Udabno, 5 maja...
Przed budzikiem, z łóżka podrywają mnie ptaki. Wyglądam przez okno - niebo bez jedynej chmurki. Jaka miła odmiana po pogodowych perypetiach w Stepancminda. Przez noc chyba wcale się nie ochłodziło, co powoduje, że kiedy wynosimy bagaże do auta, wita nas przyjemne ciepło, wynikające z dwudziestoparostopniowej temperatury. Wystarczy odjechać dwieście metrów od guesthouse'u i już jesteśmy w szczerym stepie. Od razu przystępujemy do akcji.
Mamuka Guesthouse w Udabno
Trznadel czanogłowy (Emberiza melanocephala)
Świergotek polny (Anthus campestris)
Program dzisiejszego dnia zdeterminowany jest przez jedno wydarzenie - o godzinie 14:30, w Rustawi spotkać się mamy z Pawłem, który właśnie powinien lądować w Kutaisi. Z rana planujemy odwiedzić pobliski monaster David Gareji (bardziej niż z powodu ptaków, ze względu na naszych "nowogruzińskich"), a następnie pokręcić się kilka godzin po stepie, z nadzieją na jakiegoś zabłąkanego żurawia stepowego. Plany realizacji obu zadań mają wspólny mianownik - moje uzasadnione obawy. Wreszcie jednak uznaję, że przejmować się będę dopiero w obliczu niekorzystnych faktów. O piętnastej powinniśmy wyruszyć do Armenii i po blisko 300-kilometrowej jeździe osiągnąć miasteczko Ashtarak, wciśnięte pomiędzy Erywań oraz górski masyw Aragats - cel naszych jutrzejszych ornitologicznych peregrynacji. Wszystko to ładnie prezentuje się na papierze, ale mam dziwne przeczucie, że rzeczywistość spłata nam jakiegoś figla.
Tymczasem poczuć się możemy jak na meczu tenisa. Głowa w lewo, głowa w prawo... w lewo, w prawo, w lewo, w prawo... Chwilami naprawdę ciężko skoncentrować się dłużej na jednym ptaku, bo już uwagę odwraca kolejny. I niech ktoś mi powie, że step to pustkowie - na pewno nie step gruziński i na pewno nie pustkowie ornitologiczne. To będzie długie piętnaście kilometrów do monasteru, skoro zatrzymujemy się co kilkaset, a czasem kilkadziesiąt metrów. Przy nielicznych kępach zakrzewień, roi się od trznadli czarnogłowych i żołn. Z ziemi podrywają się co chwila skowronki, świergotki polne, wszędobylskie kalandry szare - udaje nam się też dostrzec jednego skowrończyka krótkopalcowego. W miarę jak oddalamy się od Udabno, krajobraz staje się coraz bardziej pofałdowany, choć stale jest niezmiennie zielony. Tutejszy step to raj dla miłośników białorzytek. Tylko przez pierwsze pół godziny udaje nam się odnotować kilka białorzytek płowych, samca pstrej i parę rdzawych, podgatunku melanoleuca. Na mijanym małym oczku wodnym wypatrujemy kazarkę rdzawą, a pomiędzy wzgórzami przez chwilę pokazują się myszołów wschodni, kurhannik oraz samica błotniaka stawowego. Dzieje się, dzieje!
Białorzytka pstra (Oenanthe pleschanka)
Rzymska wilczyca? ;)
Wróbel skalny (Petronia petronia)
Po ośmiu kilometrach dojeżdżamy do skrzyżowania (oznakowanego!) dróg szutrowych, przy którym kalandry same pchają się nam pod obiektyw ;). Po małej sesji zdjęciowej skręcamy w lewo, na już znaną mi z 2015 roku drogę, prowadzącą niejako południowym grzbietem płytkiego wąwozu rzeki Argali, którego dno przypomina wierzch karpatki. Krótki przystanek przy fotogenicznym stadzie owiec, procentuje dwoma góropatwami azjatyckimi, do których wyraźnie nie mieliśmy szczęścia podczas ostatniej wizyty w Gruzji. Nad "karpatką" poluje dorosły ścierwnik oraz dwa sępy płowe. Patrzeć się w ziemię, czy w niebo? Mam poważny dylemat.
Step stepem, a dobre oznakowanie musi być!
Kalandra szara (Melanocorypha calandra)
Kalandra szara (Melanocorypha calandra)
Aż w końcu, przed nami pojawiają się, wyrastające z litej skały średniowieczne mury monasteru David Gareji. Etymologia nazwy tego miejsca jest prosta: Dawid - patron Gruzji, jeden z trzynastu syryjskich mnichów, których przybycie (V-VI wiek) do starożytnej Iberii kaukaskiej zapoczątkowało na jej terytorium rozwój monastycyzmu, za swą siedzibę obrał właśnie naturalną pieczarę w górze Garedża, Założony przez niego kompleks klasztorny był w okresie świetności największym w państwie, jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych, w którym żyło około 3000 mnichów. Niestety, począwszy od XIII-wiecznego najazdu Mongołów, kompleks był stałym punktem rozrywkowego programu na trasach przemarszu wszystkich armii odwiedzających Kaukaz, aż ostatecznie popadł w ruinę. Co ciekawe, jeden z ocalałych monasterów, po dziś dzień zamieszkiwany jest przez mnichów. Kiedy zajeżdżamy na parking, chwilową konsternację wywołuje zupełny brak ludzi, co każe nam sądzić, że obiekt jest wyłączony ze zwiedzania. O dziwo, jesteśmy jednak po prostu pierwszymi turystami. Zwiedzając monastyr, mamy okazję do przyjrzenia się z bliska gniazdującym tu wróblom skalnym i modrakom, które - podobnie jak rok temu - nie zawodzą.
David Gareji
David Gareji
David Gareji
David Gareji
David Gareji
David Gareji
O pielgrzymów się tutaj dba!
David Gareji
Postanawiamy wspiąć się stromą ścieżką, która przez gęste zakrzaczenia prowadzi w kierunku górującego nad kompleksem grzbietu, stanowiącego de facto gruzińsko-azerbejdżańską granicę. Kusiły nas co prawda głównie widoki, ale pomysł okazał się być trafiony również przyrodniczo. Naszej wspinaczce towarzyszą obserwacje szeregu gatunków ptaków, m.in. białorzytek rdzawych, trznadli czarnogłowych, świstunek kaukaskich, kląskawek (w tym jednego samca kląskawki syberyjskiej) i dzierzb czarnoczelnych. Stąpając po nagrzanych kamieniach, chyba każdy z nas czuł podświadomie ryzyko spotkania żmij, ale na szczęście spod naszych nóg umyka tylko niegroźny żółtopuzik bałkański - taki przerośnięty padalec. Parokrotnie zastanawiam się, czy w panującym upale wspinać się aż do końca - zwłaszcza, że wspaniałomyślnie nie zabraliśmy ze sobą wody - ale widok na bezkres azerbejdżańskiego stepu wynagradza nam wszystkie trudy (sam monaster z ptasiej perspektywy również prezentuje się niezgorzej). Największą niespodziankę sprawia nam jednak migracja szponiastych, która odbywa się tuż nad naszymi głowami. Ptaki nalatują z południa, tworzą kominy tuż nad monasterem, po czym wartkim ślizgiem nurkują nad gruziński step. W ciągu kilkudziesięciu minut obserwujemy ponad 50 trzmielojadów, około 20 myszołowów wschodnich, a także rodzynki w postaci 3 krogulców krótkonogich (samiec i dwie samice) i samicy błotniaka łąkowego. Aż żal schodzić na dół, ale pod presją czasu (i pragnienia!) nie mamy innego wyjścia. Jeszcze zanim wrócimy do samochodu udaje nam się dostrzec dwa żółwie śródziemnomorskie, które z pewnością nie poruszają się "żółwim tempem" - i weź takiego sfotografuj, kiedy uciekając przebiera nogami niczym struś ;).
David Gareji
Jedna z klasztornych cel
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Widok na Azerbejdżan
Widok na Azerbejdżan
Brevipes!
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Błotniak łąkowy - samica 2CY (Circus pygargus)
Żółw śródziemnomorski (Testudo graeca)
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Błotniak łąkowy - samica 2CY (Circus pygargus)
Trzmielojad (Pernis apivorus)
Trzmielojady (Pernis apivorus) i myszołowy wschodnie (Buteo buteo vulpinus)Trzmielojady (Pernis apivorus) i myszołowy wschodnie (Buteo buteo vulpinus)
Trzmielojad (Pernis apivorus)Żółw śródziemnomorski (Testudo graeca)
Do Rustavi zamierzamy powrócić sprawdzoną drogą przez Gardabani - bez pośpiechu, wypatrując po drodze ptaków. Po kilkunastu minutach musimy jednak zrewidować nasze plany - drogę zagradza nam żołnierz z krótkofalówką, który informuje nas, że dalej przejechać będziemy mogli nie prędzej jak za półtorej godziny. No tak - cały obszar przygraniczny to jeden wielki poligon, a pech chciał, że trafiliśmy na manewry. Sołdat twierdzi co prawda, że abjezda niet, ale Mariana takie tłumaczenia nie zadowalają i postanawia spróbować przebić się przez step jedną z bocznych, mało zachęcających ścieżyn. Zaczyna się karkołomnie: zjazdem w dolinę, wyboistą drogą o sporym nachyleniu - na oko 70 stopni. Jednak dalej, wygląda to już dość obiecująco. Dojeżdżamy do jakichś zabudowań pasterskich i otacza nas wataha wyrośniętych kaukazów - pomyśleć, że chwilę prędzej chciałem wyskoczyć z auta i spróbować podejść białorzytki płowe (równie dobrze, mógłbym od razu wyskoczyć z dziesiątego piętra). Poszatkowanymi drogami objeżdżamy kolejne pastwiska - nad jednym z nich poluje piękny juwenalny ścierwnik. Co ciekawe, nie słyszymy tu "naszych" skowronków oraz świergotków polnych - prym wiodą skowrończyki krótkopalcowe, dzierlatki oraz - oczywiście kalandry szare.
Zabytkowe zabudowania na stepie nieopodal Udabno
Znaki drogowe pośród bezkresnego stepu wyglądają dość groteskowo...
Mamy gości...
Skowrończyk krótkopalcowy (Calandrella brachydactyla)
Ścierwnik (Neophron percnopterus)
Ścierwnik (Neophron percnopterus)
Rustavi
Wreszcie objeżdżamy jednostkę i wyjeżdżamy na znaną mi prostą, prowadzącą do wsi Lemsheveniera. Chwilę potem przecinamy znajomy skrub, który podczas dziewiczej wyprawy na Kaukaz dał mi pierwsze i jedyne drozdówki rdzawe. Nie zaszkodzi rozejrzeć się za nimi i tym razem! Półgodzinny przystanek, przynosi obserwacje m.in. dwóch samców dzierzb rudogłowych oraz jednej czarnoczelnej, czterech par trznadli czarnogłowych, białorzytek płowych oraz - przede wszystkim - co najmniej trzech śpiewających lutniczek wschodnich. Ptaki są jednak dość płochliwe i z konskewncją kryją się w gąszczu gałęzi. Mając w pamięci ubiegłoroczne spotkanie z żmiją piaskową, podchodząc lutniczki stąpam ostrożnie i nie zbliżam się zanadto do krzaków. W pewnym momencie kępa roślinności, wzdłuż której się skradam, zaczyna się niepokojąco ruszać. Na szczęście, to tylko kolejny żółw śródziemnomorski. Do żółwi z całą pewnością nie należą jednak liczne, bardzo wężowo wyglądające nory pod niektórymi z krzaków. Prędzej niż drozdówkę, znajdziemy tu własną zgubę. Jedźmy już do Rustavi.
Dzierlatka (Galerida cristata)
Lutniczka wschodnia (Sylvia crassirostris)
Lutniczka wschodnia (Sylvia crassirostris)
Przed nami coraz wyraźniej majaczą kominy przemysłowego Rustawi, w którym mamy nadzieję już za chwilę zobaczyć Pawła. Od miasta dzieli nas jeszcze kilkanaście kilometrów asfaltowej drogi przez ciekawy fragment stepu, w który tu i ówdzie wkomponowane są obiekty industrialne. Tereny otwarte po obu stronach drogi usiane są licznymi słupami wysokiego napięcia, rozmieszczonymi tak chaotycznie, jak rozrzucone przed grą bierki - na liniach energetycznych co chwilę zauważamy kraski, żołny oraz dzierzby czarnoczelne i rudogłowe. Odnajdujemy też słup z gniazdem orła cesarskiego, które odkryliśmy ubiegłego roku. Jeden z dorosłych ptaków - jakże by inaczej - twardo wysiaduje. Drugiego obserwujemy dwukrotnie podczas polowania nad okolicznymi polami. Ponadto pojawia się młody orlik grubodzioby!. Tuż za małą wioseczką Nagebi, po obu stronach drogi znajdują się podmokłe poldery, na których podziwiać możemy dziesiątki czapli złotawych, a także pojedynczą czaplę nadobną. Przed samym Rustavi w końcu doczekujemy się pierwszych pasterzy różowych - i to od razu w liczbie trzydziestu osobników.
Orzeł cesarski (Aquila heliaca)
Strażacy
Czapla złotawa (Bubulcus ibis)
Czaple złotawe (Bubulcus ibis)
Pasterze (Pastor roseus) - niewyraźne, ale dokument jest!
Pasterz (Pastor roseus)
Strażacy
Czapla złotawa (Bubulcus ibis)
Czaple złotawe (Bubulcus ibis)
Pasterze (Pastor roseus) - niewyraźne, ale dokument jest!
Pasterz (Pastor roseus)
Wreszcie dojeżdżamy do zabudowań, które tworzą opuszczone hale produkcyjne, pochylone kominy, świecące pustkami fabryczne budynki i pożarte przez rdzę elementy kolejowej infrastruktury. Tak zaczyna się Rustavi - za czasów ZSRR największe centrum metalurgiczne Gruzji z niemal setką działających zakładów przemysłowych, a obecnie trzecie co do wielkości miasto w kraju, składające się z dwóch części, oddzielonych zieloną doliną rzeki Mtkwari. "Nowe" Rustawi to apokaliptyczny i postkomunistyczny krajobraz tworzony przez ocean szarych i przeludnionych wielkopłytowców. Z Pawłem umówiliśmy się jednak w spokojniejszej części "starej", w której dominują zabytkowe, choć nie mniej zaniedbane kamienice. A dokładniej, na Płoszczadi Swobody - niezabudowanym kwadratowym placu o przekątnej 100 metrów, na którego północnej pierzei wybija się z otoczenia socjalistyczny ratusz (podobny do tego w Gori). Miejsce, w które trafi każdy kierowca taksówki, a ponadto znane Pawłowi z ubiegłego roku - bo przecież stołowaliśmy się w azerskiej restauracji z widokiem na plac. Paweł o 10-tej miał być w Tbilisi (na wszelki wypadek osobiście rezerwowałem mu bilet autobusowy z lotniska), a stamtąd miał już tylko 30 kilometrów i marszrutkę co kilkanaście minut z prawie każdego przystanku. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i po prostu musiało się udać. Ale nie z "Prezesem".
Droga do Rustavi
Przedmieścia Rustavi
Słupy stoją bez ładu i składu...
Kamienica w Rustavi
Godzina 14:30 - plac jest pusty... Próbujemy dodzwonić się do Pawła, ale w jego telefonie brak sygnału. Obchodzimy kilkakrotnie planowane miejsce spotkania - bez skutku. Kapitalnie - wiedziałem, wiedziałem, że tak będzie! Zaczynamy się zastanawiać co mogło się wydarzyć - najbardziej prawdopodobny scenariusz to taki, że wbrew temu co ustaliśmy, Paweł pojechał na "szybki tłicz" pleszki kaukaskiej do Stepancminda. A może w ogóle nie wylądował w Kutaisi? Przecież od rana nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości. Zgroza. Na plac wychodzimy co kilkanaście minut, a rezultat jest stale ten sam. Przy jednym z obchodów, ku pokrzepieniu serc pokazuje się na chwilę samiec krogulca krótkonogiego. Marna to jednak pociecha, bo za bardzo nie wiemy co dalej będzie z naszą wyprawą. W końcu ustalamy, że damy sobie czas do 16:30, po czym sami wyruszymy do Armenii - nic mądrzejszego nie wymyślimy.
Główny plac w Rustavi
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Krogulec krótkonogi (Accipiter brevipes)
Żeby trochę odreagować, próbujemy znaleźć jakąś gruzińską knajpkę z dobrym jedzeniem - nie jest to proste, bo zdecydowanie przeważają lokale z kuchnią azerską i turecką. Rozglądamy się też za apteką - po czterech dniach przebywania na słońcu bez kremów i filtrów ochronnych wyglądamy jak grupa rekonstrukcyjna przygód Winnetou. Powzięte założenia wymagają wielokrotnego przechodzenia przez ulicę, a to w Gruzji prawdziwe wyzwanie. Droga jest dwupasmowa, więc po dodaniu aut wyprzedzających na "drugiego" i "trzeciego" daje nam to często 5-6 samochodów sunących jednocześnie z prędkością bolidów Formuły 1. Pasów dla pieszych po prostu nie ma, bo tak widocznie jest zabawniej. Najgorsza jest chyba jednak wspomniana zawrotna prędkość z jaką poruszają się pojazdy oraz marszrutki, które zatrzymują się znienacka i dosłownie wszędzie, żeby przyjąć lub pozbyć się pasażerów. Kierowcy widząc intruza na jezdni zdają się jeszcze przyśpieszać. Trzeba mieć dobre poczucie odległości i prędkości, żeby wyjść z tego cało. Po trudach i znojach kupujemy krem, a chwilę potem, w przytulnej uliczce, nad którą rozwieszonych jest kilkadziesiąt otwartych parasoli (!), znajdujemy restauracyjkę, chlubiącą się dobrą kuchnią i darmowym wifi. Obie rzeczy są istotne, bowiem chcemy mieć szansę sprawdzenia, czy Paweł nie napisał do nas jakiejś wiadomości przez e-mail. Telefony jednak nie chcą łączyć się z siecią. Zatrzymuję kelnerkę i sytuacja staje się jasna: No, wifi u nas jest, tolka intiernieta niet! Mistrz Bareja by tego nie wymyślił. Mamy nadzieję, że może chociaż z obiadem będzie lepiej, ale wspólny talerz z szaszłykami, który po długim oczekiwaniu pojawia się na stole, mógłby służyć za posiłek dla góra dwóch osób (najlepiej dobrze najedzonych). Pechowe to Rustawi. Po zakąsce, raz jeszcze pro forma obchodzimy główny plac, ale po Pawle nie ma śladu. Jego telefon stale nie odpowiada. Ziścił się najgorszy scenariusz - w niekompletnym składzie ruszamy do Armenii...
Rustavi
Rustavi
Łada 2101 - czyli popularny Żiguli
Gruzja jest pełna paradoksów. Żeby udać się na południe, musimy najpierw powrócić na przedmieścia Tbilisi i po kilkunastu kilometrach, na wielopasmowej ruchliwej szosie wykonać gwałtowny nawrót o 180 stopni w drogę numer 6 - chciałbym zobaczyć tira realizującego ten manewr. Podróż przebiega - jakże by inaczej - w nastrojach raczej grobowych. Ujeżdżamy jeszcze parę kilometrów na południe, kiedy... Marian otrzymuje sms-a od Pawła: Czekam na Was od paru godzin. Czy są jakieś problemy? Celowo nie będę przytaczał dokładnego opisu tego, co wydarzyło się w kilku kolejnych minutach, w trosce o utrzymanie poziomu i kultury bloga. Powiem tylko, że zanim Marian wykonał telefon do naszego Zaginionego oddalił się od nas o dobre kilkadziesiąt metrów - dbając o nasze wrażliwe dusze. ;). Po ponad pół godzinie jesteśmy z powrotem na "Placu Wolności" w Rustawi. Paweł stoi niedaleko ratusza, jak gdyby nigdy nic. Jak się okazuje, czekał na nas - a i owszem, ale... w azerskiej restauracji przy placu... Co "chwilę" miał nas jednak wypatrywać na samym placu - a przecież my spędziliśmy tu zdecydowanie więcej czasu niż "chwilę". Zapewne nigdy nie dowiem się co tak naprawdę się wydarzyło. Teraz jednak istotne jest to, że jesteśmy w komplecie...
"Nowe" Rustavi - blokowisko pośród stepu
"Nowe" Rustavi - blokowisko pośród stepu
Z Rustawi wyruszamy ostatecznie z trzygodzinnym opóźnieniem - strach pomyśleć, na którą godzinę dotrzemy na nocleg. Dojazd do przejścia granicznego Sadakhlo - Bagratashen jest przyzwoity i zajmuje jakieś dziewięćdziesiąt minut. Podczas przekraczania granicy tracimy kolejną godzinę. Biurokracja i jeszcze raz biurokracja. Kolejno na gruzińskiej i armeńskiej stronie przechodzimy kontrolę paszportową i bagażową. Osobno sprawdzany jest nasz samochód - wszystkie wymagane dokumenty teoretycznie powinniśmy mieć od Zury, ale okazuje się, że brakuje paszporta maszyny. Chwilę trwa, zanim narodzi się refleksja, że jest nim niepozorna plastikowa karta ukryta na dnie schowka między przednimi siedzeniami. Uff, żyjemy. Armeńskim urzędnikom granicznym płaci się za dziwne czynności, chociaż oni sami nie potrafią do końca wytłumaczyć czego dotyczą te opłaty. Wymagane jest wykupienie ubezpieczenia OC (tzw. auto-check), a następnie, w jednej z prywatnych firm tuż za przejściem (szukać nie trzeba - naganiacze znajdują nas sami) kolejnego dziesięciodniowego ubezpieczenia na samochód na obszarze Armenii - łączny koszt to ponad 50 dolarów. Przy okazji kupujemy też armeńską kartę do telefonu, żeby zminimalizować koszty czekających nas połączeń i po niezłym kursie wymieniamy lari na dramy. Formalności nie zachęcają do dalszej jazdy i każą sądzić, że będzie już tylko gorzej, ale nie warto się zrażać. Przynajmniej jakość dróg jest zdecydowanie lepsza niż w Gruzji. O nocnym przejeździe do Ashtarak (180 kilometrów) nie da się powiedzieć zbyt wiele, bowiem praktycznie całą trasę spowijają egipskie ciemności - oświetlonych odcinków drogi, dosłownie ze świecą by szukać. No, może poza tym, że jest górzysty - przez cztery godziny przebijamy się przez niemałe wzniesienia Małego Kaukazu. Pora wydaje się być optymalna na spotkania z nocnymi zwierzakami, więc zachowujemy wzmożoną czujność. Opłaciło się - po dwóch ewidentnych szakalach złocistych, w reflektorach auta mignął nam trzeci, ale jakby bardziej krępy. Na szczęście cofamy i po chwili, przez kilka długich sekund, mamy przed sobą stuprocentowego rysia! Druga z rzędu nocna jazda i kolejny porządny ssak do naszych list życiowych!
Do Ashtarak, stolicy prowincji Aragacotn i jednego z najstarszych miast Armenii, dojeżdżamy po 22-ej. Znalezienie naszego Bed & Breakfast My Family jest trudne, pomimo tego, iż posiadamy dokładne współrzędne GPS - nawigacja gubi się w ciasnej i wąskiej zabudowie miasta. Na szczęście Marianowi udaje się dodzwonić do gospodarzy i za chwilę wychodzą nam naprzeciw świecąc latarkami. Podobnie jak w Udabno i tym razem późna pora naszego przyjazdu nie powoduje najmniejszych problemów. Gospodarze są mili i uczynni - na stole pojawia się również nieplanowany poczęstunek: chleb, konfitury, suszone owoce, kawa i herbata. To już taka kaukaska tradycja. Myślimy już tylko o prysznicu i łóźku, podczas gdy właściciele kwatery najchętniej zatrzymali by nas przy stole do rana i spędzili całą noc na rozmowach. Znów żałuję, że w takim miejscu nie przyszło nam spędzić większej liczby dni. Grafik wyprawy jest jednak nieubłagany. Zamawiamy śniadanie na przerażającą 5:30. Skoro świt wyruszamy w góry...
c.d.n
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz