poniedziałek, 8 maja 2017

Na Wyspach Szczęśliwych. Tenerife - I: W cieniach dracen i drzew laurowych (23-24 I 2017)

PROLOG

Reakcje niektórych moich znajomych, którzy dowiedzieli się o planowanej przeze mnie wyciecze na Wyspy Kanaryjskie, pełne były niedowierzania. W głównej mierze dlatego, że nie kojarzyli mnie jako osobnika, podróżującego w poszukiwaniu słońca, rozrywek i gorących plaż. Insulae Fortunatae - Wyspy Szczęśliwe - jak nazwali je Rzymianie, mają jednak do zaoferowania znacznie więcej rozrywek, niż smarowanie się olejkiem do opalania i wciąganie frytek w cieniu kilkunastopiętrowych hoteli. Chociaż Kanary położone są zaledwie nieco ponad 100 kilometrów od saharyjskich wybrzeży Afryki, przyroda od kilkudziesięciu milionów lat rozwijała się tutaj w izolacji, co powoduje, że ogromna liczba występujących tu gatunków zwierząt i roślin to endemity. 
Dla birdwatchera zainteresowanego ptakami Zachodniej Palearktyki, jest to zatem pozycja z listy "must visit". Każda z wysp ma swoją własną specyfikę, a tym samym zestaw gatunkowy - żeby zobaczyć wszystkie endemity Wysp Szczęśliwych odwiedzić trzeba przynajmniej trzy wyspy: Tenerife, Gran Canaria oraz Fuerteventura. Najważniejszymi gatunkami na Tenerife, są żyjące w pozostałościach lasów wawrzynowych gołębie: laurowy i kanaryjski oraz występująca tylko tutaj zięba modra. Z tego ostatniego gatunku, wydzielono niedawno ziębę z Gran Canarii, podgatunku polatzeki - jej populacja, ograniczona do lasów piniowych w rejonie Ojeda, Inagua i Pajonales jest jedną z najbardziej zagrożonych na naszej planecie. Wulkaniczna Feurteventura przyciąga kolejnym endemitem - kląskawką kanaryjską, a ponadto hubarą saharyjską, której podgatunek fuertaventurae występuje tylko tutaj i na sąsiedniej Lanzarote. Na trzech, opisywanych przeze mnie wyspach zobaczyć można też ostatniego kanaryjskiego endemita - świstunkę kanaryjską. Do zestawu interesujących gatunków dołączyć trzeba na pewno świergotka kanaryjskiego (występującego jeszcze na Maderze) oraz kanarka i jerzyka jednobarwnego (oprócz Madery, zasiedlającego Wyspy Zielonego Przylądka). W sprzyjających okresach można też na Kanarach zaobserwować ciekawe rurkonose, z których najbardziej powszechnie występuje burzyk duży. Jeśli dołoży się do tego kilka gatunków, takich jak papuga konura czarnogłowa, czy cukrówka i uda się zgrać wyjazd z pojawami jakichś "afroamerykańskich" bonusów, z Kanarów wrócić można z listą gatunkową wzbogaconą o kilkanaście oczek. 
Osobny temat to cały szereg interesujących podgatunków, z których lwia część ma zapewne szansę, by w niedalekiej przyszłości zostać wydzielonymi w całkiem odrębne taksony. Dla przykładu - usłyszeć można o tym, że na pięć różnych gatunków rozbita będzie, występująca tu w tylu podgatunkach modraszka kanaryjska. Najpoważniejszym kandydatem do "wysplitowania" jest obecnie mysikrólik kanaryjski z Tenerife. Wiele spośród kanaryjskich podgatunków rzeczywiście mocno różni się od swoich odpowiedników nominatywnych, w związku z czym planując wyprawę, bez wahania na listę życzeń dopisałem kilkadziesiąt endemicznych podgatunków już wcześniej widzianych ptaków. Lista skrzydlatych rezydentów Kanarów nie jest zbytnio imponująca i taki manewr specjalnie nie miał obciążyć grafiku wyjazdu - za to wyraźnie mógł odciążyć listę wydatków w przyszłości, gdyby nagle okazało się, że na każdej z wysp pojawiło się kilka "staronowych" gatunków ;). Nauka cały czas idzie do przodu i w takiej pasji jak birdwatching, trzeba podążać z nią ramię w ramię - bez dwóch zdań!
Kiedy zostały już sprecyzowane cele, pozostały kwestie "techniczne". Przy wyborze terminu, padło na ostatnią dekadę stycznia (23 - 30 I). Niecały tydzień powinien wystarczyć na Tenerife, nawet gdyby nie powiodło się z gołębiami i konieczny był desperacki wyskok na La Gomerę. Przez dwa i pół dnia mieliśmy zaś spełnić nasze oczekiwania na Fuerteventurę, na którą powinniśmy się dostać samolotem lokalnych linii Binter Canarias. Po głębszym namyśle, postanawiamy zrezygnować z szybkiego wyskoku na Gran Canarię. Transfer nietani, a zięba nie taka znowu łatwa do znalezienia. Postanawiamy, że do tematu powrócimy planując nasz powrót na Saharę Zachodnią - jedną z opcji dotarcia na południe Maroka jest własnie podróż z przesiadką na Gran Canaria. Trochę problemów nastręczać będzie niemożność zgrania miejsc wylotu i powrotu - startujemy z Katowic-Pyrzowic, a wracamy do Warszawy-Modlina - do tego około północy... Martwić się tym jednak będziemy, już po powrocie... Skład: Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Dawid Kilon (debiutant na moich wyprawach ;)) oraz Adam Chlebowski, który z racji wcześniejszej wizyty na Fuercie, miał nam towarzyszyć tylko na Tenerife. Jedno było pewne - będzie wesoło.
W miarę planowania wyjazdu i studiowania informacji o Kanarach, zaczęła się przede mną wyłaniać bardzo pociągająca mieszanka tradycji i kultur, a kiedy zagłębiłem się w geografię i historię wysp, te zaczęły mnie nakręcać jeszcze bardziej. Co najważniejsze, to wszystko poznać można przy naprawdę niewielkim nakładzie sił i kosztów. Pozostało tylko czekać do końca stycznia...


*          *          *          *          *

23 stycznia, Bytom

Przed ósmą, po wielkich przygodach kolejowych, Dawid dołącza do mnie na dworcu autobusowym w Bytomiu, skąd chwilę później, autobusem KZK GOP linii 85 odjeżdżamy w kierunku lotniska w Pyrzowicach. Z Katowicami ma ono wspólnego mniej więcej tyle co Toruń z Bydgoszczą, więc przejazd zajmuje nam bitą godzinę - jest za to kilkakrotnie tańszy, niż transfer do portu lotniczego busami prywatnych przewoźników z Katowic. Reszta składu dołącza do nas już w Pyrzowicach, samochodem Adama. Jak się okazuje chwilę później, pośpiech przydał się nam tyle, co umarłemu kadzidło - akurat nasz samolot jest opóźniony o godzinę... Trudno - przynajmniej mamy czas na ostatnie pożegnanie z pierogami w lotniskowej knajpce ;). Startujemy dopiero po 13-tej - rzut oka z lotu ptaka na okryty smogowym kożuchem Górny Śląsk, tylko utwierdza nas w przekonaniu, że zima to fajny okres na zagraniczne wojaże!  
Ponad pięciogodzinny lot jest naprawdę nużący. Na szczęście lecimy "zastępczym" samolotem, który oferuje zdecydowanie większy komfort, objawiający się w przestrzeni na nogi oraz między siedzeniami. Mała rzecz, a cieszy. 17:30 lokalnego czasu (zegarki cofamy o godzinę) lądujemy na Aeropuerto de Tenerife Sur - południowym lotnisku Tenerife, które obsługuje loty międzynarodowe. Po wyjściu z samolotu wita nas lekko zachmurzone niebo i przyjemne ciepełko - na oko, około 20-21 stopni. Naszym pierwszym zadaniem jest znalezienie "Meeting Pointu" na publicznym parkingu przed lotniskiem, a następnie alei "6B" - wedle wcześniejszych ustaleń, tam powinien oczekiwać na nas pracownik firmy Plus Car, w celu dopełnienia formalności i przekazania nam lśniącego i nowiutkiego Fiata Qubo ;). Terminal okazuje się niemały, podobnie jak parking, w związku z czym udaje nam się oczywiście pomylić wyjścia. Krótkiego spaceru nikt jednak nie żałuje, bo po kilkudziesięciu sekundach tarzamy się już z aparatami wokół podejrzanie jasnej i małej niby-sierpówki, która jednak mocno przywodzi na myśl swoją afrykańską kuzynkę - cukrówkę. Niezły byłby to początek! Zagadki gołębia teraz nie rozstrzygniemy, ale na wszelki wypadek odpuszczamy mu dopiero, kiedy obfotografowany zostaje ze wszystkich stron. *

* Po konsultacjach, ptak okazuje się być jednak zwyczajną sierpówką.


Po opuszczeniu terminala - od razu chce się żyć!
Podejrzana sierpówka (Streptopelia decaocto)

Chwilę potem znajdujemy "Meeting Point" i funkcjonujące przy nim polowe "biuro" Plus Cara, które okazuje się być kawałkiem brezentowego namiotu, pod którym gromadzi się już całkiem spory tłumek turystów takich jak my, których oczekiwania zostały brutalnie stłamszone przez hiszpańskie podejście do życia. Okazuje się, że dopiero na miejscu spisywane są wszystkie dokumenty i zawierane umowy - tak jakby nie można było wydrukować gotowych potwierdzeń rezerwacji... No, ale przecież wszystko da się zrobić mañana, a już na pewno za godzinę, czy półtorej. Jak skrócić sobie to oczekiwanie, jeśli nie poszukiwaniami ptaków w parkingowych zadrzewieniach? A ściślej, to ptaki znajdują nas same. W ten sposób zaliczamy pierwszego z kanaryjskich endemitów, świstunkę kanaryjską - z wyglądu ciemny pierwiosnek, tylko śpiewający jak skrzyżowanie wierzbówki z muchołówką małą. Co najmniej cztery samce prezentują się nam w ostatnich promieniach ciepło zachodzącego słońca, a jednemu z nich udaje się wykonać całkiem przyzwoite zdjęcia. Zewsząd odzywają się też kosy występującego tu podgatunku cabrerae, których jednak nie udaje się nam wypatrzeć. Nad naszymi głowami przelatuje też pliszka górska podgatunku canariensis. Mało satysfakcjonujące stwierdzenia, ale na pewno będzie okazja do powtórki. W końcu nadchodzi nasza kolej i zostajemy obsłużeni przez "pluskarowców", a po dalszych kilkunastu minutach podstawiony nam zostaje ładnie prezentujący się, zielony Fiat Qubo, To znaczy, byłoby całkiem ładnie, gdyby nie parę wgnieceń na karoserii - na wszelki wypadek fotografujemy je dokładnie, w czym próbuje nam przeszkodzić pracownik firmy, z zakłopotaniem wymachujący rękoma i seriami wykrzykujący no problema. Zasada ograniczonego zaufania do wypożyczalni obowiązuje jednak wszędzie - lo siento!

Świstunka kanaryjska (Phylloscopus canariensis)

Już po zmroku opuszczamy parking, wydostajemy się na autostradę TF-1 (okrążającą wyspę od południa i południowego-zachodu) i prujemy w kierunku północno-zachodniego cypla wyspy, gdzie znajduje się miejscowość Los Silos - nasza baza wypadowa na czas pobytu na Tenerife. Wydawać by się mogło, że nie czekają nas już tego dnia żadne atrakcje, ale jak to często bywa w takich przypadkach, pojawia się cała gama nieprzewidzianych zdarzeń, za które tym razem odpowiedzialne są nasze nawigacje, które usilnie próbują nam zafundować nocny odcinek specjalny Rajdu Tenerife bocznymi, podrzędnymi drogami. Chwilę krążymy w tę i we w tę i tracimy na tych manewrach dobre trzy kwadranse. Wreszcie jednak obieramy kurs na północ - w miarę postępów w drodze, wyraźnie zmienia się pogoda i kiedy zbliżamy się do północnego wybrzeża dokucza nam już nielichy deszczyk. Prawdziwe problemy nastają jednak dopiero podczas pokonywania górskiego masywu, oddzielającego nas od celu. Na niekończących się serpentynach i stromych podjazdach nasze auto wypluwa wnętrzości. Przewyższenia drogi są naprawdę niesamowite i wszyscy obecni na pokładzie kierowcy zgodni są co do tego, że nigdy jeszcze nie widzieli takich z perspektywy samochodu - ale to tylko dlatego, że nikt z nas nie był dotąd na Tenerife. Z niewypowiedzianą ulgą zjeżdżamy w końcu do Los Silos, gdzie dłuższą chwilę motamy się w poszukiwaniu naszych Los Apartamentos. Na szczęście właściciel przybytku, który wydzwaniał do mnie od momentu dotknięcia pasa startowego, ma w zwyczaju objeżdżać wieczorami okolicę swoim samochodem i "zbierać" zagubionych gości, co udaje mu się również tym razem ;). Nasz apartament zlokalizowany jest na szóstym piętrze i składa się z trzech pokoi, dość dobrze wyposażonej kuchni i już słabiej - łazienki. Ponadto, mamy balkon z widokiem na ocean - całkiem dobre warunki jak na 35 złotych od osoby za noc. Tymczasem, na nas już czas - pora odespać trudy podróży przed pierwszą poważną konfrontacją z ptakami wyspy. 

24.01, Los Silos

Pobudka o 6:15 okazuje się być mocno przesadzona - na dworze wciąż panują egipskie ciemności i nic nie wskazuje na to, żeby zaraz miała nas porazić jakaś słoneczna eksplozja - jak miało to miejsce podczas poranków na Saharze. Śpieszyć się z jednej strony nie ma dokąd - wschód dopiero o ósmej - ale z drugiej strony nie można omieszkać zameldowania się o wczesnej porze na Mirador de la Grimona - punkcie widokowym przy drodze TF-5, z którego niektórym udało się obserwować oba endemiczne gołębie - laurowego i kanaryjskiego. Ptaki pojawiać się mają na stromej skalnej ścianie o północno-wschodniej wystawie, do której promienie słoneczne docierają dość późno... ale kiedy już stanie się to faktem, o wypatrywaniu ptaków można zapomnieć - światło zbyt mocno odbija się wówczas od roślinności porastającej klif... Nie znając tak do końca specyfiki Kanarów, wyruszamy w drogę o 7:30, a miłego dnia życzy nam para pustułek podgatunku "canariensis", która gniazduje najwyraźniej na dachu naszego hotelu. 
Droga prowadzi skrajem urokliwie poszarpanego wybrzeża, uformowanego przez niezwykłe formacje zastygłej lawy i skał wulkanicznych. Jeśli nie liczyć stadka ośmiu przelatujących czapli nadobnych i parunastu mew romańskich, niestety nie widać zbytnio życia nad Atlantykiem. Niemniej, postanawiamy zatrzymać się w miejscowości Garachico, na parkingu przy małym cypelku o diabelsko brzmiącej nazwie - El Infierno - skąd doskonale widoczna jest, wysoka na 78 metrów przybrzeżna skała: Roque de Garachico. Od skały, nazwę wzięło najpewniej samo miasteczko - słowo gara oznaczało w języku pierwotnych mieszkańców Teneryfy, wyspę. Gara chico to zatem mała wyspa. Nas interesuje ona z jednego ważnego powodu - lęgną się na niej burzyki malutkie. Niestety, końcem stycznia większość rurkonosych przebywa jeszcze daleko na oceanie, więc musimy obejść się smakiem. Dla czystości naszych sumień postanawiamy, że zajrzymy tu jeszcze wieczorem... Tak samo, powrócimy zapewne do ciekawego Garachico...


El Infierno i Roque de Garachico w tle
Garachico - widok ogólny od strony południowej

Skoro już wywołałem temat pierwotnych mieszkańców Teneryfy, należy im się krótka prezentacja. Zwłaszcza, że wkraczamy w rejon La Guancha, która swą nazwę zawdzięcza właśnie tymże krajowcom - Guanczom. Do dziś do końca nie wiadomo kim byli - Celtami, którzy przybyli tu z Iberii? Baskami? Wikingami, przybyłymi w VIII lub IX wieku? A może Berberami, u których zauważono osobników o niebieskich oczach i jasnych włosach (ponadto sporo nazw topograficznych i kilka używanych do dziś słów rdzennego języka Kanarów są podobne do wyrazów berberyjskich)? Nie wiemy też kiedy przybyli na wyspy - najstarsze ślady osadnictwa pochodzą z ok. 200 r. p.n.e. -ani ilu ich było. Wiadomo na pewno, iż pochodzili z różnych plemion - jednym z nich mogło być plemię Canarii. Prowadziły one prymitywny tryb życia i zamieszkiwały groty - z drugiej strony miały dość rozbudowaną organizację społeczną i polityczną (głową plemienia był mencey, który sprawował władzę niemal absolutną), a ich członkowie balsamowali zmarłych oraz wyrabiali prostą ceramikę i broń. Niemniej, kiedy zostali odkryci przez Europejczyków, znajdowali się na poziomie kultury neolitycznej. Aż ciężko w to uwierzyć, ale niewykluczone, że pierwsi Europejczycy wylądowali na Kanarach dopiero na przełomie XIII i XIV wieku, kiedy Genueńczyk, kapitan Lanzarotto Malicello przypadkiem trafił na wyspę, którą później nazwano jego imieniem. Od tego czasu coraz częściej pojawiali się tam misjonarze i handlarze niewolników, a także poszukiwacze Rio de Oro - legendarnej rzeki, z której korzystać mieli kupcy wiozący afrykańskie złoto. Jak wiadomo z historii - tam gdzie mogło być złoto i pojawiała się perspektywa szybkiej i łatwej kariery, tam, jak pszczoły do miodu ciągnęli różni awanturnicy. 1 maja 1402 roku, wraz z przybyciem na archipelag wyprawy konkwistadorów Jeana de Béthencourt rozpoczął się w dziejach Kanarów długi okres podbojów, w czasie którego Guanches - od guan - "człowiek" i che lub achinch - "biała góra" (skojarzenie z pokrytym śniegiem wulkanem Teide) w większości stracili życie, lub zostali niewolnikami. Podbój Kanarów, który stał się faktem głównie dzięki umiejętnie podsycanym nienawiściom pomiędzy plenieniami oraz mało etycznym fortelom, trwał jednak dość długo - od rozpoczęcia ujarzmiania wysp Fuerteventura, Lanzarote i El Hierro (1402) do zwycięstwa w La Victoria (25 XII 1495), które przypieczętowało upadek Guanczów na Teneryfie (1496), minęło niemal pełne stulecie. Jeden z pierwszych imperialnych sukcesów hiszpańskiej korony był więc dość wątpliwy - zważywszy nie tylko na rozwlekłość kampanii, ale i straty (jak choćby w bitwie pod La Matanza de Acentejo w 1494 (matanza znaczy po hiszpańsku "masakra") oraz fakt, że jeszcze długo, długo po opanowaniu wysp, wielu sprytnych krajowców, znających tutejszą topografię jak własną kieszeń, kryło się po górach i grało najeźdźcom na nosach...
Ale wróćmy do teraźniejszości...
Gęsta sieć punktów widokowych - El Mirador - to naprawdę świetna instytucja, która pozwala zmotoryzowanemu turyście przystanąć w celu kontemplowania, inaczej niedostępnych widoków. W przypadku Mirador de la Grimona, ktoś jednak słabo uwzględnił pragnienia osób nadjeżdżających z zachodu, bowiem żeby dostać się na mały placyk parkingowy zmuszeni jesteśmy zatamować ruch i przedrzeć się przez rafę w postaci podwójnej ciągłej linii na jezdni, co jak nietrudno przypuszczać, nie budzi wielkiej sympatii wśród lokalnych posiadaczy klaksonów... tzn, samochodów  - czasem naprawdę mam wątpliwości, z posiadania czego Hiszpanie czerpią większą radość. Z punktu rozpościera się ładny widok na łuk urwistego wybrzeża, zakończony cyplem Punta del Guindastes. My ustawiamy się jednak plecami do tego krajobrazu i wysoko zadzieramy lunety - tak, aby dojrzeć najwyższe partie wrzośców drzewiastych i wawrzynów, porastających wznoszący się pionowo nad jezdnią stok. Nie mija kilka minut, kiedy namierzamy pierwszego gołębia laurowego - ptaka widzimy najpierw w locie - podczas którego, nawet z dalszego dystansu, rzuca się w oczy szeroki kremowy pasek końcowy na sterówkach - a następnie namierzamy go ponownie na zwalonym, uschniętym drzewie. W lunetach ładnie widoczne jest jego purpurowe upierzenie, ale pewien dyskomfort budzi fakt, iż nie ma on ładnej, metalicznie połyskującej na zielono głowy - bo i nie ma na niej zbytnio co połyskiwać, skoro to najwyraźniej młody osobnik, nie posiadający piór na czole i częściowo boku głowy, przez co przypomina bardziej sępnika różowogłowego, niż gołębia... Na szczęście, po kilkudziesięciu minutach, podczas których obserwujemy nasze pierwsze kanarki, polujące pustułki canariensis i liczne gołębie skalne, namierzamy "pełnowartościowego" osobnika, który przysiadł na innym suchym drzewie - w zasadzie to znalezienie gołębia siedzącego w gęstej koronie drzewa, byłoby z tej odległości mało realne. Może właśnie dlatego nie widzimy, bardziej skrytych gołębi kanaryjskich?

Widok z Mirador de la Grimona
Szukamy gołębi
Gołębiowe lasy
 Gołąb laurowy (Columba junoniae)
Gołąb laurowy (Columba junoniae)

Kiedy przez dłuższą chwilę nic się w tej materii nie zmienia, postanawiamy spróbować szczęścia w innym miejscu, przy znajdującym się zaledwie 2 kilometry prędzej, Mirador Barranco de Ruiz. Punkt widokowy oferuje ładny widok na wejście do - niestety mało przystępnego dla pieszego turysty i mocno zalesionego wąwozu. Z tej strony udaje nam się dostrzec jedynie, gniazdujące na półkach skalnych gołębie skalne. Nie brakuje też pustułek i kanarków, a ponadto mamy szansę przyjrzeć się, hasającej po parkingu pliszce górskiej podgatunku canariensis, która wyróżnia się dużą ilością bieli na trzeciorzędówkach oraz znikomymi jasnymi akcentami na głowie. Jest też piżmówka - Hiszpanie dość mocno upodobali sobie niegdyś wzbogacanie natury o gatunki egzotyczne i to tylko jedna z wielu tego konsekwencji...

Mirador Barranco de Ruiz
Pliszka górska (Motacilla cinerea canariensis)
Świstunka kanaryjska (Phylloscopus canariensis)

Z mapy wynika, że wąwóz rozciąga się w kierunku południowym, na odcinku ponad dwóch kilometrów - może z jego drugiej strony, będzie okazja wypatrzeć gołębia kanaryjskiego? Żeby jednak tam trafić, zmuszeni jesteśmy cofnąć się ponownie na wschód i po sześciu kilometrach odbić na Los Realejos, gdzie rozpoczyna się dziesięciokilometrowa wspinaczka po krętej jak węgorz drodze numer 342, Mniej więcej w jej połowie, przystajemy na godzinę na kolejnym mirador - El Lance, którego nie sposób minąć, za sprawą łatwo zauważalnego posągu jednego z władców Guanczów - menceya Bentora, który wolał rzucić się z tego miejsca w kilkusetmetrową przepaść, niż dać się pojmać hiszpańskim konkwistadorom. Widok na Dolinę Orotava z platformy widokowej przy parkingu robi wrażenie... Zwraca uwagę ogromne zagęszczenie budowli - praktycznie każde miejsce, które dało się w jakiś sposób zabudować, jest zagospodarowane - średnia gęstość zaludnienia na Tenerife wynosi aż 437 osób na kilometr kwadratowy, a całą wyspę zamieszkuje około 890 tysięcy ludzi. Las porastający skały nad nami jest chyba zbytnio przerzedzony jak dla gołębi kanaryjskich, ale nie zaszkodzi się rozejrzeć. Nasze zaangażowanie zostaje wynagrodzone obserwacją świetnego pojedynku powietrznego sokoła wędrownego z pustułką canariensis (jakież one są ciemne, w porównaniu do naszych!), dość ładnie oświetlonych świstunek kanaryjskich oraz modraszek kanaryjskich podgatunku teneriffae. Dłuższą chwilę przyglądamy się drapolowi, zawisającemu nad górami, który z kilku bardziej poważnych gatunków zdegradowany zostaje ostatecznie do zwykłego myszołowa. No, może nie aż tak "zwykłego", bowiem to też podgatunek - insularum. Marian ma nawet impresję gołębia kanaryjskiego przelatującego doliną Orotavy, ale przyjęliśmy zasadę, że "nie ma zdjęcia, nie ma ptaka" :). Dla podniesienia morale, w "miradorowym" barze zakupujemy pelota de gofio - kruche placki wykrajane z masy, powstałej po zmieszaniu wody z gofio (kanaryjską mąką, której ziarna zbóż - przeważnie jęczmienia lub kukurydzy, są prażone przed smażeniem), z dodatkiem miodu i bakalii. Typical canarian - zachwala wąsaty sprzedawca - typical jest też więc cena: prawie 1,5 euro za sztukę. No, ale jakoś się przy życiu utrzymywać trzeba. A placuszki dość dobre i pożywne!

Statua menceya Bentora na Mirador El Lance
Widok na Dolinę Orotavy z Mirador El Lance
Modraszka kanaryjska (Cyanistes teneriffae teneriffae)
Modraszka kanaryjska (Cyanistes teneriffae teneriffae)
Sokół wędrowny (Falco peregrinus)
Sokół wędrowny (Falco peregrinus) i pustułka (Falco tinnunculus canariensis)
Pustułka (Falco tinnunculus canariensis)
Mirador El Lance

Widok na Dolinę Orotavy z Mirador El Lance




Mijamy Icod el Alto i zaczynamy rozglądać się za miejscem parkingowym, z którego dałoby radę objąć wzrokiem południową część Barranco de Ruiz. Początkowo zatrzymujemy się na wąskim poboczu krętej drogi, ale pomysł wydaje się być dość karkołomny - zwłaszcza, kiedy uruchomi się wyobraźnię. Chwilę potem, 200 metrów dalej znajdujemy parking z prawdziwego zdarzenia ;). Odchodzą z niego dwie ścieżki - ta, wyglądająca bardziej obiecująco, prowadzi jakby na dno wąwozu, ale niestety urywa się po niecałych 100 metrach. Na rekonesans wybieramy więc drugą, która wiedzie szczytem urwiska, na zachodniej flance Barranco de Ruiz. Wąwóz robi niesamowite wrażenie - porastająca go bujna roślinność, jest jakby skrawkiem dżungli, wyciętym z krajobrazu środkowej Afryki. Już po wejściu na ścieżkę, niektórzy z nas zauważają przelatujące w głębi wąwozu  - tymczasem niezidentyfikowane gołębie! Musimy znaleźć lepsze miejsce do obserwacji, gdzie widoku nie będą nam przesłaniać drzewa. Po przejściu stu metrów dochodzimy do małych odstojników na wodę, położonych w pobliżu gęstych zakrzaczeń i pól uprawnych - miejsce idealne na wszelkiej maści wróblaki, które mają tu zarówno schronienie, jak i dostęp do wody - pomiędzy wszędobylskimi kanarkami i świstunkami kanaryjskimi, zauważamy trzy pokrzewki aksamitne podgatunku leucogastra. Wystarczyło podnieść głowy do góry, żeby dostrzec polującego krogulca podgatunku granti oraz parę pustułek canariensis. Chwilę później, na nogi stawia nas głos kontaktowy mysikrólika teneriffae (tajemnicą poliszynela jest fakt, że to praktycznie już osobny gatunek), dochodzący z niewielkiej kępy iglaków na krawędzi urwiska. Za Chiny nie udaje się go jednak dostrzec, ani zmusić do wyściubienia dzioba. Trudno - zwłaszcza, że Adam, który został w tyle, krzyczy coś o gołębiach ;). Wracamy do niego i dowiadujemy się, że z miejsca, w którym stoi, co rusz to widać latające daleko w dole ptaki. Jakby na potwierdzenie, zauważamy gołębia laurowego i... kilka gołębi kanaryjskich, zlatujących z drzew porastających przeciwległą ścianę Barranco de Ruiz. Nawet z tak sporej odległości, bardzo dobrze widoczne są diagnostyczne ogony obu gatunków - połyskujący bielą ogon gołębia laurowego oraz "trzmielojadowy", przecięty wszerz jasną i ciemną pręgą ogon gołębia kanaryjskiego. Wygląda na to, że ptaki wykonują tu loty tokowe, bo okazje do obserwacji kolejnych osobników trafiają się co kilka minut. Wszystkie wyglądają jednak bardzo podobnie - poszczególne przeloty, ze względu na ograniczone pole widzenia, są dla nas widoczne przez krótką chwilę - a to znaczy, że zapomnieć można o lepszej dokumentacji. W sumie, realizujemy jednak nasz główny cel tego dnia: zobaczyć oba endemiczne gołębie. Łącznie widzimy 3-4 gołębie laurowe oraz co najmniej 20 kanaryjskich! Tym samym, Barranco de Ruiz urasta do rangi, być może najpewniejszego miejsca do obserwacji gołębia kanaryjskiego, w konfrontacji z którym, wielu ptasiarzy odwiedzających Tenerife, zalicza sromotną porażkę.

Barranco de Ruiz - widok od strony południowej

Krogulec (Accipiter nisus granti)
Gołąb laurowy (Columba junoniae)
Gołąb kanaryjski (Columba bollii)
Sokół wędrowny (Falco peregrinus)
Zabudowa mieszkalna w okolicy Icod el Alto

Na dziś jesteśmy już spełnieni - pozostałe cztery i pół godziny dnia poświęcić możemy na luźniejsze zwiedzanie okolicy i powrót do domu nieco okrężną drogą, przez Puerto de La Cruz. Pierwszy wybór kolejnego przystanku jest oczywisty - jakieś piętnaście kilometrów na wschód od Icod el Alto położone jest jedno z najładniejszych miast na wyspie, od którego nazwę wzięła cała dolina, widziana przez nas z Mirador El Lance - Orotava. Znalezienie miejsca do parkowania w ciasno zabudowanych okolicach centrum, obstawionego ponadto zakazami wjazdu oraz zatrzymywania się, jest zadaniem doprawdy karkołomnym - cenną wskazówką dla odwiedzających miasteczko niech będzie zatem fakt, że pojazd można zostawić za darmo na niewielkim placyku, na który wjechać da się bramą, znajdującą się na wprost największego zabytku Orotavy - Casa de los Balcones. Miejscowość w idealny sposób pozwala poznać kulturę Tenerife z czasów pierwszych konkwistadorów. Wizytówką tego miejsca są piękne, kolorowe fasady barokowych domów i pałaców, należących niegdyś do hiszpańskiej szlachty - nowobogackich spadkobierców fortun przywiezionych z Nowego Świata. Tym, co przykuwa uwagę, są własnie długie i misternie zdobione balkony tekowe, które zachowały się w całym śródmieściu. Najbardziej spektakularnymi balkonami poszczycić się mogą właśnie Casa de los Balcones z 1632 roku oraz położony naprzeciw Casa del Turista z 1590 roku. Będąc na Calle San Francisco, przy której znajdują się wspomniane budynki, warto przejść się 150 metrów w górę (na południe), do miejsca gdzie ulica zmienia nazwę na Calle Doctor Domingo Gonzalez Garcia, przy której stoi szereg XVII i XVIII wiecznych młynów, wykorzystywanych do mielenia ziarna, niezbędnego przy wyrobie gofio. Podążając w dół ulicy, spacerując zaułkami przepełnionymi imponującymi rezydencjami, dojść można z kolei do Casa Consistorial - dwukondygnacyjnego ratusza z końca XIX wieku (przypominającego jakąś kolonialną rezydencję gubernatora) oraz XVIII-wiecznej Iglesia de Nuestra Señora de la Concepción, stanowiącej najznakomitszy przykład architektury barokowej na wyspach. Spektakularną świątynię - nie bez powodu nazywaną tutaj przez wszystkich "Katedrą" - wyróżnia piękna kopuła mieniąca się w słońcu różowym tynkiem i czerwonymi dachówkami. Wewnątrz znaleźć można kilka ciekawych kaplic, ołtarzy oraz wykonane z marmuru tabernakulum genueńskiego artysty Giuseppe Gagginiego.



Casa de los Balcones


Draceny przy Calle San Francisco





Casa Consistorial
Iglesia de Nuestra Señora de la Concepción

Iglesia de la Inmaculada Concepción



Zanim opuścimy Orotava, rozglądamy się chwilę po okolicy naszego placu parkingowego, do czego zachęcają nas bujnie kwitnące zadrzewienia, rozbrzmiewające śpiewem ptaków. Najwięcej jest tu kanarków oraz wróbli śródziemnomorskich, ale znajdujemy też modraszkę kanaryjską i dwie kapturki. Nad nami przelatuje ponadto sokół wędrowny. W zasadzie opuszczalibyśmy Orotava w odprężonych nastrojach, gdyby nie jedna dramatyczna sytuacja - na wyboistym podjeździe na Calle San Francisco przeszywa nas nagle dźwięk tłuczonego szkła i łomot wypadających z auta rzeczy - nie wiedzieć czemu, otworzył się nasz bagażnik... Serca mamy w gardłach, bowiem chyba każdemu z nas stanęły przed oczyma obrazki porozbijanych lunet i aparatów, ale "na szczęście" cały impet uderzenia przyjęły na siebie wypełnione po brzegi torby z zakupami, które poczyniliśmy przed wjazdem do Orotavy. Mogło być gorzej, ale udaje nam się ewakuować bagaże, zanim zalewa je potok czerwonego wina. Widok, jaki pozostawiamy po sobie, odwiedzającym to miejsce w niedalekiej przyszłości może sugerować, że odbywała się tu corrida. Tymczasem, trzeba będzie tylko uzupełnić zapasy na kolację.



Kanarek (Serinus canaria)

Kolejny przystanek w drodze do kwatery urządzamy w położonej o pół godziny drogi od Orotavy, miejscowości Icod de los Vinos. Główną atrakcją miasteczka otoczonego pasem winnic jest najstarsza i największa (16 metrów) na Świecie, przynajmniej tysiącletnia dracena - bardzo rzadki i endemiczny gatunek archipelagu Wysp Kanaryjskich. Drago Milenario - "tysiącletnie drzewo" - wbrew pozorom ma najpewniej "zaledwie" około 600 - 800 lat, co jednak jest niemożliwe do precyzyjnego ustalenia, bowiem drzewa tego gatunku nie posiadają jednolitego pnia oraz słojów. Guanczowie, przypisywali dracenom właściwości magiczne oraz lecznicze. Nic więc dziwnego, że to właśnie pod draceną obradowała taoro - rada możnych Guanczów. Przecięcie charakterystycznie poskręcanych ze sobą warstw kory draceny sprawia, że sączy się z niej żywica w kolorze ludzkiej krwi - dawniej interpretowano to nieco bardziej nieziemsko, skąd inna nazwa drzewa: smokowiec, lub smocze drzewo, a z łaciny: Dracaena draco. Jak można było przypuszczać, przedsiębiorczy Kanaryjczycy nie przepuścili okazji do łupienia turystów i zabytkową dracenę otoczyli wysokim murem - obejrzenie jej z bliska kosztuje 5 euro. Tymczasem najlepiej i za darmo widać ją z parku przy kościele Iglesia de San Marcos, który otoczony jest ponadto przez cały szereg innych egzotycznych i niezwykle atrakcyjnych drzew z różnych zakątków globu - niesamowite wrażenie robią np. pokaźne figowce wielkolistne.

Drago Milenario

Iglesia de San Marcos
Drago Milenario
 Owoce pandana trwałego (Pandanus utilis)
Figowiec wielkolistny (Ficus macrophylla)

Dzień kończymy ponowną wizytą w Garachico - a w zasadzie, przy skale Roque de Garachico, co okazuje się być oczywiście przejawem czystego i niczym nieuzasadnionego optymizmu. Burzyków malutkich - jak nie było rano, tak nie ma i teraz. Co więcej - nie ma praktycznie żadnych ptaków. Ale przynajmniej popatrzeć możemy we wzburzony ocean, który naprawdę hipnotyzuje. A co najważniejsze, nic już nie zmieni na fakcie, że ten dzień kończymy pełnym sukcesem. Dwa najtrudniejsze gatunki Tenerife mamy zaliczone i w kolejnych dniach będzie nam się oddychać o wiele spokojniej!

Roque de Garachico
Adam z Roque de Garachico w tle

Widoku z balkonu naszego El Apartamento :)

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz