sobota, 1 września 2018

Wyspy Zielonego Przylądka - III: Santiago z portugalskim akcentem (14-18 IV 2018)

Legenda głosi, że pod koniec dzieła stworzenia, Bóg zacierając dłonie z zadowolenia strącił na Ziemię okruchy gliny, które wpadając do oceanu stały się Wyspami Zielonego Przylądka. Największy z okruchów, dał zaś początek wyspie Santiago, którą zamieszkuje dziś blisko ćwierć miliona obywateli - czyli ponad połowa ludności archipelagu. Santiago było już naszą ostatnią destynacją na Cabo Verde (jak ten czas szybko zleciał...), ale wciąż mieliśmy sporo planów. Trzciniak wyspowy, łowiec szarogłowy, myszołów zielonoprzylądkowy, petrel wyspowy, kormoran etiopski (zaleciał tu z kontynentalnej Afryki już w listopadzie), czapla czarna bądź czarnonoga (choć obie niemeldowane w tym sezonie) oraz dwa arcyważne podgatunki: czapla purpurowa "bournei" oraz płomykówka "detorta". O tym, czy trzy pełne dni to wystarczający czas na zrealizowanie planu, myśleć było póki co za wcześnie. Póki co, dzięki lądowaniu w Praia po piętnastej zyskujemy trzy bonusowe godziny na obserwacje w "Dniu Zero". To znaczy: zyskalibyśmy, gdyby właściciel (a zarazem 50% personelu firmy) wybranej przez nas lokalnej wypożyczalni samochodów nie okazał się czcicielem morabezy, pozostawiając swoje lotniskowe stoisko puste. Ponieważ telefonami od swoich niedoszłych klientów nie wzrusza się ani trochę, zmuszeni jesteśmy szukać pomocy wśród obsługi terminalu. Tylko dzięki wsparciu w końcu otrzymujemy naszą Dacię Duster i z obsuwą kilkudziesięciu minut możemy wyruszyć w teren. Na szczęście, choć największa, Santiago to nadal wyspa niewielka. Od obu kluczowych zbiorników: Barragem de Toril oraz Barragem de Poilão dzieli nas dystans około trzydziestu kilometrów. Na początek wybieramy ten pierwszy, z racji przebywającego tam "kormoranka". Niedługa przejażdżka pozwala przekonać się, że w odniesieniu do Boa Vista i São Nicolau, Santiago to wyspa z jeszcze innego Świata. Doprawdy, ciężko wierzyć legendzie, bowiem Wyspy Zielonego Przylądka ani trochę nie sprawiają wrażenia, jakoby łączył je ten sam budulec. Na górzystej Santiago zauważalny jest krajobrazowy dualizm: wilgotny klimat wnętrza wyspy i wschodniego wybrzeża kontrastuje z suchszym na południowym i południowo-zachodnim wybrzeżu. Niby wiele tu podobieństw do São Nicolau, ale jednocześnie wszystko prezentuje się na jakby ciut wyższej stopie cywilizacyjnej - jak zresztą na "stołeczną" wyspę przystało. Choć Santiago ma na wskroś rolniczy charakter to jednak da się też zauważyć, że dzięki obecności Praia - jedynego większego miasta na Cabo Verde - sporo jest tu ludności napływowej z innych wysp, przybyłej w pogoni za edukacją, lepszą pracą, rozrywkami i... dalszą emigracją z archipelagu. Ilość młodzieży w szkolnych mundurkach, zadbanych i przemyślanych architektonicznie budowli, solidnych aut - jak na afrykańskie warunki robi bardzo dobre wrażenie. 

W drodze z Praia na Barragem de Toril mijamy pierwsze terasowe uprawy...
... niewielkie gaje palmowe
... oraz naprawdę spore plantacje
Na drodze klimaty bardzo afrykańskie...
W drodze na Barragem de Toril
W drodze na Barragem de Toril

Dojazd na Barragem de Toril nie jest taki znowu oczywisty, jeśli nie posiada się współrzędnych GPS. Tuż przed osiągnięciem miasteczka Cancelo i wybrzeża oceanu, należy odbić w szutrową drogę odchodzącą na południowy-zachód i podążać nią jakieś cztery kilometry do niewielkiej białej budowli z wymalowanym krokodylem firmy Lacoste. Tu najlepiej jest zostawić auto i zdecydować czy zbiornik w kształcie pełznącej gąsienicy chcemy oglądać z wysokiej zapory domykającej rezerwuar wody od wschodu (skąd widoczne jest jakieś 15-20% barragem), czy z drogi biegnącej przez niewielką wioskę na jego północnym brzegu. Cały szkopuł polega na tym, że chcąc "pokryć lunetą" cały akwen, musimy się udać w oba miejsca. Zbiornik odwiedzimy w sumie trzy razy, podczas trzech różnych dni, choć cel główny udaje nam się zrealizować już pierwszego wieczoru: kormoran etiopski - czerwonooki kuzyn naszego europejskiego kormorana małego - przesiaduje w gąszczu gałęzi zanurzonego w wodzie rozłożystego drzewa (co ciekawe, kolejnego dnia nie widzimy go wcale, natomiast dwa dni potem znajdujemy go przy zaporze). Drzewo to najładniej prezentuje się tuż przed zmierzchem, kiedy zakwita bielą setek czapli złotawych. Zbiornik w ogóle odgrywa bardzo ważną rolę dla czaplowatych, w tym niezwykle rzadkiej czapli "zielonoprzylądkowej", czyli czapli purpurowej podgatunku "bournei". Jej populacja wynosi zaledwie 20-25 par, które występują jedynie na Santiago. Tutaj obserwujemy w porywach do 10 ptaków. Ograniczony zasięg, zupełnie inna "prezencja" oraz zwyczaje - czapla ta częściej się eksponuje i gniazduje na drzewach - czynią z niej silnego kandydata do wydzielenia w odrębny gatunek. Oby nie już po jej wymarciu... Na Barragem de Toril obserwujemy również ślepowrony, czaple rafowe (do 3 osobników, głównie odmiany ciemnej), modronose (pojedyncze), siwe i nadobne, a także warzęchy i ibisy kasztanowate. W zasadzie już w drodze z lotniska napotykamy nasze pierwsze łowce szarogłowe, które jednak dopiero tutaj możemy w spokoju obejrzeć. Po dłuższej obserwacji dochodzimy do wniosku, że to ewidentna krzyżówka zimorodka z bocianem białym ;). Łowce okazują się być jednymi z pospolitszych gatunków na wyspie i codziennie widujemy je regularnie w różnych biotopach. Z początku wydaje nam się, że zbiorniki na Santiago zamieszkują również perkozki, ale kiedy po raz kolejny tylko je słyszymy, a nie widzimy żadnego, po krótkim śledztwie ustalamy, że bardzo podobnymi głosami odzywają się właśnie łowce. Jak się okazało, gdyby jakimś cudem na poprzednich wyspach nie wyszło nam z jerzykami wyspowymi, tutaj są "w dowolnej ilości". Gęste zarośla poniżej zapory i uprawy bananowców w drodze na zbiornik okazują się być pewnym miejscem na astryldy faliste, które dotąd widziałem tylko raz i to bardzo ulotnie w Hiszpanii - teraz mam je w ilościach hurtowych, choć chcąc zrobić im zdjęcie, trzeba się zdrowo napocić.

Barragem de Toril - widok od strony północnej
Marian w krajobrazie północnej strony Barragem de Toril
 Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei) - digiscoping
 Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei)
Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)
 Kormoran etiopski (Microcarbo africanus)
Czaple złotawe (Bubulcus ibis) - dosłownie zakwitają na drzewie zanurzonym w wodach barragem
Barragem de Toril - widok od strony zapory
Kormoran etiopski (Microcarbo africanus)
Dzięki Krzyśkowi zachowujemy czujność na polach innych dziedzin - tu ważka Trithemis annulata
Czapla rafowa (Egretta gularis)
Krajobraz rolniczy w okolicy Barragem de Toril
 Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)
 Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)
Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)
Kapturka (Sylvia atricapilla gularis)
I znów jesteśmy pełni podziwu nad kunsztem pań przenoszących bagaże na głowie...
Ogromne uprawy wymagają ogromnego wysiłku rolników - w wilgotnym klimacie częste przerwy w ciężkiej fizycznej pracy są naprawdę potrzebne
Tutejsze rolnictwo napędzane jest praktycznie w całości siłą ludzkich rąk...
Średnia wieku na uprawach rolniczych - mocno zaawansowana...
... ale pracują wszyscy, również najmłodsi - przyda się każda para rąk
Pomiędzy uprawami i rozrzuconymi po górskich zboczach wioskami najlepszą jednostką transportową jest nadal osioł pociągowy...
Uprawa roli na Santiago - pracujące kobiety zdają się nie zważać na trudne warunki klimatyczne...
Zapora na Barragem de Toril
 Astryldy faliste (Estrilda astrild)
Astryld falisty (Estrilda astrild)

Jedną z rzeczy, które w Afryce lubię najbardziej, jest możliwość stołowania się na ulicy. Zresztą, tak po prawdzie, na wiejskich targowiskach, w przydrożnych straganach i obwoźnych garkuchniach częściej zjemy lepiej niż w lokalu (piję chociażby do łykowatej ośmiornicy z São Nicolau...) - a co więcej, za kilka razy mniejsze pieniądze. Kiedy wieczorną porą wracamy z terenu, wypatrujemy więc tylko "dymiących" stanowisk na poboczach dróg. Naszym ulubionym, stało się stoisko z kurczakami i frytkami pomiędzy Barragem de Toril a Praia, (nazwane przez nas roboczo: los kurczakos con patatas fritas), gdzie całkiem pożywna porcja kosztuje niecałe pół euro. Dokarmianie sfory lokalnych psów - gratis w pakiecie. Odkryciem pobytu na Santiago uznajemy serwowane kilka wiosek dalej pastele - jest to smażona mieszanka tuńczyka i cebuli zawinięta w ciasto z ziemniaków i kukurydzy. Dużo śmiechu dostarcza nam obserwacja lokalnej ludności, zaintrygowanej naszymi nocnymi rajdami za jedzeniem. Co bardziej kontaktowi tubylcy próbują nawiązać dialog, a wtedy najlepszym ambasadorem okazuje się być Papa Joao Paulo Segundo. Podczas dnia codziennego, energii znakomicie dostarczają nam banany, papaje, a czasem orzeźwienie przynosi bonus w postaci mleka kokosowego. Targując się ze sprzedawcami owoców trzeba się jednak uzbroić w cierpliwość, bo w tym przypadku mocno daje się we znaki bariera językowa, którą krajowcy wykorzystują dla ugrania paru escudo.

Los kurczakos con patatas fritas
Stoisko z pastelami
Przydrożny handlarz kokosami - ma chłopak styl!
Mleko kokosowe to dobry przerywnik w codziennym menu
Targowisko
Targowisko
W oczekiwaniu na buły z kawałkami wieprzowiny
Pani nieszczególnie przekonuje do targowania, ale próbować zawsze warto ;)
W podobny sposób przewozi się również płody rolne...
... choć czasem do transportu towarów wystarczy sama głowa ;)

Nie spodziewaliśmy się, że tylu przygód dostarczy nam znalezienie zarezerwowanego przez Booking hotelu na przedmieściach Praia. Znajdujemy potrzebną ulicę - Achada Sao Filipe - ale pod wskazanym adresem nie widać żadnych oznak, potwierdzających dotarcie we właściwe miejsce - Apartamento Confortável para férias. A ponieważ pora już mocno zaawansowana, nawet nie bardzo jest się kogo poradzić (jak to zwykle bywa w takich przypadkach, telefon do lokalu nie odpowiada, a w promieniu paruset metrów wałęsają się tylko bezdomne kundle). Na szczęście... jednak mylimy numer budynku i tarabanimy się do domu obok, gdzie drzwi otwiera zdumiona właścicielka, która od razu przywołuje na pomoc męża - jak się okazuje... policjanta. A ten, na starcie powiadamia nas, że jego misją jest pomagać. :). Moises - bo tak nazywa się ów jegomość - dosiada się do naszego auta i chwilę później parkujemy parę ulic dalej pod budynkiem z szyldem hotelu. Do środka wprowadza nas podstarzały i wyraźnie zawiany jegomość. Wnosimy bagaże - w holu tylko on, żona i smęcący telewizor. Wejście na piętra zamknięte kratą. Nie wygląda to na hotel oczekujący gości... Pokazujemy nasze potwierdzenie rezerwacji, a właściciel powtarza tylko w koło no problem, no stress i Betushka. Po chwili udaje nam się ustalić, że Betushka to nazwa hotelu, w którym właśnie się znaleźliśmy. Poczciwy Moises chciał nam pomóc za wszelką cenę. Ciężko przyjąć nam postawę bezstresową, bowiem nasze apartamenty są już z góry opłacone przez Internet, co próbujemy jakoś wytłumaczyć gospodarzowi, ale ten na wszystko ma tylko jedną odpowiedź: Betushka. Z pomocą, choć wyraźnie niechętnie, przychodzi nam jego żona, która w końcu postanawia się pozbyć problemowych klientów z lokalu i telefonuje z sukcesem do właściciela naszych apartamentów - podjedzie po nas za parę minut! Taki obrót sprawy najwyraźniej nie spodobał się Panu Betushka. Chyba dla dodania sobie kurażu wypija przy nas parę głębszych, a już po naszym wyjściu rzuca się z pięściami na żonę, która jednak doprowadza pijaczynę do pionu, a następnie z pomocą syna, wyrzuca agresora na dwór. Ładną aferę rozkręciła policja ;)! Widowisko przerywa pojawienie się naszego właściwego gospodarza, który tłumaczy się próbą skontaktowania z nami przez WhatsUp. No tak, tyle że my nie mamy dostępu do Internetu poza miejscami z Wi-Fi... Cała historia ma jednak pozytywny finał, bowiem standard naszego apartamentu przerasta najśmielsze oczekiwania - otrzymujemy do dyspozycji całe nowoczesne i duże mieszkanie, wyposażone we wszystkie niezbędne sprzęty, kilka łazienek i klimatyzację. Jak miło, że możemy spędzić tu w jednym miejscu cztery noce! 

Niepozorne Apartamento Confortável para férias

Jeśli na Santiago jest się dla ptaków, Barragem de Poilão to miejsce, do którego się wraca. Ciekawe ptaki mają szanse być tam, gdzie jest woda - a tej na wyspach deficyt. Obserwacje na tym największym (17 ha) kabowerdeńskim zbiorniku najlepiej prowadzić z wysokiej zapory. Z jednej strony rozpościera się tu widok na dno zbiornika, gdzie wody jest jak na lekarstwo i gdzie podczas kilku wizyt obserwujemy m.in. czaple purpurowe bournei (do 8 ptaków - a więc to kolejna istotna ostoja podgatunku), czaple nadobne (do 22 os.), czaple złotawe, warzęchy (do 21 os.) oraz siewkowce (kwokacze, brodźce piskliwe, szczudłaki). Z drugiej strony, stromymi schodami zejść można do wyschniętego koryta Ribeira Seca (z portugalskiego - nomen omen: "suchy strumień"), na którym budowano tamę. Tu w zaroślach i zakrzaczeniach znaleźć można liczne łowce szarogłowe, astryldy faliste, pustułki "wyspowe", wróble rudogrzbiete, pokrzewki okularowe orbitalis, kapturki gularis oraz przede wszystkim endemiczne trzciniaki wyspowe. Wieczorną porą udaje nam się dostrzec niespodziewane już na wyjeździe perlice (11 ptaków). Podobnie jak w przypadku Barragem de Toril i ten zbiornik ogrywa kluczową rolę w podtrzymaniu rolnictwa - irygacja 64 hektarów upraw (ok. 100 farm) pochłania 1,2 miliona metrów sześciennych zgromadzonej wody. O zmierzchu na tamie robi się tłoczno, kiedy pojawiają się tłiczerzy, chcący - tak jak my - zobaczyć rzadką płomykówkę podgatunku detorta. Do tematu podchodzimy dwukrotnie i dwukrotnie, zgodnie z zegarkiem, ptak nadlatuje od wschodu, zatacza parę okrążeń nad tamą i znika w ciemnościach. Łowców ssaków z pewnością ucieszy fakt, że przy okazji wieczornych obserwacji łatwo jest o wdzięcznie zwące się nietoperze: grobowniki gołobrzuche.

Barragem de Poilão
Zapora na Barragem de Poilão
Barragem de Poilão - w tym roku prawie suchy...
 Trzciniak wyspowy (Acrocephalus brevipennis)
Trzciniak wyspowy (Acrocephalus brevipennis)
Ekipa na tamie zbiornika - u góry od lewej: Dawid, Krzysiek, Marian i Paweł. Autor poniżej ;)
Pokrzewka okularowa (Sylvia conspicillata orbitalis)
 Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)
Łowiec szarogłowy (Halcyon leucocephala)

 Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei)
Kwokacze (Tringa nebularia)
 Warzęchy (Platalea leucorodia)
Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei)
Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei)
Czapla purpurowa (Ardea purpurea bournei)
Warzęchy (Platalea leucorodia)
 Grobownik gołobrzuchy (Taphozous nudiventris) - fot. DK
Płomykówka "zielonoprzylądkowa" (Tyto alba detorta)

Z płomykówką jest ciekawa historia. Jak przyjrzeć się literaturze, okazuje się, że to nie tylko sowa o największym areale lęgowym, ale również jeden z najszerzej rozpowszechnionych gatunków w ogóle. Płomykówkę spotkać możemy wszędzie, za wyjątkiem regionów polarnych i pustynnych, Azji na północ od Himalajów, większości Indonezji i niektórych wysp Pacyfiku. Nic więc dziwnego, że na drodze ewolucji wykształciło się aż 28 podgatunków, często mocno się od siebie różniących. Już dziś parę autorytetów taksonomii otwarcie mówi o pięciu odrębnych gatunkach, ale nie brakuje też głosów, że być może w niedalekiej przyszłości rodzina Tyto rozbije się na kilkanaście gatunków. Nie tak dawno, bo w 2009 roku, na podstawie badań DNA, naukowcy König, Weick i Becking rozpoznali odrębne gatunki w podgatunkach furcata (Ameryka Płn. i Płd.) i bargei (Curaçao) oraz zaproponowali "wysplitowanie" Tyto alba delicatula, w którego skład miałyby wejść cztery podgatunki: sumbaensis, meeki, crassirostris i interposita. Ta ostatnia kwestia będzie jeszcze wymagała dalszych badań i ponownego rozpatrzenia. Według Bruce'a w Handbook of Birds of the World, analiza molekularna mitochondrialnego DNA już teraz dowodzi konieczności podziału gatunku na dwa klady: płomykówki "Starego Świata" - alba oraz "Nowego Świata" - furcata. A choć badania nie obejmowały podgatunku deliculata, również ją autorzy wydają się traktować za odrębny gatunek. Stwierdzono również dużą zmienność genetyczną między indonezyjskim Tyto alba stertens i innymi przedstawicielami kladu alba, co prowadzi do wydzielenia stertens w Tyto javanica. Jako gatunki traktowane są też przez wielu autorów podgatunki wyspowe, co powinno być przyczynkiem do dalszych badań filogeografii płomykówki. Jednym z mocnych kandydatów do "splitu" jest bez wątpienia kabowerdeński podgatunek detorta, pojawiający się już w literaturze pod nazwą płomykówki zielonoprzylądkowej. Detorta jest jednym z czterech podgatunków występujących na archipelagach Makaronezji. Największa populacja zamieszkuje skaliste wąwozy i gaje palmowe wysp Santiago, Brava, Santo Antão oraz São Nicolau, przy czym tylko z pierwszych dwóch lokalizacji znane są szczegóły miejsc i okoliczności gniazdowania. Detorta jest ciemniejsza, niż najciemniejszy spośród innych podgatunków, guttata, ma cynamonowy brzuch z niewielkimi plamkami w kształcie strzałek oraz jasnorudobrązową szlarę z czystobiałym dziobem. Przed wyprawą mieliśmy spore obawy o szanse jej zobaczenia, ale los postanowił zetknąć się z nią kilkakrotnie. Pierwszy z ptaków pojawił się w świetle reflektorów naszego Dustera, kiedy pierwszego wieczoru na Santiago powracaliśmy do Praia. Dwukrotnie udało nam się wyczekać płomykówkę na Barragem de Poilão. Jakby tego było mało, na jednej z górskich serpentyn w drodze przez wnętrze wyspy dostrzegliśmy rudawe truchło ptaka, zawieszone na przydrożnym drzewie. Jak się okazało, należało do płomykówki, która z życiem rozstała się najwyraźniej w dość dramatycznych okolicznościach. Zestaw piór był trochę smutną, ale cenną pamiątką, a jednocześnie rekompensatą za nader kiepskie nocne fotografie tego arcyrzadkiego podgatunku, a w przyszłości, być może gatunku...

Pióra płomykówki podgatunku detorta

Będąc na Santiago - w jakimkolwiek celu - warto odwiedzić jedyny w kraju ogród botaniczny - Jardim Botânico w São Jorge dos Órgãos. Mówcie co chcecie, ale dobrze jest po prostu odpocząć choć chwilę od wszechobecnego upału oraz kurzu i zanurzyć się w cieniu wielorakich egzotycznych roślin. Nad okolicą góruje "pochylony" szczyt Pico de Antónia, nad którym rzekomo pojawiać się mają myszołowy zielonoprzylądkowe - niestety nie dla nas. Ptasio miejsce to nie ma prawa zachwycić - widzimy tu raptem dwie pokrzewki okularowe, dwie perlice i pięć martwych kapturek, utopionych w oczkach wodnych - bidule zgubiły strome brzegi wodopojów i zdradliwa roślinność nawodna). Nic dziwnego, że najbardziej absorbują kozy - zwłaszcza, kiedy pojawia się misja uratowania młodej, która niechcący wydostała się z zagrody i oddzieliła od matki. Paweł usłyszał nawet głośne kozie "dziękuję", wprost do ucha... Pobyt w ogrodzie zapamiętamy głównie dzięki spotkaniu z grupą dzieci, które wraz z opiekunkami spędzały czas w ogrodzie na wspólnym śpiewaniu. Powiem tylko tak: w Afryce to jednak mają poczucie rytmu!

Widok na Pico de Antónia z ogrodu botanicznego
Uratowana koza potrafiła podziękować...
Przygotowania do występu...
... a sam występ - świetny!

Myszołów zielonoprzylądkowy jest prawdopodobnie najrzadszym przedstawicielem rodziny Buteo na Świecie. Jego populacja, ograniczona do dwóch wysp, Santo Antão i Santiago, wynosi najpewniej kilkanaście - do dwudziestu-kilku par, które w obu lokalizacjach zamieszkują jedynie najwyższe partie gór na głębokim śródlądziu. Mowa więc o ptaku na krawędzi wymarcia - przypomnę tylko jaki los spotkał lokalne populacje kani rudej fasciicauda oraz sokoła wędrownego madens. Pierwszą, uznaje się już za wymarłą. Sokoła widuje się zaledwie raz-dwa do roku na całym archipelagu... Coś złego dzieje się z latającymi drapieżcami na Cabo Verde. W sumie to zastanawiające, że ewolucja nie pozwoliła tu przetrwać sępom, orłowi przedniemu czy kurhannikowi - ptakom szeroko rozpowszechnionym w Afryce... W każdym jednak razie, z "bannermanem" na Santiago nie było lekko, a jego zobaczenie wymagało spędzenia połowy dnia na objazdówce górzystego wnętrza wyspy. Żeby dostać się w pobliże tych największych szczytów pokonać zaś trzeba kilometry wąskich i wyboistych serpentyn - z drugiej strony zapewnia nam to chyba najlepsze wrażenia estetyczne podczas pobytu na Santiago. Widoki na górzystą krainę są niesamowite. Ludzie w mijanych wioseczkach niezwykle gościnni (na jednym z przystanków przywitała nas pani z sokiem i ciastem), przyjaźni (wszyscy nas pozdrawiają, a płeć piękna nie skąpi "całusów na odległość") i... roztańczeni - praktycznie cały czas towarzyszy naszym poszukiwaniom skoczna muzyka, dobiegająca z górskich osad. Myszołowy ostatecznie się pokazały - widzimy co najmniej dwa różne osobniki, choć odległość pozostawia wiele do życzenia. Trzeba jednak być wdzięcznym i za to...




Pustułka wyspowa (Falco tinnunculus alexandri)


Kruk pustynny (Corvus ruficollis)
Myszołów zielonoprzylądkowy (Buteo bannermani)
Na punkcie obserwacyjnym nie jesteśmy sami...
Obserwować możemy nie tylko ptaki, ale i życie w górzystych wioskach...

Był też czas na edukację...
Paweł nawet nie zauważył, kiedy pojawiła się przy nim Pani z poczęstunkiem ;)

Jednego z myszołowów widzimy na górze po lewej stronie zdjęcia...

Jak w większości krajów afrykańskich i tutaj piłka nożna jest bardzo popularna, a z racji kolonialnej zależności od Portugalii, największe wpływy wśród fanów wywalczyła sobie właśnie portugalska Primeira Liga. Ludzie na Cabo Verde dzielą się więc na trzy grupy: fanów FC Porto, Sportingu Lizbona oraz Benfiki Lizbona. Co chwila widuje się zatem ludzi w klubowych barwach, a nierzadkim widokiem są budynki oklejone flagami czy ozdobione muralami z piłkarskimi motywami. W odróżnieniu jednak od standardów europejskich, w Afryce piłka wydaje się łączyć ludzi. Zapewne nie jestem jedynym, który w Polsce raczej wolałby nigdy nie usłyszeć pytania "Za kim jesteś?" od grupy nieznajomych. W Afryce, takie pytanie jest często próbą nawiązania stosunków dyplomatycznych ;). Zdarzyło się, że pewnego dnia rozstawiliśmy się z lunetami w pobliżu domu, w którym biesiadowało z kilkanaście osób. Na kilkanaście osób, to już na pewno musi się trafić jakiś człek w "barwach" - tym razem Benfiki, która jakoś zawsze wydawała mi się najsympatyczniejsza z portugalskich drużyn. Oczywiście zaciekawiony tłumek przy lunetach był tylko kwestią czasu. Paru chłopaków miało wyraźnie przyjazne zamiary, bo raczej tak można nazwać próbę rozpoczęcia dialogu poprzez częstowanie grogiem. Z naszej strony wypadało zacząć od wyjaśnień co to za sprzęt instalujemy im pod chałupą. Udostępnienie lunety, na całym Świecie (nie wyłączywszy Polski) działa podobnie i stawia człowieka w uprzywilejowanej pozycji jakiegoś czarownika (A wiadomo - czarownika lepiej mieć po swojej stronie). "Achom" i "ochom" w końcu jednak nadszedł koniec i żeby jakoś podtrzymać rozmowę, nawiązałem swobodnie do sportowej koszulki jednego z jegomościów: 

- Ty też jesteś za Benfiką? Tak. tak! On jest za Benfiką! - zaczął emocjonować się ten w koszulce.
- A widziałeś to?
- A pamiętasz tamto?
Zacząłem się tłumaczyć, że nie znam całej historii klubowej, a tylko parunastu piłkarzy. Luisão, Jonas, Raúl Jiménez, Pizzi, Bruno Varela, Fejsa - wystartowałem z wyliczanką, a każdemu wymienianemu nazwisku sekundowały gromkie okrzyki - podobne do tych na stadionie, podczas prezentacji zawodników wychodzących z tunelu na murawę. Gdybyśmy przyjęli zaproszenie, na pewno nie skończyłoby się na jednej butelce grogu - chyba, że pozostali domownicy czekali na nas w koszulkach Sportingu... ;)

Piłka nożna cieszy się na Cabo Verde sporą popularnością...
Z Krzyśkiem, Pawłem i fanami Benfiki

Nas, Europejczyków, chyba musi choć trochę razić typowo afrykański "wszechpanujący" nieład architektoniczny. Generalnie, przyjęta jest zasada, że jak już coś ma ściany i dach to można się wprowadzać i mieszkać. A potem, jakby zapomina się o wszystkich niezbędnych wykończeniach, takich jak malowanie, wyrównanie elewacji, a często nawet o oknach...









Praktycznie przez kilka ostatnich zim, na Santiago przebywały jakieś ciekawe afrykańskie czaple - najczęściej czarnonoga lub czarna. W tym roku trafiliśmy jednak na posuchę i gdyby sytuacji nie uratował kormoran etiopski, po klęsce z fregatą i głuptakami czerwononogimi, nasz bilans bonusów wyszedłby na wielkie zero. Broni jednak zawczasu nie złożyliśmy i sprawdziliśmy chyba każdy możliwy zbiornik wodny, kałużę, strumień i ujście rzeki na Santiago, zapuszczając się aż na północ wyspy. Ptaków z tego pomysłu niewiele się urodziło, ale przygód całkiem sporo. Chyba najdziwniejsza spotkała nas w pobliżu wulkanicznej plaży w Calheta de São Miguel (dokumentacja autorstwa Dawida). Kontrolowaliśmy właśnie jedno z rozlewisk, kiedy przybył do niego przedziwny kondukt, składający się z czwórki dzieci, ciągnących na powrozie dwie owce ze spętanymi nogami i trzymających cztery małe pieski. Najpierw pieski zostały... wrzucone do wody. Pisząc "wrzucone", nie mam na myśli jakiejś delikatnej "hopki" dwadzieścia centrymetrów nad taflą na odległość dwóch metrów. Przypominało to raczej pchnięcie kulą. Po paru sekundach pieski zaczęły wynurzać głowy, łapiąc zawzięcie powietrze, więc trafiły ponownie w objęcia dziatwy. Następnie, owce zostały wyszorowane mydłem i... wprowadzone do wody, gdzie dokonał się ciąg dalszy ablucji. Zawsze myślałem, że owce najpierw się strzyże, a potem doprowadza wełnę do porządku - ale co ja tam się znam... W końcu jednak radosne dzieciaki uznały, że pieski za bardzo im w tych czynnościach przeszkadzają i... zakopały je po szyje w piasku. W zasadzie to po co były im one potrzebne? Może po prostu pozostawię to bez komentarza...

Jeden z nielicznych zbiorników na Santiago, odwiedzony podczas wizyty na północy wyspy
Pustułka wyspowa (Falco tinnunculus alexandri)
Baobab
Pustynny krajobraz północnej części wyspy
Pustynny krajobraz północnej części wyspy
W okolicy każdego ze zbiorników znajduje się taka przyjemna oaza
Na większości akwenów można sobie co najwyżej zrobić pamiątkowe zdjęcie - ptaków brak...
Jeszcze przed chwilą, Pani ze zdjęcia zrywała banany tuż nad taflą zbiornika z powyższego zdjęcia. Teraz jest już w drodze do wioski oddalonej o kilka kilometrów...
Kondukt (fot. DK)
Mycie owiec w wydaniu kabowerdeńskim (fot. DK)
Pieski w piasku (fot. DK)
Pieski w piasku (fot. DK)
Calheta de São Miguel

Santiago to na wskroś spokojna wyspa, wyłączywszy stolicę i położoną kilkanaście kilometrów na zachód od niej miejscowość Cidade Velha, gdzie napotkamy już rozwiniętą infrastrukturę turystyczną, sprzedawców pamiątek, zagranicznych gości z aparatami i gdzie może się nam zdarzyć, że ktoś z krajowców nie pomacha nam serdecznie nie przywitanie, za to będzie chciał od nas parę escudo za przypadkowe znalezienie się w kadrze zdjęcia. Turystów przyciąga fakt, że Cidade Velha to najstarsze miasto na Cabo Verde, którego zabytkowa starówka wpisana została w roku 2009 na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako pierwszy obiekt w Republice Zielonego Przylądka. Założona w 1462 roku jako Ribeira Grande (obecną nazwę otrzymała w XVIII wieku) przez włoskiego żeglarza w służbie Portugalii, Antonio da Noli, była pierwszą europejską osadą w strefie zwrotnikowej. Cztery lata później, Cidade Velha otrzymało monopol na handel niewolnikami, na którym wybudowało swoją pozycję - niewolników z Sierra Leone i Gwinei-Bissau przerzucano tu w dalszą drogę na Karaiby i do Brazylii. Przed sprzedażą, niewolników chrzczono, co podbijało ich cenę. O znaczeniu tego miejsca niech świadczy fakt, że w czasie swoich podróży zawijali tu m.in. Vasco da Gama (1497) i Krzysztof Kolumb (1498), a u schyłku XVI wieku miasto było celem dwóch najazdów korsarskich Francisa Drake'a. Kres świetności Ribeira Grande położył w 1712 roku francuski oficer marynarki Jacques Cassard. Dawna dolina niewolników została zamieniona w tereny rolnicze, które nadal wykorzystuje się pod uprawy trzciny cukrowej, orzechów kokosowych i mango. Dziś, to małe i zapuszczone miasteczko rybackie, po którym została tylko burzliwa historia i parę zabytków, m.in. kościół Nossa Senhora do Rossario z 1495 roku, ruiny kościoła São Francisco i katedry, Forte Real de São Filipe, wzniesionego w 1587 roku dla obrony przed piratami, czy Pelourinho - pręgierz do karania niewolników. Najciekawszym miejscem jest jednak Rua de Banana - najstarsza ulica zurbanizowana przez Europejczyków w Afryce subsaharyjskiej. Przyjemną zacienioną aleją warto się przejść żeby zobaczyć unikatowe domy mieszkalne z bielonymi ścianami i dachami krytymi słomą. Równolegle do niej biegnie dość podobna Rua Carrera, którą jednak turyści z niewiadomych względów omijają. Co ciekawe, w zaroślach przy końcu obu ulic gniazdują trzciniaki wyspowe. Nie brakuje też plądrujących palmy aleksandrett obrożnych.

Pelourinho
Na Rua de Banana
Rua de Banana
No Stress...
Rua de Banana
Zabytkowy kościół Nossa Senhora do Rossario z 1495 roku
W bujnej roślinności na Rua de Banana żerują piękne motyle Papilio demodocus

Na zachód od Cidade Velha znajduje się jeszcze kilka rybackich osad, z których ostatnią jest Porto Mosquito. Dalej, aż do oddalonego o 15 kilometrów Ponta Rincão ciągnie się długa i potargana linia brzegowa, zbudowana przez strome klify, na których gniazdują faetony białosterne. Nawet naszym Dusterem ciężko było podjechać na drogę wijącą się ponad klifami, ale zdecydowanie opłacało się pomęczyć nasz pojazd, bowiem faetony mieliśmy tu zdecydowanie najbliżej podczas całego pobytu na Cabo Verde. Dłuższą chwilę spędziliśmy na seawatchingu, który miał nam dać upragnionego petrela wyspowego, ale ptasio zrewanżował się jedynie paroma rybitwami popielatymi. Pozytywnie zaskoczyły nas za to stadka melanogłowów wielozębnych i delfinków wysmukłych!

Porto Mosquito
Droga ponad klifami
Klify, na których gniazdują faetony
 Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
 Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
 Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
Melanogłowy wielozębne (Peponocephrala electra)
Porto Mosquito

Ostatni dzień i ostatnia szansa na petrela. Wszystko miało się rozegrać w Praia, na domykającym wyjście z portu, najdalej na południe wysuniętym cyplu z latarnią morską Farol Maria Pia. Zaraz po wyjściu z auta zaczepia mnie jakiś jegomość, który wręcza wizytówkę pobliskiego klubu muzycznego. Facet nazywa się Tó Alves i przez jakiś czas grał na mandolinie w zespole Cesarii Evory... Teraz zajął się karierą solową, prowadzi klub. Pogadaliśmy chwilę i na odchodne dostałem dwie podpisane na miejscu płyty. Świetne połączenie kabowerdeńskich rytmów z muzyką latynoską, fado, morną i rytmami afrykańskimi. Muszę przyznać, że po powrocie do domu, przez jakiś czas nie mogłem się uwolnić od tutejszych rytmów, które długo przewijały się w głośnikach...

Farol Maria Pia w Praia
Za chwilę atakujemu ocean
Tó Alves, od którego otrzymałem dwie świetne płyty z dedykacją

Ale wróćmy do petreli. Instalujemy się na cyplu i w krótkim czasie zauważamy, że na wprost wyjścia z portu, jakieś półtorej kilometra od brzegu, tworzą się wyższe fale z grzywami, nad którymi śmigają w tę i we w tę... petrele! Tak, bez dwóch zdań widzimy czarny spód skrzydeł i nieco inną niż u burzyków sylwetkę. Ptaków jest kilka i zachowują się stacjonarnie, żerując nisko nad falami od lewa do prawa. Kojarzą nam się obserwacje petreli wyspowych z tego miejsca, opisywane w trip reportach - najwyraźniej gniazdują gdzieś w pobliżu. Sęk w tym, że odległość nie pozwala na stanowcze wykluczenie innych gatunków petreli, które teoretycznie mogłyby się tu pojawić... Niestety za godzinę musimy zdać auto, stwierdzam, że nic nie wymyślimy. Paweł jest jednak innego zdania - musimy tam płynąć! Zdębiałem. Ale jak? Czym?
- Jedziemy szybko do portu i wynajmujemy jakąś łajbę.
- Paweł, spójrz na te fale... To niewiele się różni od tego, przy czym umieraliśmy na katamaranie...
- Kto nie chce płynąć niech wraca do hotelu - zakończył temat Paweł
Było za późno. "Prezes" poczuł krew, a kiedy dołączył jeszcze do niego Marian sprawa była przesądzona. W międzyczasie udaje się ustalić telefonicznie, że auto może zdać kto inny, niż osoba widniejąca w umowie jako jedyny kierowca (Marian) i to zadanie przydzielone zostaje automatycznie pozostałej trójce, ze mną - nowym kierowcą - na czele. Jeszcze przez chwilę biłem się w myślach, czy może jednak położyć wszystko na szali i płynąć na petrela. Dopóki nie zobaczyłem tych starych kryp w porcie rybackim. Większość nadawałaby się co najwyżej do pływania po Zbiorniku Turawskim - i to przy dobrej pogodzie. Jednak nie dam się zabić dla petrela - tego samego zdania są Krzysiek z Dawidem. Naszym desperatom udaje się bez problemu wynająć łódź za jakieś śmieszne pieniądze (30 Euro), po czym pakują się do środka wraz z... szóstką wstawionych marynarzy, przypominających do złudzenia uciekinierów z Tortugi i wyruszają w drogę. Mam nadzieję, że nie ostatnią. O tym, co działo się dalej, niech najlepiej opowie bezpośredni aktor tych wydarzeń - oddaję głos Marianowi:

Spontanicznie decydujemy się wynająć pięciometrową łódź od ludzi mieszkających w szałasach wprost na plaży. Cena niezwykle zachęcająca - za rejs 3000 ichniej waluty czyli około 30 euro. Śmiesznie mało w porównaniu do cen na São Nicolau, gdzie stawki sięgają 400-500 euro za dniówkę. Samozwańczy – z racji tego, że jako jedyny jest w stanie komunikować się z nami po angielsku - kapitan Gudo, szybko zwołuje załogę, odrywając ją od radosnego raczenia się grogiem. Drewniana łódź zostaje zepchnięta w wody oceanu. Ku naszemu zdziwieniu i lekkiej konsternacji, do łodzi wsiadają również koneserzy grogu z widocznymi objawami jego zażywania. No cóż, pływać chyba umieją? Może nikt nie utonie? Płyniemy. Na razie idzie fajnie, do otwartego oceanu jest kawałek, więc podziwiamy błękit morza i cieszymy się przewspaniałą pogodą. Po jakimś czasie wypływamy w strefę większych fal, zaczyna bujać łodzią, która przy okazji nabiera wody jak Titanic. Drewniane deski kadłuba nie zdążyły jeszcze namoknąć i uszczelnić szpary z przesychania. Na załodze nie robi to jednak wrażenia i zaraz jeden czy dwóch biorą się za ręczne wybieranie wody z dna. Nagle poruszenie…. człowiek za burtą!!? Okazuje się, że nasz sternik nieco sfatygowany grogiem przysnął podczas nawigowania. Na szczęście widocznie takie przypadki nie są dla naszych matrosów pierwszyzną i nawigator raz-dwa zostaje wciągnięty na pokład. Niespodziewana kąpiel budzi wielką wesołość załogantów. Paweł podaje hasło, żeby coś zaśpiewać. Bez zbędnej zwłoki chłopaki zaczynają śpiewać szanty, które są rytmiczne i wesołe w odbiorze. Po przepłynięciu około dwóch mil morskich Gudo dochodzi chyba do wniosku, że za słabo nas wycenił, zatrzymuje łódź i żąda dodatkowych pieniędzy za możliwość płynięcia dalej. Trochę nas to niepokoi, ale zgadzamy się z Pawłem, że nie ma się co targować o grosze - jutro opuszczamy Cabo Verde i nawet nie mamy gdzie wydać reszty pieniędzy. Obiecujemy dodatkowe 5 euro i płyniemy dalej. Po chwili Gudo znowu zaczyna coś marudzić, że paliwa nie ma na dalsze pływanie - chyba chce jeszcze coś utargować. Na szczęście z kolejnych negocjacji zwalniają nas petrele, które zaczęły w końcu latać w pobliżu. Jest ich kilka, ale zobaczyć, a zrobić zdjęcia robi różnicę - w drewnianej łódce na sporej fali, nie jest łatwo. W końcu, mimo oblewającej nas wody i ptaków średnio współpracujących, coś tam udaje się sfotografować. Dobra, wracamy, zrobiło się późnawo. Droga powrotna to osobna historia. Marynarze weseli, śpiewają kabowerdeńskie piosenki morskie, a my co rusz to oblewani jesteśmy przez rozbryzgi fal – teraz płyniemy pod wiatr. Do portu przypływamy mokrzy do suchej nitki. Na szczęście zabrana torba daje osłonę aparatowi. W końcu docieramy do plaży. Załoga wyciąga łódź razem z nami na plażę, regulujemy zapłatę, jeszcze po kieliszku grogu – całkiem niezłego – i … mission complete. Cała wyprawa okazuje się fajną przygodą, nawet nieoczekiwana podwyżka ceny nie psuje nikomu nastroju, tym bardziej, że wszystko odbywa się w bardzo przyjaznym tonie, a dodatkowo widzimy niesłychane ubóstwo, w jakim żyją nasi rybacy, okazjonalni marynarze.

A najlepszy morał tej historii jest taki, że dzięki oznaczeniu petrela przez Pawła i Mariana wiemy, że wszyscy patrzyliśmy na petrele wyspowe. Dzięki Panowie! :)

Petrel wyspowy (Pterodroma feae
Dokumentację posiada niestety tylko Paweł, ale łódź z morskiej opowieści była tego pokroju...

Zdanie auta zapoczątkowało dziwną serię pechowych wydarzeń. Najpierw perfidnie "kroją" nas taksówkarze, kiedy chcemy wrócić z lotniska do Praia - negocjując cenę z jednym z nich, mieliśmy przeciw sobie całą resztę, czuwającą nad wynikiem negocjacji. Strategia prosta - każdy oferuje tą samą cenę... Kto się wyłamie, łowi taksówkę z Atlantyku. Wieczorem na kwaterze, podczas próby uruchomienia czajnika elektrycznego dochodzi do spięcia, w efekcie którego wysiada prąc w całym mieszkaniu. Nawet wezwanemu na pomoc właścicielowi nie udaje się nic z tym fantem zrobić, a ponieważ jest już późna godzina, nie ma szans na fachowca i pakujemy się w świetle czołówek... Nazajutrz rano, pod kwaterę podjeżdżają dwie taksówki - okazuje się, że zarówno nasza grupa "odwrotowa" jak i grupa "kamikaze" zamówiła po jednej taryfie na lotnisko. Ten droższy, z którego chcemy zrezygnować, zaczyna robić awanturę i w końcu musimy opłacić obydwu... Wszystkie te komplikacje to jeszcze nic w porównaniu do tego, co zaserwował nam Binter Canarias podczas lotu na Sal - nasz samolot startuje, nabiera delikatnie wysokości, by po dwóch minutach rozpocząć nawrót do lądowania, po którym następuje... natychmiastowy ponowny start. Trochę nerwów było. Przez te zawirowania docieramy na Sal opóźnieni i stresujemy się po raz kolejny w potwornie wolno posuwającej się kolejce do odprawy na lot TACV - kierunek Lizbona. Sam lot kabowerdeńskimi liniami zaskakuje nas bardzo pozytywnie - jednostka jest duża i serwowane są posiłki! Jednak w myśl zasady, że jak ktoś jest podejrzanie uprzejmy, to ma coś do ukrycia, rozwinął się dalszy ciąg scenariusza. W Lizbonie okazuje się, że statyw Pawła, odebrany mu podczas odprawy i nadany jako osobny bagaż, pozostał na Sal... (Żeby było zabawniej, w Katowicach zginie jeszcze torba Krzyśka, którą trzeba będzie odzyskiwać z pomocą biura rzeczy zagubionych). Sęk w tym, że Prezes wybiera się z Lizbony wprost do Londynu na "tłicz" bąka amerykańskiego - no cóż, będzie musiał sobie jakoś radzić bez lunety... Nasza pozostała czwórka, kolejny lot do Katowic ma za niecałe sześć godzin, więc decydujemy się na... wypożyczenie auta na trzy godziny (koszt ok. 90 euro, do przełknięcia na cztery osoby) i szybki desant słynnym mostem na Tagu, na rozlewiska Alhos Vedros, w pobliżu których jest szansa na zobaczenie majny czubatej. Przez pierwszą godzinę przeżywaliśmy małe rozczarowanie, bowiem po majnach nie było śladu. Natomiast wybór miejsca okazał się dobry dla ogólnych wrażeń przyrodniczych - obserwujemy liczne szpaki jednobarwne i chwastówki, parę pokrzewek aksamitnych i wierzbówek, dwadzieścia flamingów różowych, szczudłaki, sieweczkę morską, kuliki wielkie, czaple złotawe i polującego kaniuka. Na szczęście, z pomocą poznanej na miejscu lokalnej birdwatcherki (pozdrawiamy!), która znajduje majny czubate dwa kilometry dalej i przyjeżdża nam to zakomunikować (!) realizujemy główny cel portugalskiej wycieczki. Jest jeszcze czas, żeby podjechać w rolniczy obszar Barroca de Alva, gdzie rzekomo łatwo o wikłacza słonecznego, ale tu już tyle szczęścia nie mamy. Ornitologiczną część wyprawy kończy świetna obserwacja, żerującego tuż przy drodze stadka 40 ibisów kasztanowatych. Świetny był ten portugalski epizod!

Z lotu ptaka Lizbona robi wielkie wrażenie...
Lizbona - most na Tagu
Flamingi różowe (Phoenicopterus roseus)
Alhos Vedros
Majna czubata (Acridotheres cristatellus)
 Majna czubata (Acridotheres cristatellus)
Majna czubata (Acridotheres cristatellus)
Majna czubata (Acridotheres cristatellus)

Lista wyprawy (wielkimi literami moje "życiówki") - 89 gatunków (wg kolejności systematycznej): ohar (L), krzyżówka, przepiórka (podg. inopinata), PERLICA, burzyk duży, BURZYK ZIELONOPRZYLĄDKOWY, BURZYK BRĄZOWORZYTNY, burzyk szary, PETREL WYSPOWY, OCEANNIK BIAŁOBREWY, głuptak białobrzuchy, kormoran, KORMORAN ETIOPSKI, ślepowron, czapla złotawa, czapla modronosa, czapla nadobna, czapla rafowa, czapla biała, czapla siwa, czapla purpurowa (podg. bournei), ibis kasztanowaty, warzęcha, flaming różowy (L), rybołów, błotniak stawowy, myszołów (L), kaniuk (L), pustułka (podg. alexandri, neglectus, tinnunculus (L)), kokoszka, szczudłak, rączak (podg. exsul), sieweczka obrożna, sieweczka morska, siewnica, czajka, piaskowiec, kamusznik, biegus krzywodzioby, biegus malutki, łęczak, samotnik (L), brodziec piskliwy, krwawodziób, kwokacz, szlamnik (L), rycyk, kulik wielki (L), kulik mniejszy, batalion, wydrzyk wielki, mewa romańska (L), rybitwa popielata, rybitwa wielkodzioba, gołąb skalny, grzywacz (L), sierpówka, płomykówka  (podg. detorta), jerzyk (L), JERZYK WYSPOWY, ŁOWIEC SZAROGŁOWY, żołna (L), skowronek (L), dzierlatka (L), skowronik rudawy (podg. cinctura - występuje tylko na CV!), pustynka białoczelna (podg. boavistae), skowron pustynny (podg. boavistae), dymówka, oknówka (L), pliszka siwa, kapturka (podg. gularis), pokrzewka aksamitna (L), pokrzewka okularowa (podg. orbitalis), chwastówka (L), wierzbówka (L), trzcinniczek (L), TRZCINIAK WYSPOWY, modraszka (L), sroka (L), sójka (L), kawka (L), kruk pustynny, szpak jednobarwny (L), MAJNA CZUBATA (L), wróbel (L), wróbel śródziemnomorski, WRÓBEL RUDOGRZBIETY, szczygieł (L), kulczyk (L), potrzeszcz (L).


Literą "L" w nawiasie oznaczono gatunki widziane tylko w Lizbonie.

1 komentarz:

  1. Lista imponująca :) Ciekawa wyprawa, łowiec pięknie zapozował. Pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń