Koniec świata może mieć kształt Kamczatki albo Przylądka Dobrej Nadziei, może to być też Meghri - mieścina na południowych rubieżach Armenii, leżąca na samym dnie klina, sięgającego granicy z Iranem i wbijającego się pomiędzy Górski Karabach i Nachiczewańską Republikę Autonomiczną. Nie ma tu zbyt wielu turystów - docierają tutaj zwykle osoby, które chcą przeprawić się dalej, do Iranu. Rzadziej: ekscentrycy i desperaci, pragnący zobaczyć jak wygląda koniec Armenii. My jesteśmy tu z jeszcze innego powodu - w górach wokół miasteczka występuje endemit Zachodniej Palearktyki, złotorzytka perska, której nie da się zaobserwować nigdzie indziej w WestPalu. Mała, szarawa białorzytka - na tle pozostałych przedstawicielek swojego rodzaju niespecjalnie atrakcyjna i wyróżniająca się... Z gruzińskiego Kutaisi przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów, żeby ją zobaczyć. Chyba jednak można nas zakwalifikować zarówno jako ekscentryków, jak i desperatów.
Bez śniadania i rozglądania się po mieście, z samego rana wyjeżdżamy z miasteczka w kierunku południowym - gro złotorzytek meldowanych jest z wąwozu, rozpoczynającego się koło wsi Araksashen, jakieś 5 kilometrów na wschód. Krętą drogą, wijącą się pomiędzy nagimi wzgórzami, dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą M17, biegnącą wzdłuż żyznej zielonej doliny granicznej rzeki Araks. Po drugiej stronie widać już wieś Nurduz na irańskiej stronie, z charakterystycznymi sylwetkami minaretów. Zauważamy też przejście graniczne z wieżyczkami strażniczymi i ciągiem drutów kolczastych, a nieco bliżej niewielki staw z fragmentem trzcinowiska oraz otaczające go z trzech stron rozległe sady owocowe i zadrzewienia liściaste - wręcz podręcznikowe miejsce na sikorę żałobną - kolejny gatunek "ostatniej szansy", po który przybyliśmy na południe. Białorzytki nam nie uciekną, za to na skrytą sikorę, największe szansę powinniśmy mieć właśnie o poranku. Jakbyśmy byli mało zmotywowani do poszukiwań - gdzieś z doliny Araksu dobiega nas głos... frankolina obrożnego, którego nie spodziewaliśmy się zupełnie w Armenii!
Dolina Araksu na armeńsko-irańskim pograniczu
Zatrzymujemy auto koło stawu - z trzcinowisk i okolicznych zadrzewień płoszą się dwie czaple purpurowe i taka sama ilość modronosych oraz czapla złotawa. Do listy wyprawy dopisujemy zimorodka oraz strumieniówkę - ta ostatnia to w Armenii rzadkość. Niezupełnie przypadkiem, znajdujemy dziurę w linii drutów kolczastych, odgradzających tereny zielone od drogi. Z wiarą, że chłopcy na wieży strażniczej, którzy na pewno bacznie obserwują nasze podejrzane ruchy, mają pewne nerwy i potrafią rozróżnić lunetę od granatnika, przedostajemy się do sadów. Ptaków jest tu niezbyt wiele - ot, jakaś synogarlica senegalska, pojedynczy pasterz czy wilga, samiec pokrzewki kaspijskiej... nie widzimy jednak żadnych sikor. W krzakach znajduję kabinę starej wojskowej ciężarówki z symbolem CCCP. Zapewne jakiś relikt przeszłości, związany z funkcjonowaniem w Meghri rosyjskiej bazy wojskowej - Władimir Władimirowicz woli trzymać rękę na pulsie na strategicznych odcinkach granicy i jeszcze dziś stacjonuje tu około 2000 "zielonych ludzików". Po dłuższej przerwie znów odzywa się frankolin - jesteśmy niedaleko, spróbujemy go podejść! Nie jest to jednak łatwe, ze względu na grodzenia działek. W końcu jednak dochodzimy do tej konkretnej posesji, z której stale nawołuje skryty kurak. Nie ma innego wyjścia, skaczemy przez płot, czemu z mieszaniną zdumienia i przerażenia przygląda się starszy Pan porządkujący sąsiednią działkę - na wszelki wypadek, gdyby planował podnieść larum, pokazuję mu z daleka lornetkę. Ok, odkiwnął ręką, chyba nie będzie strzelał z wiatrówki ;). Z naszego "manewru Wałęsy" niewiele jednak pożytku, bo ptak najwyraźniej nie jest w ciemię bity i odtruchtał przez wysokie trawy, zanim zdążyliśmy go otoczyć (ciężko otoczyć frankolina w trzy osoby...). W międzyczasie dobija do nas Krzysiek, który pozostał przy asfalcie - tym razem w roli gońca z ponurą nowiną: mamy w trybie pilnym wrócić z nim do auta, gdzie już czekają na nas pogranicznicy. Będzie afera. Ledwie wychodzimy na szosę i już mamy przed sobą dwóch uzbrojonych po zęby wartowników z psami. Podstawowy zarzut jest taki, że fotografowaliśmy graniczne umocnienia i wieże obserwacyjne. Fakt, raz czy dwa ktoś rzucił na nie okiem przez lornetkę, ale nic więcej. To też źle, bo w naprawljeni Irana smatrit nie nada! W końcu pada komenda: Pakażytie mnie fotografii na kamierie. Przezornie schowałem chwilę prędzej swój mały aparacik "od krajobrazów", gdzie na pewno znalazłoby się parę ujęć doliny rzeki Araks, za które zostałbym utopiony w Araksie (a w najlepszym przypadku, skończyłbym na kilkugodzinnym przesłuchaniu na wartowni). Na lustrzance są za to same ptaki. Ach, wy prijechali za pticami? Może to być podejrzane, rzeczywiście - bo dlaczego akurat tu, w te jałowe górzyska? Nie ma jednak co tłumaczyć historii o endemicie i komplikować sprawy, zwłaszcza, że atmosfera zaczyna się wyraźnie rozluźniać. Dodać muszę, że cała kontrola odbywa się w sposób cywilizowany - bez popuszczania smyczy owczarkom niemieckim, krzyków i wymachiwania karabinami. Takaja rabota - tłumaczy się jeden z żołnierzy - udaczi wam! I pamnitie - na Iran smatrit nie nada!
Czapla purpurowa (Ardea purpurea)
Czapla złotawa (Bubulcus ibis)
Czapla purpurowa (Ardea purpurea)
Czapla modronosa (Ardeola ralloides)
Wujaszek Wania obecny:)
Słońce zaczyna wyłaniać się zza gór i lada chwila powinno dotrzeć w wąskie wąwozy koło Araksashen. Skoro nie udało się z sikorą, to zróbmy tego poranka chociaż ten najważniejszy gatunek, dla którego tu przyjechaliśmy. U nasady wskazywanego najczęściej w trip reportach wąwozu, znajduje się czynny kamieniołom - to w tym rejonie należy szukać złotorzytek perskich. Ruch tu jak w Rzymie - Kamaz za Kamazem, praca wre - więc zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej. Zaraz na wstępie obserwujemy liczne białorzytki rdzawe oraz samicę pokrzewki kaspijskiej. Większe kępy zakrzaczeń i zadrzewień saksaułowych powodują, że odżywa we mnie temat zaganiacza pustynnego. Przeczucie mnie nie myli, bo za chwilę dociera do naszych uszu energiczny śpiew dwóch samców. Nie są może aż tak wery kooperejtiw ;), ale udaje mi się przyjrzeć im dość dobrze oraz wykonać przyzwoite zdjęcia. Uff, jeden powód do wieszania nosa na kwintę wyeliminowany! Po chwili jest jeszcze weselej bo Paweł zauważa złotorzytkę! Ptak trzyma się z początku wyższych partii skał, ale w końcu zlatuje do nas. Ot, taka mała szarawa białorzytka płowa... choć jak prezentuje rdzawoczerwony ogon, jest się nawet czym pozachwycać :). Ale endemit to endemit! Przybijamy piątki, bo takich ptaków nie ogląda się na co dzień. Wjeżdżamy jeszcze na chwilę w głąb wąwozu, w nadziei, że odkryjemy jakieś ciekawe zadrzewienia na sikorę żałobną, ale znajdujemy tylko niższe krzaczki, w których kręcą się trznadle czarnogłowe, lutniczka wschodnia i kolejne dwa zaganiacze pustynne. Na ścianach wąwozu obserwujemy też kolejną złotorzytkę, karmiącą dwójkę podlotów, a także parę kowalików skalnych i góropatw azjatyckich. Ciekawe miejsce!
Miejsce na złotorzytkę
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Zaganiacz pustynny (Hippolais languida)
Zaganiacz pustynny (Hippolais languida)
Pokrzewka kaspijska (Sylvia mystacea)
Złotorzytka perska (Oenanthe chrysopygia)
Złotorzytka perska (Oenanthe chrysopygia)
Złotorzytka perska (Oenanthe chrysopygia)
Wąwóz koło Araksashen
Góropatwa azjatycka (Alectoris chukar)
Złotorzytki perskie (Oenanthe chrysopygia)
Złotorzytka perska (Oenanthe chrysopygia)
Zaganiacz pustynny (Hippolais languida)
Białorzytka rdzawa (Oenanthe hispanica melanoleuca)
Do umówionego na dziesiątą śniadania mamy jeszcze godzinę - wracamy więc do sadów mijanych między stawem i zjazdem do wąwozu. Teren jest ogrodzony wyższym płotem, więc próbujemy sforsować bramę - niestety, zamknięta na kłódkę. Kiedy mocujemy się z zabezpieczeniami podjeżdża do nas Łada Niva, z której wysiada ledwie trzymający się na nogach jegomość, bez krępacji pociągający sobie łyka za łykiem w dzierżonej w ręku butelki piwa Kikilia. Okazuje się, że wesoły Ormianin posiada tu działkę i skoro my na pticu, to może nas wpuścić do środka. Dziękujemy! Patrzymy jeszcze przez chwilę, jak nasz wybawca, osuszywszy uprzednio butelczynę z ostatniej kropli, pakuję się z powrotem do auta i przez kilka sekund próbuję trafić kluczykiem w stacyjkę. W końcu sztuka ta udaje mu się i odjeżdża po zaskakująco prostym torze. Wchodzimy na teren sadów, będących jedną z wizytówek regionu, w którym panuje zdecydowanie łagodniejszy klimat, niż w pozostałej części kraju. To dzięki niemu rozwinęła się tu na dużą skalę uprawa owoców, m.in. pomarańcz, cytryn i granatów - tych ostatnich, nie znajdziemy nigdzie indziej w Armenii. Na zwiedzanym odcinku sadów natrafiamy na bogato owocujące skupiska morwy białej - gałęzie pełne jeżynopodobnych owoców (od białego do granatowego koloru), aż uginają się do ziemi, w efekcie czego wraz z Pawłem objadamy jedną po drugiej. Sam miód, palce lizać! Gdyby nie to, że jesteśmy przed śniadaniem, to w zasadzie mógłbym zostać wśród tych morw i poczekać na sikorę :). Wracamy jednak do naszej kwatery głównej - nasz pobyt w Armenii ma się ku końcowi i trzeba zreorganizować nasze plany na dziś i jutro.
Nie pytajcie co to...
Kwiat granatu właściwego Punica granatum
Owoce morwy białej Morus alba
Palce lizać!
Meghri, położone pomiędzy surowymi, kamienistymi górami, ma typowo azjatyckie, bliskowschodnie oblicze. Miejscowość rozpościera się na niższych partiach górskich zboczy, co nadaje jej osobliwego kolorytu. Kolejne linie domów znajdują się jedna nad drugą - podobnie jak w niektórych wsiach Andaluzji czy greckich wysepek na Morzu Egejskim. Jednak w odróżnieniu od śródziemnomorskich domostw, tutaj patrząc na większość budynków dochodzi się do wniosku, że to tylko kwestia czasu, kiedy te niezgrabne i nieforemne twory rozsypią się przy pierwszym mocniejszym wietrze. Ciężko doszukiwać się tu jakiegoś stylu architektonicznego - każda budowla wygląda inaczej, a razem zdają się tworzyć niesamowity budowlany poligon doświadczalny. Aż nagle przychodzi refleksja - żyją tu ludzie, z których pewnie mało kto narzeka na codzienność. To nas uderza nieład, chaos w zagospodarowaniu przestrzeni, bieda i nieporządek, bo nasze oczy przywykły na co dzień do wyższego standardu, harmonii i symetrii. Ponad tym wszystkim wznoszą się malownicze ruiny twierdzy z X wieku. Szkoda, że nic więcej nie można się dowiedzieć na jej temat.
Wjeżdżamy do centrum, gdzie zachowały się zabytkowe kamienne budynki z przełomu XVIII i XIX wieku, z ładnymi drewnianymi balkonikami. Na pochyłym placu, który zdaje się być Rynkiem, znajduje się mały skwerek oraz najbardziej charakterystyczna budowla centrum, XVII-wieczna cerkiew Matki Bożej. Jest dość wcześnie, a cały plac tętni życiem. Może i sprawia z zewnątrz takie wrażenie, ale Meghri to nie jest kolejna zabita dechami dziura na peryferiach.
Twierdza Meghri
Ryneczek w Meghri
Osobliwy szyld naszej kwatery:)
Najczęściej fotografowanymi przeze mnie obiektami w Meghri są jednak... samochody. Armenia to jeden wielki motoryzacyjny skansen, którego 30-40 letnie eksponaty wciąż nieźle radzą sobie na lokalnych drogach. Oczywisty prym wiodą radzieckie marki - gro pojazdów na ulicach stanowią więc ZIŁ-y, UAZ-y, GAZ-y, ŁAZ-y, PAZ-y, KrAZ-y WAZ-y i inne KAMAZ-y ;). Bezkonkurencyjnie dominuje jednak Łada, której poszczególne modele mają wszelakie zastosowania: od rodzinnego auta osobowego, przez samochód dostawczy, radiowóz policyjny, auto terenowe, po ciężarówkę. Najczęściej spotykanymi na armeńskich drogach modelami są: Łada 2107 (produkowana w latach 1982-2012). Łada 2101 (po Garbusie, najpopularniejszy samochód w historii motoryzacji z ponad 20 milionami sprzedanych egzemplarzy!), Moskwicz 2140 (następca również nierzadkiego Moskwicza 412), UAZ-452 (popularny busik w kształcie "VW ogórka"), GAZ-24 (czyli słynna Wołga) oraz GAZ-53 i ZiŁ-130 - najpopularniejsze ciężarówki. Niektóre pojazdy pomykają bez przedniej klapy, kolejnym brakuje zderzaków, jeszcze innym tablic rejestracyjnych. To jednak nieistotne detale. Najważniejsze, że wciąż trzymają się drogi. A jeśli coś się zepsuje? Wystarczy kopnąć w parę wiadomych miejsc, uderzyć pięścią w maskę, polać wodą chłodnicę i mamy spore szanse, że unikniemy wizyty u mechanika. Wot, balszaja tiechnika!
JerAZ-762
UAZ 452
Łada 2106
Łada 2101 po tunningu ;)
Moskwicz 412
Brak rejestracji nikogo tu nie dziwi:)
KrAZ-257
Jeżeli kiedykolwiek będziecie rozważać przyjazd do Meghri i nurtować Was będzie pytanie czy warto - przyjedźcie. Chociażby po to, żeby zjeść śniadanie w Haer B&B. Masło, chleb, jajka - wszystko swojskie. Konfitury figowe (najlepsze!), czereśniowe oraz z dzikiej róży - te ostatnie przygotowane specjalnie dla nas - są naprawdę genialne. Największym hitem jest jednak... śmietana. Oczywiście domowej roboty, a do tego według tradycyjnej receptury z południa Sjuniku - poza okolicą Meghri kupić ją można tylko w 3-4 delikatesach z wyrobami regionalnymi w Erywaniu. Założę się jednak, że żadna z nich nie smakuje tak dobrze. Co ja mówię: jestem przekonany, że żadna śmietana na Świecie nie jest w stanie się z nią równać. Poezja. Nawet Marian, który mało który produkt spożywczy czy potrawę stawia wyżej od schabowego ;), nabiera łyżkę za łyżką. Możemy prosić o dokładkę?
W południe wyruszamy do miasta uzupełnić zapasy wody oraz zakupić masło, czyli olej do mostów, który po awarii wchłaniany jest w niepokojąco szybkim tempie. Przy okazji - choć pora jest średnio optymalna - odwiedzamy jeszcze jeden z pobliskich wąwozów, w Mets Tagh. Mniej więcej w połowie przejezdnej drogi znajdujemy niewielki sad z małym zbiornikiem wodnym - potencjalne miejsce na sikory żałobne. Zanim skontrolujemy zadrzewienia, postanawiamy przejść się jeszcze kilkaset metrów w głąb wąwozu - przynajmniej do widocznej polany ze starym Moskwiczem. Pierwsze co uderza w nas po wyjściu z auta to mnogość przeróżnego kąsającego tałatajstwa (upał i wilgoć to woda na ich młyn) oraz setki przeuroczych motyli Aporia crataegi. Niedługo później znajdujemy jeszcze szarańczaka z gatunku Anacridium aegyptium. Poza kowalikami skalnymi, nie słychać jednak zupełnie ptaków. Lepiej nie jest w samym sadzie, gdzie uzupełniamy jedynie zapasy kalorii ;). Wracamy się autem do grupy zabudowań gospodarczych i tam parkujemy w cieniu rozłożystego drzewa, z którego korzystają też scynki Trachylepis septemtaeniatus. W pobliżu namierzamy parę białorzytek rdzawych i piegży, kulczyka królewskiego oraz pleszkę podgatunku samamisicus. Dobre i to, ale jeżeli nie chcemy zaliczyć też udaru, wracajmy już do naszej kwatery.
Nie ma problemów, żeby zakupić masło :)
Krajobraz z Moskwiczem 412
Motyle
Aporia crataegi
Szarańczak
Anacridium aegyptium
Scynk
Trachylepis septemtaeniatus
Meghri
Pod pensjonatem, do widzianych dziś ptaków dopisujemy jeszcze dzięcioła białoszyjego i na tym kończymy naszą aktywność w terenie - przynajmniej do wieczora nie ma to większego sensu. Zamiast parodiować poszukiwanie sikor żałobnych, lepiej odpocząć i nabrać sił przed czekającą nas jutro dniówką w aucie. Skwar porządnie nadwyrężył naszą witalność i z ulgą rozkładamy się po krzesłach i kanapach. W ogrodzie za domem, w cieniu drzew owocowych (Marieta uprawia tu m.in. mandarynki, liczi, kiwi i figi!) panuje ożywczy chłodek i chyba nikt nie ma nic przeciwko, żeby spędzić tu resztę dnia. Tymczasem, na zewnątrz jest stale parno, duszno i gorąco - po krótkiej burzy nie ochłodziło się ani trochę. Popołudnie mija więc nam na błogim leniuchowaniu i rozmowach z naszą gospodynią o kwestiach życiowych:
- Skażyte, skolka w Armieni można wypit woditielju?
- Kak skolka? Skolka chacziesz, tolka wypiej!
- Nu a policija?
- Policija nasza, spakojna!
Interesuje nas też kwestia, jak tutejsi ludzie odbierają Irańczyków: U nas niet konflikta z nimi... paka ani u sjebja doma i my u sjebja. Jak się okazuje, od jakiegoś czasu Marieta nie przyjmuje już żadnych gości zza południowej granicy. Nie wynika to z jakichś rasowych czy religijnych uprzedzeń, ale wyłącznie z dotychczasowych przykrych doświadczeń. W Iranie nie można sobie pozwolić na niektóre szaleństwa i rozrywki - przyjeżdżający tutaj "weekendowi turyści" pozwalali więc sobie na wszystko. Hałasowali, pili, demolowali mieszkanie. Ukradli nawet srebrne sztućce i popielniczkę: Ja znaju, szto nielzja skazat szto ani wsie adnakowi, no eta łuczszie sztoby ani astanutsja w Iranie...
Na osiemnastą podana zostaje obiadokolacja. Na menu składają się tym razem zupa pomidorowa z ryżem i pikantnym pulpetem, sałatka warzywna, kotlety mielone z makaronem oraz smażone bakłażany. Bardzo dobre, ale śniadania nie przebije :). Przed zachodem słońca powracamy nad przygraniczny staw - tym razem udaje nam się nie wywołać poruszenia na wojskowym posterunku, ale też nie kusimy losu. Z ptaków nie zauważamy jednak niczego specjalnego. Ciepły wieczór powinien sprzyjać aktywności syczków, ale z niewiadomych przyczyn, podczas godzinnej objazdówki, stawiamy tylko na nogi paru Ormian i znajdujemy zaledwie jednego ptaka, odzywającego się ponadto z dalekich i niedostępnych zadrzewień. O wiele istotniejsza wydaje się być lektura trip reportów po powrocie na kwaterę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, znajduję informację o trzech sikorach żałobnych widzianych ubiegłego lata w bliżej nieokreślonym wąwozie koło Araksashen. Z opisu terenu wnioskujemy, że to ten sam wąwóz, który odwiedziliśmy rano w poszukiwaniu złotorzytek! Mowa jest o kępach jałowców na zboczach w pobliżu muru i pozostałości zabudowań. Takiego miejsca nie kojarzymy, ale może po prostu zawróciliśmy zbyt wcześnie? Tonący brzytwy się chwyta - musimy sprawdzić to skoro świt, chociaż chyba nikt z nas nie specjalnie nie wierzy w powodzenie tej misji...
Uliczka przed naszą kwaterą
Powik - dodatek do każdego porządnego posiłku
Smażone bakłażany
* * *
Skoro świt wjeżdżamy do znanego nam już wąwozu, w którym wczoraj ważyły się losy złotorzytki perskiej. Dziś na szali ważyć się będzie ostatnia szansa zobaczenia sikor żałobnych. Przez kilka minut w ciszy wdzieramy się w głąb wąwozu, aż wreszcie przed oczami staje nam obrazek, na widok którego każdemu z nas kamień spada z serca - niski mur i ruiny jakiejś budowli, a tuż za nimi strome zbocza porośnięte jałowcem! Wysiadamy z auta i rozstawiamy lunety i po krótkiej chwili zauważamy ruch w górnych partiach zadrzewień. Sikory! A co więcej, sikory z ciemną czapeczką i dużym czarnym śliniakiem! Ponieważ na Kaukazie nie występuje ani czarnogłówka, ani sikora uboga, możemy być pewni, że właśnie zrealizowaliśmy nasz poranny plan! Ptaki są daleko i jeśli chcemy lepiej im się przyjrzeć i wykonać jakąś dokumentację - nie ma innego wyjścia - trzeba piąć się do wysoko położonej linii jałowców... Choć nie jest jeszcze zbyt ciepło, wylewam z siebie siódme poty. Co parę kroków niestabilne kamienie wyślizgują się spod nóg i zanim docieram do ptaków mam już kilka zaliczonych "orłów". Ale było warto, bo hałaśliwe sikory kręcą się chwilami 20-30 metrów od nas, a to już daje okazję do zrobienia zdjęć. W pewnym momencie do naszych uszu docierają, dobiegające z dość bliska odgłosy ciężkiego sapania. Jeśli to niedźwiedź, to jakoś nie widzę naszej ucieczki w dół po obsuwających się kamieniach. Może lepiej wycofajmy się zawczasu.
Krajobraz z linii jałowców - drapaliśmy się tu z widocznej poniżej drogi
Sikora żałobna (Poecile lugubris)
Sikora żałobna (Poecile lugubris)
Zwycięzcy poranka:)
Opuszczając wąwóz przystajemy jeszcze kilkakrotnie na przypadkiem napotkane ptaki: białorzytki rdzawe, sójkę podgatunku atricapillus, złotorzytki perskie, zaganiacze pustynne, lutniczki wschodnie, kowaliki skalne i trznadle czarnogłowe. Miejsce jest z pewnością godne polecenia dla wszystkich przyjeżdżających do Meghri w celu kontemplowania natury. Nie odpuszczamy sobie ostatniej kontroli na przygranicznym stawie - opłaciło się, bo dopisujemy do listy wyprawy dwa gatunki - łęczaka i zimorodka, a ponadto obserwujemy czaplę purpurową, stado 150 pasterzy oraz niespodziewane dwa żółwie kaspijskie, wypoczywające na nawodnej roślinności! Dłuższą chwilę poświęcamy bardzo nietypowo śpiewającym trzciniakom, ale po wykluczeniu wszystkich innych możliwości dochodzimy do jedynego słusznego wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odmiennym dialektem.
Lutniczka wschodnia (Sylvia crassirostris)
Zaganiacz pustynny (Hippolais languida)
Kamieniołom ze złotorzytką
Staw w pobliżu przejścia granicznego
Żółw kaspijski (Mauremys caspica)
Śniadanie jak zwykle nas nie zawiodło. Na specjalne życzenie pojawia się nawet wzmocniona porcja śmietany:) Ale zanim wyruszymy w drogę musimy raz jeszcze zając się nieszczęsnym samochodem - w mostach znów należy uzupełnić olej. Problem w tym, że nie da się go po prostu wlać do zbiornika bez specjalnej "strzykawy" i kanału. Z pomocą przychodzi... swat Pani Domu, który za pomoc w przetłumaczeniu papierów dotyczących przedłużenia rejestracji jego auta, oferuje zabranie nas do swojego domowego warsztatu ;). I tak się rozwiązuje problemy w Armenii!
Przed dziesiątą, z ciężkim sercem opuszczamy Meghri. Tyle jeszcze można by tu zdziałać: poszukać meldowanej parę lat temu kuropatewki piaskowej, poczekać na przylot wróbli krótkopalcowych, albo (zorganizowawszy uprzednio wizy) odwiedzić Iran. Nie mówię już nawet o śmietanie ze Sjuniku, bo pozostałbym tu tylko dla niej ;). Wniosek jest zawsze ten sam: jak długo nie trwałby wyjazd i tak zawsze będzie za krótki. Dziś najważniejszym celem przed nami jest powrót do Gruzji - teoretycznie na wieczór chcielibyśmy zameldować się w Akhalkalaki, ale mając w pamięci naszą podróż do Meghri, musimy liczyć się z tym, że przyjdzie nam nocować w aucie.
Z przejazdem przez przez przełęcz Tashtun wiązały się wielkie obawy, które na szczęście się nie potwierdziły. Po mgle, zmuszającej do walki o "być, albo nie być" nie pozostało śladu, a co więcej, nad samym autem przelatuje nam dorosły orłosęp - skoro już wysypaliśmy się z auta (wysiadaniem tego celowo nie nazywam...) przeglądamy okoliczne zbocza, co procentuje obserwacją jasnego orzełka i kilku myszołowów wschodnich. Przejeżdżając przez miasto Kapan natrafiamy na cudowne skrzyżowanie, na które wjazd oznakowany jest znakiem "Ustąp pierwszeństwa przejazdu" postawionym na znaku... "Droga z pierwszeństwem przejazdu"! Fantastyczne. Zaczepiamy przechodzącego Kapańczyka, który zgraję biegającą z aparatami wokół znaku drogowego, obserwuje z wyraźnym lękiem i politowaniem. Poczciwiec najwyraźniej nie rozumie tragizmu sytuacyjnego:
- Etat znak jest bezsmysljennyj.
- ?
- Nu, pasmatritie. Znak niżie abjasniajet szto eta gławnaja daroga.
- Nu, da.
- A znak na wierszynie szto eta niet gławnaja daroga.
- Nu, da.
- Tak eta gławnaja daroga ili niet?
- ? (+ wielkie oczy)
Eta Armienia - bez poł litra nie razbieriosz.
Przełęcz Tashtun
Orłosęp (Gypaetus barbatus)
Kapan
Kapan
Skrzyżowanie nie do podrobienia
Kapan
Dwa kilometry dalej natrafiamy na kolejny arcyciekawy monument ludzkiej inwencji twórczej - okrągły znak z jasnym obramowaniem i czerwonym polem, na którym znajduje się cyfra 50 oraz symbol... butelki. Osobie z odrobiną wyobraźni znak otwiera furtkę dla wielu ciekawych interpretacji. U mnie wygrywa wersja: po jednej flaszce, dozwolona prędkość 50 km/h.
Ponieważ podczas powrotu zależy nam już wyłącznie na komforcie jazdy, w Kapan wybieramy lepszej klasy drogę do Goris. 160 kilometrów nieustannych zakrętów i serpentyn to trasa z koszmaru osoby z chorobą lokomocyjną, ale z pewnością nie można jej odmówić walorów krajobrazowych. Już bliżej celu, przejeżdżamy przez ładne lasy liściaste, które z racji tego, iż Marian stale nie widział muchołówek półobrożnych, aż proszą się o mały rekonesans. Łatwo się zorientować, iż dominującym tu gatunkiem jest świstunka kaukaska - nie brakuje też muchołówek małych i zięb. Wszystko wskazuje na to, że będziemy kontynuować naszą podróż, kiedy zasłyszane z miejsca postoju muchołówkowo brzmiące głosy kontaktowe, wywołują u Mariana prawdziwą euforię ;) i po chwili znika nam on z oczu w gęstym i pagórkowatym lesie. Paweł udaje się z kolei w dół drogi i w krótkim czasie nie mamy już kontaktu ani z jednym z nich. Zasięgu brak, klakson nie skutkuje. Po 40 minutach decydujemy się z Krzyśkiem zjechać po Pawła - na szczęście trzyma się asfaltu i znajdujemy go kilka kilometrów dalej. Marian odnajduje się w drodze powrotnej, kiedy obmyślamy już strategię poszukiwań z użyciem psów gończych i helikoptera. Żeby chociaż urodziła się z tej afery jedna muchołówka półobrożna... Tracimy niepotrzebnie prawie godzinę, a ponadto nie był to ostatni przystanek w drodze do Goris. Pod kominem, który tworzą cztery sępy płowe, dwa gadożery i orzełek nie da się jednak przejechać obojętnie.
Sęp płowy (Gyps fulvus)
Gadożer (Circaetus gallicus)
Położone w zielonej dolinie na wysokości 1385 metrów n.p.m. Goris jest drugim, po Kapan, najbardziej na wschód wysuniętym miastem Armenii, zlokalizowanym u wrót do Górnego Karabachu i jego stolicy, Stepanakert. Klimat tego miejsca tworzą, zbudowane z wulkanicznego tufu, charakterystyczne bloki mieszkalne i kamienne domy z balkonami, pomiędzy którymi rozwieszone są sznury do suszenia ubrań. Czeka nas tu kolejny nieplanowany przystanek, tym razem z rzędu tych nieprzyjemnych - wygląda na to, że w Meghri uszkodziliśmy lewą tylną oponę, z której w sposób odczuwalny podczas prowadzenia auta, ucieka powietrze... Wprawdzie mamy zapasowe koło, ale nie chcemy korzystać z ostatniej deski ratunku, zanim nie opuścimy Armenii. Znaleźć wulkanizację na szczęście jest nietrudno. Przy okazji dopompowywania zapasowego koła, które wozimy na dachu okazuje się, że przytrzymująca je lina pękła. Szczęśliwie, od rana nie mieliśmy go za bardzo gdzie zgubić. Mam nadzieję, że Zura zobaczy jeszcze kiedyś swój samochód w jednym kawałku.
Zostało nam już niewiele dnia - skoro jest już raczej przesądzone, że w takim tempie dotrzemy do Gruzji na rano, jeszcze parę razy pozwalamy sobie przystanąć na krótkie obserwacje. Na chwilę odwiedzamy Karahunj, gdzie jednak tym razem nie udaje nam się zobaczyć fotogenicznych kalandr dwuplamistych oraz kolonię pustułeczek nad jeziorem Spandarian - przynajmniej sokoły udaje się uwiecznić w lepszym niż poprzednio świetle. Przypadkowe postoje przynoszą ponadto obserwacje dwóch kurhanników, jerzyka alpejskiego oraz stadka 15 wróbli skalnych. Dzień kończymy sprawdzonym zestawem w Restoran Darb - lula kebaby i pieczone pstrągi, w towarzystwie piwa Kilikia. Ostatnie chwile luksusu w Armenii - przed nami już tylko 370 kilometrów krętej drogi do Akhalkalaki, co w praktyce oznaczać musi z 9-10 godzin jazdy. Z nocnego przejazdu pamiętam niewiele, poza tym, że przez spory odcinek lał gęsty deszcz i zatrzymaliśmy się w sklepie w Wedi żeby pozbyć się dramów. W końcu człowiek też kiedyś musi spać.
Krajobraz z Ładą 2103
Przełęcz Vorotan (2344 m. n.p.m.)
Wszędzie góry...
Krótki fotoprzystanek w Karahunj
Wróbel skalny (Petronia petronia)
Biotop pustułeczek
Pustułeczka (Falco naumanni)
Pustułeczka (Falco naumanni)
Pustułeczka (Falco naumanni)
Pustułeczka (Falco naumanni)
Zbiornik Spandarian
Jakoś po drugiej w nocy, pojawiają się znaki informujące o zbliżaniu się do granicy w Bavra. Zaspany pogranicznik z rozpiętą do połowy koszulą i czapką pod pachą informuje nas, że musimy wyjść z auta i dopełnić biurokratycznych formalności w budynku celników. W praktyce oznacza to kilkakrotne spisanie tych samych danych z paszportu i symboliczne opłaty, do końca nie wiadomo za co. Oczywiście wszystkiego nie da się załatwić w jednym pokoju, przerywamy więc oglądanie tureckich telenoweli dwóm celnikom, którzy wyraźnie nie są zachwyceni niespodziewaną przerwą na czynności zawodowe, podczas kiedy ważą się losy czy Merve zdradziła Hakana z Ozkanem. Trzeciego pogranicznika, od którego pieczątki zależą nasze dalsze losy nie wybudzają ani moje łomotanie w drzwi, ani gorące sceny na ekranie odkręconego "na full" telewizora, od jakich aż drży stolik, na którym zatrzymała się jego głowa podczas pauzy w służbie. Hałasując jak bieszczadzki grzybiarz, penetrujący zarośla w okresie wychowywania młodych przez niedźwiedzie - wszystko żeby nie budować atmosfery zagrożenia w obliczu bezwładnego, uzbrojonego i być może impulsywnego człowieka - wkraczam pewnym krokiem do pokoju i szturcham go w ramię plikiem papierów. W jednej chwili powraca do świata żywych i bez słowa wbija pieczątkę w ostatnim wolnym polu na wręczonej mu kartce - jakby nic się nie stało (no bo w sumie czy coś się stało?). Wciąż z papierami w ręku ruszamy na gruzińską stronę, ale chociaż światła posterunku za nami powoli się rozmywają w mroku nocy, wciąż nie widać żadnych śladów życia przed nami. Z niejasnych przyczyn, oba posterunki oddalone są o... 2,5 kilometra, a ponieważ łączy je wyboista, niemalże polna droga, niełatwo pozbyć się wrażenia, że oto wjeżdżamy do kraju, gdzie nie ma już nic. Odprawa w Gruzji to już tylko formalność - pieczątki wbite, możemy jechać. Charakter i częstotliwość uczęszczania drogi do posterunku w Zhdanovakani sprzyja zaskakującym nocnym obserwacjom - najpierw trafiamy na lelka, a chwilę potem przez drogę przemyka nasz pierwszy jeż anatolijski! Po trzeciej w nocy dojeżdżamy do Akhalkalaki, od razu obierając kierunek na położone kilka kilometrów od miasteczka jezioro Paskia, gdzie chcemy rozpocząć poranne obserwacje. Półtora godziny snu w samochodzie, które dzielą nas od wschodu słońca, są nieoczekiwanym prezentem dla kierowców, a katorgą dla tych, którzy zdążyli się wyspać w trasie. Aby do świtu...
c.d.n.