężkimi sercami obieramy kierunek na naszą kolejną wielką destynację - półwysep Snæfellsnes. Z chęcią jeszcze parę godzin poświęciłbym atrakcjom Látrabjarg, ale przed nami 390 kilometrów drogi - na odcinku do Búðardalur już znanej, a dalej, stanowiącą wielką niewiadomą. Na oko, jakieś 7-8 godzin jazdy. Słońce na szczęście chwilowo skrywa się za chmurami, dzięki czemu tym razem nie oślepia mnie podczas jazdy odcinkami specjalnymi drogi 612. Tym samym, droga powrotna do wraku "Garðar" zajmuje nam niemalże połowę mniej czasu - i to z krótkim przystankiem na białozora, mini safari-sesję z mewą bladą i fotografowanie ostrygojadów w pobliżu kolonii rybitw popielatych, które przerwane zostaje brutalnym i skomasowanym atakiem tych ostatnich. Przy okazji dowiaduję się, że oberwać z dzioba rybitwy w czoło to nie żadne przelewki. ;) Ale i tak lepsze to, niż doświadczyć podobnego poniżenia, co nasz samochód - dach przecięty jest wpół serią z ptasich luków bombowych. Było blisko!



Mewa blada (Larus hyperboreus)


 Krwawodziób (Tringa totanus)
Ostrygojad (Haematopus ostralegus)
 Rybitwa popielata (Sterna paradisaea)
 Rybitwa popielata (Sterna paradisaea)
"Popielatka" w natarciu - lotnik, kryj się!
"Garðar" raz jeszcze
"Garðar"

Przyznaję szczerze, że chciałbym już opuścić Fiordy Zachodnie. Oczywiście nie ze względu na widoki, ale ryzyko jakiejś kolejnej nieprzyjemnej historii z samochodem, po której będziemy musieli sprzedać nerki, albo zmienić tożsamość i emigrować do Argentyny. Ponadto krótko dziś spaliśmy i zaczyna mnie brać znużenie. Na szczęście, mamy na pokładzie Dawida, który przejmuję pałeczkę wodzireja i co rusz to organizuje nam gry i zabawy, typu "Jaka to melodia", podczas której dowiadujemy się m.in., że utwór "Golden Eye" zaśpiewała nieżyjąca już Tina Turner oraz jak cienka granica przebiega pomiędzy głosami dzięcioła zielonego i bielika. ;) Artystyczny nastrój przekuty zostaje w sukces autorski, w postaci stworzenia wiekopomnego dzieła - piosenki o hitach naszej wyprawy, ciastkach Maryland! Zaabsorbowani dokładaniem cegiełki do islandzkiej kultury, nawet nie zauważamy, kiedy mijamy wszystkie newralgiczne momenty, włącznie z traumatycznym miejscem naszej samochodowej martyrologii. Jeszcze przed przekroczeniem Gilsfjörður urządzamy przerwę na posiłek, podczas której co niektórzy bardziej zajęci są ganianiem kulika mniejszego i siewki złotej. Przy okazji przekonujemy się, że jeśli na Islandii jest ładnie, to nie znaczy, że przyjemnie - wieje tak, jak nikt nie życzyłby sobie, aby wiało ;).




Owoc naszej twórczości - nagrany już po powrocie do Polski
 Kulik mniejszy (Numenius phaeopus)
  Kulik mniejszy (Numenius phaeopus)
 Siewka złota (Pluvialis apricaria)
 Siewka złota (Pluvialis apricaria)

W krótkim czasie mijamy Búðardalur i po 10 kilometrach skręcamy w prawo w drogę numer 54. Nasze obawy co do jej pierwszego odcinka o długości 66 kilometrów, okazują się być całkowicie nieuzasadnione - to wprawdzie szutrówka, ale bardzo kulturalna, na której można bezpiecznie rozwijać prędkości rzędu 60 km/h. Ponadto, trasa jest bardzo malownicza i wiedzie zieloną krainą, oferującą - z jednej strony niewysokie góry, z drugiej atrakcyjny fiord Hvammsfjörður (wschodnia część większego Breiðafjörður) z archipelagiem, składającym się z tysięcy, rozmaitej wielkości wysepek, włącznie z największą wyspą Breiðafjörður - Brokey.  Za skrzyżowaniem z rozjazdem na postrzępiony cypel Þórnes, czeka nas jeszcze pół godziny jazdy, podczas której krajobraz zmienia się kilkakrotnie: trawiasta równia, pola lawowe pokryte białymi porostami i otoczone kraterami, groble przerzucone przez cudownie zlokalizowane pośród górskich wzgórz Hraunsfjarðarvatn i Kolgrafarfjördur. Islandia w pigułce. Mijamy malownicze Grundarfjörður, położone nad fiordem o tej samej nazwie, aż wreszcie naszym oczom ukazuje się niezwykła góra Kirkjufell (463 m. n.p.m.), która - oglądana z różnych stron - zdaje się mieć coraz to inny kształt. Wraz z położonym poniżej niewielkim wodospadem Kirkjufellsfoss tworzy jeden z najbardziej rozpoznawalnych landszaftów Islandii - nic dziwnego, że najbliższy tej atrakcji parking zapchany jest po brzegi autami fotografów, którzy pełnią cierpliwą wartę przy rozstawionych statywach, w oczekiwaniu na jakąś szczególną korespondencję między górą, a obniżającym się słońcem. Obchodzimy wodospad i przyznać muszę, że widoczek jest naprawdę zacny. W każdym razie, aparaty taszczymy tu również na ptaki :). Na małej zatoczce Breiðafjörður, oddzielonej od głównego akwenu mostem, pływają dwie pary kamieniuszek i ogorzałki, a ponadto po brzegu przechadzają się ostrygojady i sieweczki obrożne. Ponieważ światełko jest nie od rzeczy, dłuższą chwilę spędzamy leżąc na wilgotnych kamieniach i odciskając nerki na kamieniach, a swoje zdanie o tym chorym zboczeniu mają wszyscy przechodzący nieopodal miłośnicy krajobrazów, a najwyraźniej również Józia. ;) Cóż, w tej materii za stary już jestem na reedukację - mądrzejszy już nie będę. ;)


Hvammsfjörður
Hvammsfjörður



Most nad Grundarfjörður
Grundarfjörður
Kirkjufell
Kirkjufellsfoss
Grundarfjörður
Kirkjufell
Breiðafjörður
Ostrygojad (Haematopus ostralegus)
 Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
  Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
  Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
 Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)

Jako, że Kirkjufell stanowił nasz cel ostateczny tego dnia, a czasu mamy jeszcze dość, postanawiamy zajechać do pobliskiego Grundarfjörður. Wody oblewające zachodnią część Snæfellsnes to najważniejsze miejsce do obserwacji orek na wyspie, o czym przypomina nawet symboliczny monument wynurzającej się orki, na jednym z miejskich skwerków. Ponieważ mamy ze sobą Dawida, który nie przepuści żadnemu wielorybowi w promieniu kilkuset kilometrów, próba odwodzenia go od pomysłu ponownego wypłynięcia w morze, zakończyłaby się niechybnie kasowaniem mnie z listy znajomych na Facebooku. Zresztą od paru dni rozmawiamy tyle o orkach, że sam zaczynam się przekonywać do tego pomysłu. Problemy są dwa: wysoka cena za rejs (ok. 100 euro - a przypominam o kryzysie, spowodowanym przebojami z mechanikiem) oraz fakt, że na wodach Breiðafjörður nadzwyczaj często panują warunki uniemożliwiające tego typu żeglugę. Żeby rozwiać wątpliwości co do drugiego z problemów, odwiedzamy przyportowe biuro Láki Tours - firmy, która jest miejscowym liderem rynku w branży rejsów na walenie. Okazuje się, że nazajutrz rejs się odbędzie (start z głównego miasta półwyspu, Ólafsvík), potem pogoda jest mocno niepewna.  Ponadto, dziś - w ramach jednego rejsu, który się odbył, obserwowana była grupa orek! Dawidowi nie trzeba już niczego więcej - rezerwuje poranny rejs ;). Krzysiek również ulega tej euforii. Ja trochę zbyt długo biję się z myślami, żeby zdążyć dojrzeć do tego samego wniosku przed zamknięciem biura, ale z każdą chwilą jestem coraz bardziej przekonany, że jednak też podaruję sobie tę odrobinę szaleństwa i pójdę w ich ślady. Raz się żyje - gdzie indziej zobaczę orki? Wrócimy do tego rano.


Dawida już nosi, a orka dopiero z plastiku

Tymczasem zaczynamy się już rozglądać za miejscem na nocleg. W samej okolicy Kirkjufell nie jest łatwo - jeśli już trafiamy na drogę, która nie prowadzi do prywatnej posesji, to wiedzie ona do... więzienia! Dopiero parę kilometrów dalej decydujemy się przenocować na małym parkingu blisko plaży, u stóp wysokich klifów, na których gniazdują fulmary, a poniżej których ugania się piesiec. Po tym co działo się na Bjargtangar nawet nie podnosimy już do oczu lornetek ;). Do zderzenia słońca z horyzontem jest wokół nas trochę tłoczno - amatorów podziwiania tego słonecznego ping-ponga jest na Islandii doprawdy mnóstwo, ale w końcu zostajemy sami, z naszym przytulnym czterogwiazdkowym hotelem na kółkach. Jutro zaczynamy z przytupem!

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz