sobota, 19 lipca 2014

Z porażką za pan brat - refleksje po wyprawie na biegusa wielkiego (Calidris tenuirostris)

Chociaż z treści mojego bloga nie zawsze bezpośrednio to wynika, ale "tłiczerka" to ciężki kawałek chleba. Mam tu na myśli fakt, że nie zawżdy wszystko kończy się hollywoodzkim happy endem. Materiału o porażkach i niepowodzeniach starczyłoby bez problemu na kolejnego bloga. Przelanych nadaremno hektolitrów paliwa, potu i łez nie sposób już zliczyć;). Po każdym nieudanym podejściu do rzadkiego gatunku pojawiają się myśli, że przecież można było komu innemu zostawić wątpliwą przyjemność potwierdzenia nieobecności ptaka. Z drugiej strony, bierne obserwowanie cudzej klęski ułatwia przełknięcie własnej, ale odbiera radość gryzienia;). Jednak pomimo, że niektóre porażki dość łatwo rozchodzą się po kościach i dostarczają całej masy pozytywnych wrażeń - począwszy od obserwacji (jakieś ptaki przecież zawsze są) do spotkania dawno niewidzianych towarzyszy niedoli (widok równie udręczonych osób zawsze podnosi samoocenę) - ostatecznie, choć osobiście bardzo nie lubię uciekać się do takiego klasyfikowania, ocena wyprawy opiera się na systemie zero-jedynkowym.
Klasycznym przypadkiem tłiczerskiej wpadki jest wczorajsza wyprawa do Ujścia Wisły, na drugiego w Polsce biegusa wielkiego, odkrytego w czwartek 17 lipca. Gatunek ten jest ekstremalną rzadkością w całym WestPalu - w Europie stwierdzony był może 20-parę razy, a w Polsce zaledwie raz - w 2001 roku na Zbiorniku Turawskim na Opolszczyźnie (o, ironio), gdzie znalazł go Paweł Kołodziejczyk. Nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że jego lęgowiska znajdują się w północno-wschodniej Syberii, a zimowiska w... południowo-wschodniej Azji i Australii - nasz kraj jest więc mu dosyć nie po drodze... Na tle dotychczasowych europejskich stwierdzeń "gdański biegus" wyróżnia się jakością dokumentacji. Ptak doczekał się pięknych fotografii autorstwa Wojtka Janeckiego juniora, któremu biegus wszedł wprost pod obiektyw, kiedy ten fotografował siewki spod siatki maskującej! "Zdjęcie zdjęcia" wyświetlacza aparatu Wojtka zobaczyć można m.in. tutaj.
Dorosłe lipcowe biegusy na naszym wybrzeżu nie należą niestety do "longstayerów" - wystarczy wspomnieć biegusy białorzytne: tegorocznego i z 2012, biegusa płowego z 2012, biegusa tundrowego z 2012 - można by wymieniać i wymieniać, ale dość już tego rozdrapywania nie do końca zagojonych ran. Wpisując się w ten imperatyw "gdański" biegus wielki postanowił bezkompromisowo wystawić do wiatru wszystkich przybyłych na wyspę Sobieszewską w piątek. A wspomnieć muszę, że ptaka poszukiwała dość silna reprezentacja obserwatorów z różnych, zwykle odległych regionów Polski. Na miejscu nie byliśmy pierwsi, tak więc na bieżąco informowani od wczesnych godzin porannych, mogliśmy na spokojnie rozpuszczać w ustach dużą pigułę porażki, zamiast przełykać ją na raz. Poza tym, dopóki nie przekonaliśmy się na własne oczy, gdzieś tam w głębi tliła się nadzieja. Kiedy już zgasła, poświęciliśmy trochę czasu na "czesanie" UW. Dla szczurów lądowych ze "Śródziemia" widoki tutaj są zawsze krzepiące: kolonia rybitw czubatych i białoczelnych, szlamniki, biegusy: zmienne, krzywodziobe i płaskodziobe (świetny rok na "limikolkę" - wczoraj 11 os., a na Kulingu tego sezonu złapanych już kilkadziesiąt!), siewnice, sieweczki obrożne, ostrygojad, rybitwy wielkodziobe i wiele innych! Pokazały się też dwie foki - dla niektórych ssacze życiówki;). No, ale wystarczy zachwytów - miał to być przecież zgorzkniały i tragiczny wywód. Zakończę więc cynicznym odwołaniem do statystyki: biorąc pod uwagę częstotliwość pojawów tego gatunku w Polsce, zakładając że wcześniej nie zostanę Sybirakiem albo emigrantem do Port Moresby, szansa na ponowne zobaczenie biegusa wielkiego nadarzy się dla mnie za jakieś 15-20 lat. Inna statystyka odwołująca się do średniej długości życia w naszym kraju ociepla nieco powyższy przekaz - dwa podejścia powinienem mieć jak w banku, a przecież "do trzech razy sztuka".
I jeszcze parę kwestii technicznych. Charakterystycznym elementem podobnych do ostatniej wypraw jest ich motto przewodnie: jak nie urok, to przemarsz wojsk. Również wczoraj nie zabrakło więc zamkniętych węzłów na autostradzie, awarii auta, kontuzji cielesnych i innych wydarzeń w stylu biednemu zawsze wiatr w oczy. Oczywiście nie byłoby to tak istotne, gdyby "tłicz" nie równał się konieczności przemierzenia wzdłuż całej Polski. A każdy kto przeżył to na własnej skórze zgodzi się ze mną, że gdyby sklasyfikować wszystkie sytuacje pod kątem dostarczania ludziom fluidów szczęścia, przejazd trasy z Opola do Gdańska uplasowałby się za wyrwaniem zęba. Być może ktoś kiedyś wybuduje na tym odcinku metro, albo po prostu siewki zamiast wzdłuż wybrzeża, zaczną lecieć wzdłuż Odry, ale na razie nie zanosi się, żeby życie miało być łatwiejsze. Dlatego stwierdzenie, że jeszcze nieraz powracać będę znad morza przegrany jest tak samo pewne jak to, że woda zawsze będzie mokra. Natury pewnych spraw nie da się zmienić, a stuprocentowy sukces i pełna satysfakcja nie leżą w naturze tłiczowania!

Rybitwa czubata (Sterna sandvicensis)
 Zmierzam w stronę ujścia!
 Nadciągają posiłki!
 Najpierw czesanie i czekanie...
... a potem pełen rozczarowania powrót do obozu Kulinga
Biegus płaskodzioby (Limicola falcinellus) złapany na Kulingu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz