sobota, 4 sierpnia 2018

Wyspy Zielonego Przylądka - II: São Nicolau... czyli nie zna życia, kto nie służył w marynarce (11- 14 IV 2018)

São Nicolau, c.d.

Z początku, pewien dyskomfort budził fakt, że zrealizowanie planu wyjazdu na Cabo Verde wymagało... aż ośmiu lotów. Dwa zaliczyliśmy już w drodze na archipelag. Natomiast dotarcie na São Nicolau z Boa Vista było możliwe tylko na jeden sposób - najpierw 40 minutowy lot na Santiago, tam blisko trzygodzinne oczekiwanie w terminalu i kolejna 40-minutowa przeprawa. Na szczęście rynek lokalnych przewoźników przejęła solidna Binter Canarias i zamiast rozklekotaną awionetką, której pilot poświęca większość uwagi odpalaniu kolejnych papierosów i nawet nie zamyka drzwi do kabiny, lecimy kulturalnym klimatyzowanym turbośmigłowym górnopłatem ATR-72, na pokładzie którego serwowana jest gratis woda i solone orzeszki z kukurydzą. Samo lądowanie nie należy do najprzyjemniejszych, czego wytłumaczeniem jest mocny wiatr, który uderza w nas po wyjściu na płytę lotniska. Niedługo potem staje przed nami Edu - lokalny taksiarz, pracujący na zlecenie naszego hotelu w Tarrafal.
- Jeśli chcecie się gdzieś zatrzymać, wystarczy powiedzieć. Jestem do dyspozycji. Pamiętajcie: No Stress.
Uff, na szczęście nie jest to jedynie dewiza Boa Vista!
Z lotniska Campo di Preguica do Tarrafal jest w linii prostej 8 kilometrów. Przez górzysty łańcuch na zachodzie jednak się nie przebijemy - jedyna kręta droga dojazdowa ma długość 31 kilometrów i jest świetną trasą widokową, umożliwiającą poznanie charakteru wyspy. A ten, jest zgoła odmienny od charakteru Boa Vista. Przejeżdżamy przez stolicę São Nicolau - Ribeira Brava, a następnie, po dotarciu do wybrzeża o dramatycznych klifowych brzegach, zakręcamy na południe i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę. Wyspa jest tak naprawdę jałowym skalistym monolitem, którego wnętrze wypełnia jednak duża wilgotna dolina. To wystarczyło, aby ukształtował się tu rolniczy charakter wyspy. Trudno dostępny teren pocięty jest terasowymi poletkami. Na wyższych zboczach uprawia się kukurydzę i fasolę, na niższych banany, papaję i trzcinę cukrową. Ponadto kwitnie hodowla kóz i owiec. Linie kamiennych murów, które oddzielają pola można dostrzec na naprawdę wysokich, nieużytkowanych już zboczach - podobnie, jak w wielu obecnie wyjałowionych miejscach na równinie. Dawniej rosły tu gaje pomarańczowe i funkcjonowały plantacje kawy, które jednak zniknęły wskutek postępującego pustynnienia wyspy. Zjawisko to, zaczęło powodować coraz dotkliwsze susze, które aktualnie są największym zagrożeniem dla lokalnych upraw. Huragan Fred, który w 2015 roku pustoszył Wyspy Zielonego Przylądka, a na São Nicolau spowodował straty rzędu 30 milionów escudo (ponad 300 tysięcy dolarów), paradoksalnie długofalowo miał ożywczy wpływ na tutejszą gospodarkę, napełniając wodą koryta rzek i puste zbiorniki oraz nawadniając dotknięte suszą obszary. Wciąż jeszcze żywa jest pamięć o wielkiej suszy, szalejącej na archipelagu w latach 40-tych minionego stulecia, która dotknęła całą wyspę klęską głodu i niemalże doprowadziła do wyludnienia São Nicolau wskutek wielkiej emigracji, głównie na Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą.

Ribeira Brava
Północne wybrzeże wyspy, widziane z okien taksówki
Terasowe uprawy we wnętrzu wyspy
Krajobrazy wnętrza wyspy zapadają w pamięć...
Dawid i Edu - pierwszy poznany jegomość na São Nicolau
São Nicolau - w drodze do Tarrafal

Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się u podnóża ginącego w mglistych chmurach Monte Gordo, najwyższego szczytu na wyspie (1312 m. n.p.m.). Krótki rekonesans przynosi nam cenną obserwację pustułki "ciemnoplamej" podgatunku neglectus - mniejszej i ciemniejszej od osobników podgatunku nominatywnego. Nie sposób nie dostrzec bajkowych dracen, lokalnie zwanych dragoeiro, które na całym archipelagu występują wyłącznie tutaj. Niemniej, warto pamiętać, że tego co najcenniejsze, nie widać przy tak powierzchownym zetknięciu z górą. Tymczasem, spośród 46 endemicznych dla São Nicolau gatunków roślin, aż  32 można znaleźć właśnie w masywie Monte Gordo.

Na zboczach Monte Gordo
Krajobraz z draceną
Pustułka ciemnoplama (Falco tinnunculus neglectus)
Smocze drzewo, czyli dracena






Każde domostwo ma tutaj swój prywatny zagajnik pełen kolorów i zapachów

Chwilę potem opuszczamy wiecznie zachmurzone i dżdżyste centrum wyspy i rozpoczynamy zjazd na płaskie i słoneczne wybrzeże, aż osiągamy Tarrafal. Mamy późne popołudnie i niestety zamknięte jest już targowisko, co przyjmuję z nieskrywanym niepokojem, bowiem śliniłem się na zakup lekkostrawnych owoców na jutrzejszy rejs. Edu odwozi nas pod obrośnięty kwieciem bardzo ładny i położony na wzgórzu hotel Edeficio Magico i podaje jakąś zaporową cenę za kurs. Ostatni raz w tym składzie... Właściciel hotelu - na oko, siedemdziesięcioletni Włoch, posługuje się rzecz jasna jedynie swoim ojczystym językiem, a jego służba, swoją dodatkową znajomością portugalskiego nam niestety nie służy. Porozumiewamy się więc w przedziwny sposób: Włoch przemawia do swojego smartfona, a ten odtwarza nam wypowiadane frazy po angielsku - i na odwrót. Technika w służbie człowieka. Tak czy siak, standard mamy tu o niebo lepszy niż na Boa Vista. A ponadto dostęp do tarasu z widokiem na ocean, z którego co niektórym uda się wypatrzeć morskie żółwie czy skaczącą mantę. Nad hotelem krążą codziennie jerzyki wyspowe i to właśnie tutaj udaje mi się wykonać najlepsze zdjęcia tego endemicznego gatunku. W cenie zakwaterowania mamy też możliwość korzystania z pick-upa naszego właściciela, który zresztą na dobry początek organizuje nam objazdówkę po okolicy.

Edeficio Magico - nasza baza wypadowa na wyspie
Nieoznaczony gekon na ścianie naszego hotelu
Jerzyk wyspowy (Apus alexandri)
Jerzyk wyspowy (Apus alexandri)

Tarrafal - zubożałe miasto portowe, leżące u podnóża kamienistych, jałowych wzgórz, które zdradzają niewiele z bujnego wnętrza São Nicolau, rozciągnięte jest wzdłuż bardzo długiej, nierównej drogi, na południowym krańcu której zlokalizowany jest port. To właśnie tutaj koncentruje się życie mieściny, zamieszkałej przez niespełna pięć tysięcy osób. W jednym z portowych magazynów zlokalizowane jest targowisko, do którego co rano, punkt ósma, przychodzi nieśpiesznym krokiem budząca respekt wśród lokalnej gawiedzi madame i otwiera je ciężkim kluczem. Przynajmniej z bananami na rejs nie będzie problemów. Wzdłuż głównego nabrzeża urzędują sprzedawcy ryb, których stragany są świeżo zaopatrywane przez powracających z morza rybaków. Rzut oka na ich przeciążone i zbudowane z rdzy jednostki "pływające" mrozi krew w żyłach, ale dopóki są w stanie wrócić z morza, nikt się nimi nie przejmuje. Za dnia, w Tarrafal jest niewiele ruchu - życie zaczyna się bliżej wieczora, kiedy do portu powracają kutry, a nieliczne knajpy zapełniają się męską częścią populacji, żądną futbolowych emocji i zwyczajnych chłopskich pogawędek przy piwie i tytoniu. Nic dziwnego, że właśnie w takiej portowej tawernie spotykamy się wieczorną porą z niemieckim kapitanem wynajętego przez nas katamaranu. Thomas - hardy facet koło 50-tki o twarzy dziętnastowiecznego korsarza i z włosami spiętymi w kucyk czeka już na nas w towarzystwie swojego "chłopaka od czarnej roboty", którego z racji uderzającego podobieństwa nazywamy Lennym Kravitzem.
- Właściciel hotelu mówił mi, że ktoś z Was rozmawia po niemiecku.
- To ja - zgłasza się Marian - jesteśmy z Polski.
- K***a mać!
Thomas od początku sprawia wrażenie równego gościa, kochającego czarny humor i bez wątpienia znającego się na rzeczy. Do Tarrafal przeprowadził się x lat temu i osiadł tu na dobre, kiedy ożenił się z tutejszą kobietą. Jak sam stwierdził, tylko taka mogła zrozumieć jego styl życia - bo i żyje praktycznie na oceanie i swoim katamaranie o wdzięcznej nazwie "Purr-fect", utrzymując się z udostępniania łodzi miłośników rybołówstwa, a czasem birdwatcherom i poszukiwaczom wielorybów. Poczułem się jakoś pewniej, że po trudnych wodach wokół São Nicolau przyjdzie nam żeglować z kapitanem nie z pierwszej łapanki. Mniej pewnie czułem się, kiedy nawet taki wilk morski zasępiał się, opowiadając o Raso.
- Przygotujcie się na najgorsze. Nie dam gwarancji, że dopłyniemy do Raso. Sytuacja w ostatnich dniach jest na tyle niestabilna, że nie sposób wykluczyć fali, która nie dopuści nas bliżej, niż na 3-4 mile od brzegu.
No cóż, trochę głupio byłoby pytać teraz o możliwość desantu na skowronka wyspowego. Zamawiamy po jeszcze jednym piwie. Cztery mile na zachód od Rasu położona jest jeszcze jedna atrakcyjna wyspa - Branco, na której znajdują się kolonie lęgowe kilku gatunków rurkonosych. Parę tygodni temu rozmawialiśmy wstępnie o możliwości wyjścia tam na brzeg w godzinach wieczornych. Thomas wybija nam to jednak z głowy.
- O Branco nie rozmawiajmy. Tam jest sześciometrowa fala.
Chyba najlepiej będzie w ogóle nie rozmawiać dziś o jutrzejszym rejsie. Zwłaszcza, że i tak niewiele słychać w tawernie, która żyje rewanżowym półfinałem ligi mistrzów, w którym Real przegrywa 0-3 z Juventusem, dopingowanym przez lwią część tu obecnych. Nietrudno sobie wyobrazić co dzieje się, kiedy w 90 minucie sędzia dyktuje karnego dla klubu z Madrytu, a ten wykonany skutecznie, kończy marzenia zgromadzonych o dogrywce. Ewakuujemy się do hotelu, zanim wybuchnie rewolucja.

Tarrafal
Tarrafal
"Purr-Fect" - jednostka, od której będzie zależeć nasz sukces w kolejnych dniach...
Tarrafal - widok na miasto od północy
Tuż za miastem rozpoczynają się takie plenery...

Owce lokalnej rasy - interesują przede wszystkim Pawła...
Przedmieścia Tarrafal
Tarrafal
Tarrafal

Lokalny sprzedawca ryb - każdego poranka objeżdżał ulice miasteczka swoją taczką

Centrum Tarrafal
Plaża miejska w Tarrafal
Futbol to lokalna religia...

W poprzedniej części pisałem o błędach, popełnionych na ostatnim rejsie, które poskutkowały chorobą morską wszechczasów. Nie napisałem jednak ani słowa o błędach, popełnionych... przed rejsem. Konkretnie: o złej diecie. Zanim Dawid namówił całą załogę na wyruszenie w ocean z Boa Vista, przekonany, że lada chwila wyjedziemy na Ilhéu de Curral Velho, gdzie spędzimy całe popołudnie i wieczór, wrzuciłem w siebie wszystkie zapychacze, jakie akurat były pod ręką: zupka chińska z makaronem rozkładającym się trzy dni, kanapki z konserwą, fasolą i cebulą... Wszystko to zapite jakimś słodkawym gazowanym napojem. Generalnie, galeria rzeczy ciężkostrawnych - żołądek się wywraca już przy samym pisaniu o tym. No, ale na wyprawach czasem jest tak, że lubi się, co się ma. Poprzysiągłem jednak, że to był ostatni dzień z tak dziadowską dietą na wyjeździe. Nie chcąc, aby Thomas musiał mnie jutro wyrzucać do wody w brezentowym worku obszytym polską flagą, postanowiłem przyłożyć największą wagę do optymalnego żywienia. Na śniadanie niewielka ilość ryżu z owsianką, bananem i kawalątkiem pokruszonego niesłodkiego krakersa. Godzinę przed wyjazdem - żucie świeżego imbiru, które ma silne właściwości przeciwwymiotne. Do tego dwie tabletki zakupionych już wczoraj tabletek na chorobę lokomocyjną, od samej nazwy których dostaje się mdłości (Vomidrine), ale które mają podobno działać cuda. Nie zaszkodzi spróbować metody ludowej zaserwowanej przez Mariana, a polegającej na... zaklejeniu pępka plastrem. Cóż - podobno cała choroba morska siedzi w głowie.
Dzień pierwszy rejsu. Katamaran podpływa do nabrzeża chwilę po czasie. Jakoś nikomu nie śpieszno w ocean, po porannym rozstawieniu lunety na tarasie hotelu i rzuceniu okiem na pozornie spokojne Raso. Białe grzywy na horyzoncie widoczne były aż za dobrze. Czekając w porcie, pośród dziesiątek bujających się na wodzie łódek bez trudu wypatrzyliśmy dwie jednostki, które na etapie planowania rejsu wchodziły w rachubę. Gdybyśmy zdecydowali się na tę najmniejszą łupinę, prawdopodobnie zamiast relacji z Cabo Verde czytalibyście teraz nekrolog. Na szczęście mamy porządnego Niemca - Gott mit uns! Nie sądziłem, że problemów będzie nastręczało samo zaokrętowanie. Katamaran nie jest jednak w stanie przycumować bezpośrednio do nabrzeża, więc cumuje burta w burtę ze starym, przytroczonym do brzegu kutrem. Podczas gdy kilku marynarzy stara się dociskać kuter do nabrzeża, naszym zadaniem jest wyczuć moment, postawić nogę na oponie zawieszonej przy burcie i przeskoczyć na pokład. Póki co, kutra - bo potem ten sam manewr należy wykonać jeszcze raz, tyle że tym razem utrudnia go reling katamaranu. Moje największe obawy budzi wizja runięcia do wody ze sprzętem, więc przed ostatnim skokiem przekazuje mój plecak Kravitzowi, ale ten zamiast odłożyć go na pokład w bezpieczne miejsce, trzyma go w jednej ręce nad wodą, stojąc w rozkroku na obu jednostkach i podając mi drugą dłoń. Przeskakuje na pokład jak oparzony - może o to mu zresztą chodziło...
Sukces rejsów pelagicznych jest uzależniony od wiedzy na temat występowania ławic ryb - a w tej materii Thomas wie wszystko. W końcu to wędkarze stanowią największy odsetek jego klienteli. Główny nasz cel poza Raso to rurkonose - o tej porze roku na wodach wokół São Nicolau spotkać można 8-9 gatunków z tego rzędu. Ptaki te żywią się m.in. planktonem, rybami i krylem - stąd tak istotna jest wiedza naszego kapitana. Znajomość miejsc obfitujących w pożywienie to jedno, ale szczęściu i tak wypada pomóc. Wykorzystujemy fakt, że rurkonose mają dobry węch, co u ptaków jest cechą wyjątkową. Jak sama nazwa wskazuje, posiadają one rurkowate nozdrza, a ponadto większą powierzchnię nabłonka węchowego, który powiększa dodatkowo nosowe chrząstki spiralne. Tymczasem, zjadany przez kryl fitoplankton wydziela siarczek dimetylu, które dzięki rozwiniętemu zmysłowi węchu u rurkonosych, wykrywane są w postaci smug zapachowych, a to z kolei umożliwia "rurkom" namierzanie żerowisk, oddalonych nawet na kilkadziesiąt kilometrów. Żeby przywabić ptaki bliżej naszego katamaranu w pobliżu ławic wyrzucamy więc do morza chum - kawałki "wczorajszej" ryby z olejem. Po kilku minutach wokół nas krążą dziesiątki burzyków zielonoprzylądkowych - najpospolitszych na Cabo Verde, wśród których podczas całego dnia na oceanie uda nam się wyłuskać jeszcze kilka burzyków brązoworzytnych. Dopóki jesteśmy 3-4 mile od brzegów wyspy, warunki do fotografowania są całkiem dobre, choć kiedy stopujemy silniki w pobliżu stad ptaków buja nami w górę i w dół i naprawdę ciężko ustabilizować się do zdjęcia tak, żeby nie wypaść za burtę. Na szczęście pomogły wszystkie środki zaradcze i choroba morska nawet na chwilę się do mnie nie zbliża. Chyba tylko przedawkowałem vomidrine, bo dość mocno dokuczają mi skutki uboczne, w postaci zasypiania na stojąco. Trzeba będzie wyciągnąć z tego wnioski nazajutrz.

Thomas i Marian podczas opuszczania portu w Tarrafal
Płyniemy!
Heteropriacanthus cruentatus
Nie tylko my szukamy ławic ryb...
Nie tylko my szukamy ławic ryb...
Od stanu techniczego tutejszych jednostek pływających dostaje się gęsiej skórki...
 Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
 Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
 Burzyk brązoworzytny (Puffinus boydi)
 Burzyk brązoworzytny (Puffinus boydi)
Burzyk brązoworzytny (Puffinus boydi)

Jednak pierwszego dnia najważniejsze jest Raso, na które obieramy wreszcie kierunek cała naprzód. Z każdą przebytą milą zaczynamy rozumieć wczorajsze obawy Thomasa. Po przebyciu dwóch trzecich drogi wszyscy zmuszeni już jesteśmy zająć najbezpieczniejsze miejsca za kokpitem. Coraz częściej zalewają nas fale, aż w końcu trzymanie aparatu w pogotowiu staje się całkowicie bezużyteczne i niepotrzebnie ryzykowne - plecaki ze sprzętem lądują w kabinie pod pokładem. Thomas stale sprawia jednak wrażenie panującego nad sytuacją - oddaje nam ster i co chwila pozwala sobie na żarciki, typu: "Ojejejej, zaraz wypadnę za burtę". Lenny Kravitz również jest w swoim żywiole i stoi wyprostowany na nadbudówce rufy, oparty o cienkie stalowe linki napinające maszt. Wreszcie jednak Thomas kończy z żartami i przejmuje ster:
- Zaraz się zacznie. Trzymajcie się.
Jesteśmy może 3-4 mile od celu, kiedy statkiem zaczyna niemiłosiernie trząść. Co chwila dostajemy się pod jakąś większą falę, która przechyla nas naprawdę niebezpiecznie - przynajmniej nam się tak wydaje. Thomas świetnie balansuje jednak łodzią, płynąc pomiędzy falami. Ptaków w tym rejonie jest mnóstwo - w końcu rurkonose jak mało które ptaki potrafią wykorzystywać w locie zaburzenia powietrza nad falami - ale obserwujemy je tylko oczyma, zapierając się kurczowo wszystkimi kończynami. Ktoś krzyknął coś o prawdopodobnym nawałniku, ale sekundę potem kataraman zakryty zostaje wodą i temat dezaktualizuje się szybciej, niż powstaje. Wszystko to trwa jakieś pół godziny, może krócej - naprawdę ciężko zachować tu rachubę czasu. Aż wreszcie, niemal w chwili wszystko uspokaja się i wypływamy na flautę - wychodzimy z piekła. Przed nami Raso - mityczne miejsce, z którym po latach oczekiwań wreszcie możemy się zmierzyć. Jałowa, kamienista wyspa o powierzchni zaledwie 7 kilometrów kwadratowych jest niezamieszkana przez ludzi i zapewne tylko dlatego stanowi jedyne miejsce występowania krytycznie zagrożonego wyginięciem skowronka wyspowego, który wymarł już na kilku innych wyspach. Na Raso żyje obecnie około 400 osobników. Wystarczy kilka sezonów suszy, albo parę szczurów i może być po przysłowiowych ptakach. Emocje na pokładzie sięgają więc zenitu... Powoli opływamy południowy brzeg wyspy - tylko z tej strony jesteśmy w stanie zbliżyć się do brzegu - klify są tu niższe, a w kilku miejscach ich wysokość nie przekracza paru metrów. Lawirujemy jednak 20-30 metrów od linii brzegowej - Thomas nawet przez chwilę nie bierze pod uwagę próby przybicia do zdradliwych skał. Pozostaje nam liczyć na łut szczęścia, że któryś z ptaków pokaże się choć na moment na szczycie klifu. Tymczasem minuty mijają, a my obserwujemy jedynie gniazdujące na stromych ścianach głuptaki białobrzuche (zaledwie w jednym z gniazd zauważamy mocno już wyrośniętego pisklaka, co uświadamia nam, jak wcześnie gatunek ten przystępuje tutaj do lęgów) oraz nieziemskie faetony białosterne - śnieżnobiałe ptaki pokroju mewy o dużym czerwonym dziobie (a la "marchewa"), czarnej przepasce na oku i kreskowaniu grzbietu oraz niesamowicie pięknym ogonie z silnie wydłużonymi środkowymi sterówkami - cudo! Co jakiś czas dostrzegamy ruch jakichś drobnych ptaków, ale w każdym przypadku są za niego odpowiedzialne wróble rudogrzbiete, które zaciekawione naszym przybyciem, kilkakrotnie obsiadają katamaran, plącząc się nam pod nogami. Powoli tracimy nadzieję, uświadamiając sobie, że tak po prawdzie, to skowronki nie mają żadnego interesu w siadaniu na klifach... Nagle dopływamy do wyraźnego obniżenia terenu - na dużych płaskich głazach wyrzuconych jest sporo wodorostów i morskich organizmów, na których żerują kuliki mniejsze, kamuszniki i wróble rudogrzbiete. Jeśli mamy gdzieś szansę, to właśnie tutaj. Nagle zauważamy nieco większego wróblaka - to skowronek wyspowy! Zaraz, jest ich około trzydziestu! Ptaki żerują chwilę całkiem blisko od łodzi, po czym jak na komendę wycofują się na płaskowyż ponad klifami, na których w międzyczasie pojawia się... dwoje ludzi! Najwyraźniej, są to wspominani wczoraj przez Thomasa hiszpańscy naukowcy, którzy zaniepokoili się łodzią dobijającą do brzegów Raso - co wkrótce się potwierdza, kiedy zaczynają wykonywać gesty, ewidentnie pełne dezaprobaty dla naszej obecności. W końcu zresztą odpuszczają, co i tak jest nam już teraz wszystko jedno - ważne, że najprawdopodobniej to oni przepłoszyli w naszym kierunku grupkę ptaków. Chyba mieliśmy więcej szczęścia, niż nam się z początku wydawało... Misja wykonana! Nawet nie dociera do mnie, kiedy przebijamy się przez najgorsze fale w drodze powrotnej do Tarrafal. To wszystko, co wydarzyło się przed chwilą, wydaje się tak nierealne, że aż wyglądam za kokpit, żeby upewnić się, że Raso rzeczywiście jest tam, za nami. Jest. Znów wydaje się być niegroźne i bez charakteru. Chyba dopiero za jakiś czas docenimy to, co dokonaliśmy.

Wypatrywanie ptaków. W roli sternika: Marian
Zaczyna bujać. Jedno z ostatnich zdjęć, jakie jestem w stanie wykonać przed Raso...
Lenny Kravitz
Raso
Raso
Głuptak białobrzuchy (Sula leucogaster)
Głuptaki białobrzuche (Sula leucogaster)
Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
Faetony białosterne (Phaethon aethereus)
Faeton białosterny (Phaethon aethereus)
Rybołów (Pandion haliaetus) - symbol Cabo Verde
Wróbel rudogrzbiety (Passer iagoensis)
Skowronek wyspowy (Alauda razae)
 Skowronki wyspowe (Alauda razae)
Bonus w drodze powrotnej: rybitwa popielata (Sterna paradisaea)

Drugi dzień rejsu. Poranek spędzony na czarach, mających odczynić chorobę morską, szybki spacer do portu i desant na katamaran, ponownie przypominający wcielanie się w Super Mario. Thomas proponuję powtórzyć wczorajszą trasę - przynajmniej jeśli chodzi o kierunek, bo oczywiście już bez podpływania do Raso. Czujemy jednak, że chcemy coś zmienić, dać sobie nową szansę na mare incognita i wyznaczamy kurs na Ponta de Vermerhalia du Ponta Grande - południowy cypel São Nicolau. Tam "łamią" się wiatry i fale, w takich miejscach lubią przebywać ławice ryb. Przez siedem jałowych mil nie dzieje się nic szczególnego - jeśli nie liczyć paru latających ryb i burzyków zielonoprzylądkowych. O tym, że docieramy do celu, wiemy bez oglądania się na wyspę - katamaranem rzuca coraz mocniej, aż w końcu musimy zrezygnować z wypatrywania ptaków na stojąco. Zresztą, kiedy osiągamy wysokość przylądka, ptaki są już wszędzie wokół nas. Pośród miotających nami fal i dziesiątek "edwardsów" wypatrujemy wreszcie nasze pierwsze oceanniki białobrewe, które w tych ekstremalnych warunkach zdają się uprawiać windsurfing. Niestety, nasze dalsze przebywanie na dziobie rozmija się ze zdrowym rozsądkiem - Thomas nerwowymi gestami wycofuje nas za kokpit. Nie wiem jak to się stało, ale jako jedyny nie zwróciłem na niego uwagi, przez co ocknąłem się sam na dziobie, kiedy na bezpieczną ucieczkę było już za późno. Katamaran zakręca i przez chwilę ustawia się pod fale, które podnoszą go na kilka metrów, a następnie ściągają w dół do utworzonej pod dziobem kaldery. Trzymam się kurczowo masztu, starając przetrwać to piekło, dopóki nie uświadamiam sobie, że za parę minut będę przemoczony do suchej nitki, wraz z aparatem wiszącym na mojej szyi. Reling jest trzy i pół metra za mną i zdaję sobie sprawę, że jeśli źle wymierzę chwilę, wyślizgnę się pod nim do oceanu - a w najlepszym przypadku zrobi to mój aparat, który podczas przechyłu zsunie mi się z szyi. Podgrzewany adrenaliną trafiam jednak w punkt i transportuję się do strefy komfortu. Płyniemy teraz na północny-zachód, chowając się za przylądkiem, co przekłada się na nasze samopoczucia - choć Dawida dopadła chyba lekka choroba morska, a ja z trudem się dobudzam, kiedy prażące bezlitośnie słońce wzmacnia działanie Vomidryny. Abstrahując jednak od morale, mamy teraz większe możliwości na udane zdjęcia, kiedy już zauważymy ptaki. Gdziekolwiek natrafimy na burzyki, wyrzucamy do wody namiastkę chumu, co zwabia nasze fotograficzne cele bardzo blisko łodzi. A jest w czym przebierać: burzyki zielonoprzylądkowe, brązoworzytne, szare oraz jeden duży, sporo oceanników, a na dokładkę faeton i dwie rybitwy popielate. Sporo emocji wywołuje pojawienie się stadka grindwali krótkopłetwych oraz dziobowali zwartopyskich - ostatni wymieniony, to nowy gatunek walenia dla nas wszystkich! Parę kwestii budzi jednak niedosyt... Najważniejszą, co chwila z niemałym ubawem na twarzy udaje się wyartykułować Thomasowi:
- Kuhfa Maciek, wo ist Petrel?
No właśnie, petreli wyspowych, jak nie było, tak nie ma. To samo można by powiedzieć o nawałnikach - jakichkolwiek, nie mówiąc już o najważniejszym, zielonoprzylądkowym. Przed dziewiczym rejsem, ktoś przebąkiwał o tajfunnikach cienkodziobych. Chyba za wiele wymagaliśmy od oceanu, jak na tak krótki czas... Od oceanu, który obdarował nas naprawdę niezłymi warunkami, paroma nowymi gatunkami i całą gamą niezapomnianych wrażeń. Mimo ubolewań Pawła, wieczorną kolację przy piwie i ośmiornicy kategoryzuję jako "celebrację sukcesu". Zwłaszcza, że szanse na nowe rurkonose żyją stale, jeszcze przez parę dni...



Portowe nabrzeże wre od pracy, kiedy wyruszamy w rejs
No Stress...
Latająca ryba w obiektywie Dawida
 Oceannik białobrewy (Pelagodroma marina)
 Oceannik białobrewy (Pelagodroma marina) skaczący po falach...
 ... i surfujący - oceannik białobrewy (Pelagodroma marina)
Oceannik białobrewy (Pelagodroma marina)
Oceannik białobrewy (Pelagodroma marina)
Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
 Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
 Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
Burzyk zielonoprzylądkowy (Calonectris edwardsii)
Burzyk brązoworzytny (Puffinus boydi)
 Burzyk szary (Puffinus griseus)
 Burzyk szary (Puffinus griseus)
 Burzyk szary (Puffinus griseus)
 Burzyk szary (Puffinus griseus)
 Burzyk szary (Puffinus griseus)
Burzyk szary (Puffinus griseus)
Burzyk szary (Puffinus griseus)
Burzyk duży (Calonectris borealis)
Dziobowal zwartopyski (Mesoplodon densirostris)
Grindwale krótkopłetwe (Globicephala macrorhynchus)

Podczas jednego z rejsów Thomas zasugerował nam poranną wizytę na plażach, ciągnących się na północ od portu - rzekomo, dość często wychodzą tu żółwie, szukające pożywienia w tonach ładowanych do oceanu ścieków. Ponieważ na Santiago wylatujemy dopiero o 15-tej, postanawiamy podejść do tematu ostatniego dnia na São Nicolau. Żółwi jednak nie znajdujemy - ich biologiczny kalendarz okazał się ważniejszy. Ponieważ Edu, który przywiózł nas do hotelu - jak wspominałem -zdarł z nas krocie, w drodze z portu łapiemy taksówkę, z kierowcą której dogadujemy dużo korzystniejsze warunki, uwzględniające około dwugodzinną przerwę na seawatching z Ponta do Curral - jednego z zachodnich przylądków wyspy, położonego niedaleko latarni morskiej w Barril. Dla naszego szofera to zupełny no stress - w oczekiwaniu na nas zabiera się za... połów ośmiornic! Nasze spoglądanie w morze ma tymczasem charakter bardziej sentymentalny, bowiem Ameryki już nie odkrywamy - hen, daleko, poluje około dwustu burzyków zielonoprzylądkowych, w lunetach widzimy parę faetonów i głuptaków białobrzuchych. Cieszy grupka delfinków wysmukłych... i to byłoby na tyle. Tuż po południu wyruszamy w kierunku lotniska, a zaplanowanie większego zapasu czasowego wychodzi nam na dobre, kiedy okazuje się, że bezstresowa postawa kierowcy nie ma końca i w drodze do Campo di Preguica zatrzymuje się on parę razy w mijanych wioskach, żeby załatwić jakieś swoje interesy. Parę razy znika nam też Paweł, uwodzony przez coraz to nowsze i ciekawsze odmiany owiec, które od początku wyprawy wzywają go niczym syreny starożytnych żeglarzy. Jakoś jednak udaje nam się nie spóźnić, więc jeszcze tego popołudnia rozpoczniemy kolejny etap naszej podróży na Santiago...

Widok z Ponta do Curral na latarnię morską w Barril
Raso i Branco - z tej perspektywy niegroźne...
Kruk pustynny (Corvus ruficollis) - jeden z najpospolitszych ptaków na Cabo Verde
Kierunek: Santiago!

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz