c.d.
Środa rano - pora ruszać na południe! Wszystko dobre zwykle kończy się prędzej, niż byśmy tego chcieli. Tak samo jest w przypadku naszego pobytu w Wysokim Kaukazie - mógłbym tu spędzić miesiąc, nawet jeśli miałbym poświęcić go w całości na podziwianie majestatycznych gór spod klasztoru Cminda Sameba. Niestety pozostały nam ostatnie trzy dni pobytu w Gruzji, a planów - generalnie związanych z południem kraju, stepami i... znów górami (choć już o innym charakterze), przed nami cały szereg. W skupieniu zjadamy ostatnie prawdziwie gruzińskie śniadanie i żegnamy się Lią i Ramazem - raczej da wstrieczi niż da swidanja.
Pożegnania nadszedł czas - z gospodarzami...
... i Stepancmindą
W pełnym słońcu dolina rzeki Tergi odsłania przed nami swoje nowe oblicze. Patrząc na te samy góry, które podziwiałem pierwszego dnia w pochmurnej scenerii, mam wrażenie, że nigdy wcześniej ich nie widziałem. Na tle stromych zboczy wznoszą się liczne wieże obronne, takie jak ta w kształcie wydłużonego stożka na styku wsi Sioni i Wardisubani. W wielu miejscach natrafić można na źródła mineralne zabarwiające skały. Najbardziej spektakularny źródleniec znajduje się 4 kilometry za Kobi, już w dolinie rzeki Baidara. Tuż przy drodze ze źródeł wypływa woda, która osadza na skałach trawertyn (porowata skała osadowa składająca się głównie z kalcytu i aragonitu) tworząc rudo-pomarańczowe wapienne nacieki w kształcie schodów, przywodzące na myśl słynne tureckie Pamukkale. Zatrzymujemy się, żeby przyjrzeć się z bliska temu zjawisku - zwłaszcza, że po drugiej stronie drogi przyciąga nas kolorowy stragan z tradycyjnymi góralskimi czapkami i czurczhelami - orzechami nawleczonymi na nici i gotowanymi w sosie z winogron oraz masie z mąki kukurydzianej. Skuszę się na oba "gadżety". Podczas kiedy targujemy dobra luksusowe, na betonowym krawężniku szosy 50 metrów od nas przysiada samiec śnieżki! W pośpiechu finalizuję transakcję (pewnie niemało na tym tracąc) i chwytam za sprzęt. Podchodząc do ptaka, który niestety usadowił się pod światło, zauważamy kolejne trzy śnieżki! Ptaki niestety mało chętnie z nami współpracują i po chwili rozlatują się po okolicznych odległych zboczach. Mieliśmy jednak wielkiego farta - nikt z nas nie dałby złamanego grosza, że mamy jeszcze szanse na ten wysokogórski gatunek. Choć w sumie jesteśmy na wysokości 2250 metrów, a szczyty, których łagodne stoki opadają do samej drogi, wybijają się na wysokość 3300 metrów!
W dolinie rzeki Tergi
Jedna z licznych wież obronnych
Źródleniec w dolinie rzeki Baidara
Źródleniec w dolinie rzeki Baidara
Źródleniec w dolinie rzeki Baidara
Źródleniec w dolinie rzeki Baidara
I jak wyglądam? (fot. KK)
Stoisko przykuwa uwagę... (fot. KK)
Bo najważniejsze to wtopić się w otoczenie ;) (fot. KK)
Przygoda ze śnieżkami wlewa w nas nową energię i powoduje, że na wyprawową wokandę ponownie powraca temat... pleszki kaukaskiej ;)! Tak łatwo się nie poddajemy! Jakby na to nie patrzeć, przełęcz Jvaris to bez pięciu metrów wysokość 2400 metrów n.p.m. osiągalna autem - okoliczne zaśnieżone stoki znajdują się blisko szosy i można przeglądać je lunetą. Pogoda jest wyśmienita, ptaki są aktywne - czemu by nie spróbować? W ciągu najbliższych dwóch godzin urządzamy trzy przystanki między źródleńcem i przełęczą. I chociaż pleszki nie udaje nam się odnaleźć nie był to zmarnowany czas - w końcu mogliśmy się napatrzeć na rzepołuchy podgatunku brevirostris i żerujące blisko nas wieszczki i wrończyki. Wertując lunetą wierzchołki gór "łapię" też w kadr dorosłego orłosępa, szybującego nisko i w pięknym świetle, które podkreśla wszystkie jego kolory. Zwłaszcza ostatnia obserwacja na długo zapadnie mi w pamięć... "Akcję Pleszka" (choć już bardziej "Akcję Pamiątki") kończymy przed południem na panoramie widokowej na kanion Aragwi. Ostatnimi górskimi gatunkami, które tu odnotowujemy są jerzyki alpejskie (ok. 15), jaskółki skalne (3-4), wieszczki (ok. 5) i wrończyki (3).
Szarżowanie na górskich serpentynach nie popłaca...
Przystanek Pleszka
Przełęcz Jvaris
Przełęcz Jvaris
Cmentarz jeńców niemieckich z II wojny światowej na przełęczy Jvaris
Cmentarz jeńców niemieckich z II wojny światowej na przełęczy Jvaris
Rzepołuch (Carduelis flavirostris brevirostris)
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
... i kolejne widowiskowe stoisko z pamiątkami (fot. KK)
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Panorama widokowa na kanion Aragwi
... i kolejne widowiskowe stoisko z pamiątkami (fot. KK)
Panorama widokowa na kanion Aragwi
Kanion Aragwi
Jerzyk alpejski (Apus melba)
Krętymi serpentynami zjeżdżamy niżej i niżej, aż docieramy do znanej nam już twierdzy Ananuri. Krzysiek poczynił tu uprzednio udane zdjęcia jaszczurek skalnych, ale następnie majstrując przy aparacie... wykasował je wszystkie. Dostaje więc szansę na repetę, podczas kiedy my koncentrujemy się na zbiorniku zaporowym widocznym z parkingu - ptaków jest tu jak na lekarstwo, ale... trzy rybitwy krótkodziobe były warte rozłożenia lunety.
... i jeszcze gwoli wyjaśnienia zdjęcia z rozbitą ciężarówką...
Gruzja w budowie
Zjeżdżamy w dolinę
Najlepsza miejscówka z widokiem na zbiornik Ananuri jest już niestety zajęta...
A teraz czas na dzisiejszy gwóźdź programu - drugie podejście do tematu muchołówki półobrożnej. Korzystając z internetu na kwaterze w Stepancminda udało nam się ustalić, że kilka dni temu słyszano dwa śpiewające samce zaledwie kilka kilometrów dalej od wcześniej odwiedzanego przez nas miejsca. Z kolei w 2013 roku sfotografowano samca pomiędzy tymi dwiema lokalizacjami. Najwyraźniej cała okolica oferuje optymalne biotopy dla tego gatunku. Jedyne co martwi to ponownie... pora dnia - przystępujemy do poszukiwań po 13-tej, kiedy doskwiera już dotkliwy upał. Niefortunne okoliczności na muchołówkę... Sprawdzamy najświeższe miejsce i niestety nasze obawy się potwierdzają - w lesie raczej cisza. Nie inaczej jest w drugiej lokalizacji - nie wygląda to dobrze... Będąc już tak blisko zajeżdżamy na miejsce odwiedzone cztery dni temu. Tu już na wstępie słyszymy "szalejącego" samca muchołówki małej, który nieznacznie podnosi nam morale - w końcu jakieś życie i to w pożądanej sferze tematycznej :). Siadamy na wierzchołku dość stromego stoku i oglądamy każdego ptaka, który pojawia się w zasięgu lornetek poniżej nas. Generalnie: bogatka, bogatką i bogatkę pogania. W końcu jednak zauważam odwróconego tyłem ptaka, który sikorą na pewno nie jest - w końcu pokazuje się en face i prezentuje cały biały przód! Ponieważ w Gruzji nie występuje żadna inna z "czarno-białych" muchołówek mogę być niemal pewny, że to samiec muchołówki półobrożnej! Ptak znika szybko w gęstwinie liści, ale pięć lornetek skierowanych we właściwą stronę nie daje mu żadnych szans na ucieczkę. Chwilę potem Krzysiek zauważa samicę, która... wlatuje do dziupli. Pół minuty później zmienia ją samiec - no to mamy terytorialną parę! Schodzimy kilkadziesiąt metrów niżej po śliskich liściach żeby uzyskać lepszy kąt widzenia i siadamy wygodnie oparci o drzewa. Ptaki co chwilę pojawiają się przy wlocie do gniazda, ale ani razu nie słyszymy ich głosu. W końcu gatunek przylatuje do Gruzji miesiąc wcześniej niż muchołówka mała i stąd ta różnica w aktywności obu gatunków. Samiec jest delikatnie bardziej "rozjaśnioną" wersją samca muchołówki żałobnej, z większą ilością bieli na szyi, skrzydłach, kuprze i bokach ogona. Samiczka - nieco jaśniejsza i bardziej szara od swojej kuzynki. Nie są to może ptaki przy których serce bije dwukrotnie szybciej, ale ich znalezienie kosztowało nas tyle trudów, że radości w szeregach grupy jest co nie miara.
W rewirze muchołówki półobrożnej
Muchołówka półobrożna (Ficedula semitorquata) - samica
Muchołówka półobrożna (Ficedula semitorquata) - samiec
Muchołówka półobrożna (Ficedula semitorquata) - samiec
Nic nie stoi na przeszkodzie żeby spróbować szczęścia również... z kowalikiem tureckim. To znaczy "nic poza stadami owiec", które co kilka kilometrów blokują drogę ;). Podczas wertowania trip reportów natrafiłem na sierpniową obserwację kowalika tureckiego na szczycie wzgórza Zedazeni pod Tbilisi. Miejsce niby mocno oddalone od zasięgu występowania tego gatunku w Gruzji, ale... kto wie? Kowaliki tureckie są ptakami przeważnie osiadłymi, więc jeśli tam był, znajdziemy go! Po 50 kilometrach jazdy na południe zjeżdżamy z autostrady podążając za drogowskazem "Zedazeni Monastery 12". Chwilę później Krzysiek swoimi okrzykami doprowadza do gwałtownego hamowania - podobno właśnie minęliśmy sporego... żółwia! Zawracamy i po chwili wszyscy zauważamy 25-centymetrowego żółwia śródziemnomorskiego przechadzającego się po... parapecie komendy policji! Jak tu wszedł? Dobre pytanie. Jeszcze lepsze - jak stąd zejdzie? Postanawiamy go ewakuować w bezpieczniejsze miejsce (obok jest ruchliwa szosa) - podejmuję się zadania, za co żółwik dziękuje mi strumieniem klejących odchodów wystrzelonym na moje spodnie - wielkie dzięki! Pomijając ten epizod, spotkanie było bardzo sympatycznym przerywnikiem w poszukiwaniach skrzydlatej części fauny.
I znowu blokada drogi...
W drodze do Zedazeni
Żółw śródziemnomorski (Testudo graeca)
Tymczasem droga zamienia się w polną ścieżkę pełną wyboi i rozpadlin - trasa dobra co najwyżej dla kombajnu. Czy na pewno dobrze jedziemy? Chyba tak, skoro po paru minutach mijamy policyjną furgonetkę. Najwyraźniej wszystko gra :). W końcu dojeżdżamy do podnóża wzgórza i zaczynamy ostrą wspinaczkę. Dla odmiany, droga przypomina teraz koryto wpół wyschniętego górskiego potoku - w pewnym momencie niemalże zakopujemy się w mokrych kamieniach - jednak bez napędów ani rusz. Praktycznie cały czas jedziemy przez las, ale - co niepokojące - liściasty. Tymczasem kowalik turecki jest gatunkiem wybitnie związanym z iglakami (w Gruzji ze świerczynami). Najwyraźniej na szczycie musi być jakaś enklawa świerka. Po kilkunastu minutach osiągamy wierzchołek wzgórza i stwierdzamy... absolutny brak drzew iglastych... Żart? Raczej tragiczna pomyłka obserwatora, który błędnie oznaczył widzianego tu ptaka. Przez chwilę jesteśmy zniesmaczeni, bo wydaje się, że niepotrzebnie nadłożyliśmy drogi, ale... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na górze, która jest pradawnym miejscem kultu pogańskiego boga urodzaju Zadena, znajduje się bowiem bardzo ciekawy klasztor, założony w roku 540 przez mnicha Jana - jednego z Trzynastu Ojców Syryjskich. Obecna trójnawowa bazylika wybudowana została pod koniec VIII wieku - kawał historii. Interesujący jest też wielki metalowy krzyż (rodem z Giewontu) otoczony przedziwnymi mini-domkami i obwieszony dziesiątkami mniejszych krzyży i świętych obrazów - widok dość abstrakcyjny... Muszę również zauważyć, że z Zedazeni rozciąga się niezła panorama Mtskheta i Tbilisi. Właśnie podczas podziwiania miast trafia nam się ptasi akcent w postaci przelatującego sokoła wędrownego.
Krzyż nieopodal monasteru Zedazeni
Widok na Tbilisi
Monaster Zedazeni
Wnętrze monasteru
Święte obrazki
Widok na Tbilisi
Widok na Tbilisi
Mocowanie koła podczas zjazdu ;)
Żyzna dolina rzeki Kury
I znów trzeba ustąpić pierwszeństwa...
Na zegarkach lekko po 16-tej - czasu jest jeszcze dość, aby zdążyć odwiedzić małe jezioro Lisi, położone na południowo-zachodnim krańcu Tbilisi. Przed nami jednak trudne zadanie - przejazd przez stolicę w godzinach szczytu. Jeśli wierzyć turystycznym przewodnikom, jest to źródło niezapomnianych przeżyć, ale wymaga żelaznych nerwów. W rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Mkniemy pięciopasmową ulicą, która według oznaczeń poziomych jest... trzypasmowa ;), a samochody tasują się jak talia kart w rękach sprawnego iluzjonisty. Po kilku minutach ma się nieodparte wrażenie, że wszyscy użytkownicy drogi pojawili się tu i teraz w tylko jednym celu - zabić wszystkich, którzy nie uznają panujących reguł korzystania z jezdni (czytaj: wszystkich, którzy uznają jakiekolwiek reguły, np. biednych turystów z Polski). Przypominam sobie inne przerażające komunikacyjnie miejsca. Gibraltar? Marrakesz? Warszawa w godzinach szczytu? Przy Tbilisi to wszystko szkółki niedzielne. Po chwili sami przestajemy korzystać z kierunkowskazów i znaków drogowych, ale zbyt szybko zapominamy, że w tej drogowej wojnie jesteśmy zwykłymi szeregowymi żółtodziobami - przypomina nam o tym syrena (klasonem bym tego nie nazwał) kilkudziesięciotonowego załadowanego kamaza, pod którego prawie wpadamy. Panie, zmiłuj się nad nami!
Jazda w godzinach szczytu przez Tbilisi to prawdziwa szkoła przetrwania
Marszrutka - najpopularniejszy środek komunikacji zbiorowej w Gruzji
To nic, że drzwi się nie domykają, a przednia szyba przestrzelona... :)
Blokowiska Tbilisi
Blokowiska Tbilisi
Tbilisi
Na szczęście, przed nami wyłania się w końcu "nasz" zjazd i po kilku kilometrach parkujemy cali i zdrowi nad brzegami jeziora Lisi. W czasach sowieckich było to popularne miejsce rekreacji i najwyraźniej takim pozostało - na brzegach całkiem sporo jest plażowiczów i wędkarzy. Nie przeszkadza to jednak zupełnie samotnej mewie armeńskiej, pływającej na środku akwenu! Poważniej interesuje nas strona zachodnia, ponieważ tam zauważamy rozległe trzcinowisko. Właśnie! Zapomniałem napisać co nas tu przywiodło - otóż w jednym z trip reportów natrafiłem na informację o rzekomo powszechnie występujących tu trzcinniczkach kaspijskich. Ciekawe - zwłaszcza, że to jedyny ślad dotyczący tego gatunku w Gruzji, na jaki trafiłem. Oby nie było kolejnej wpadki, jak z kowalikiem... Zajeżdżamy nad brzeg szuwarów, gdzie wita nas śpiew rokitniczek i trzciniaków oraz... papużka falista ;)! Po dłuższej penetracji zauważamy jednak również trzcinniczki, a niektóre z nich o podejrzanie długiej jasnej brewce. Dojrzeć pozostałe cechy diagnostyczne nie jest łatwo, ale na szczęście kilka osobników odpowiada na stymulację głosową, co rozwiewa wszelkie wątpliwości - to trzcinniczki kaspijskie! Parokrotnie udaje się nam też dostrzecć małą projekcję lotek, rdzawobrązowy kuper i jaśniejsze oko - kolejne cechy na "agricolę" (choć akurat dwie ostatnie są zmienne). W pamięć zapadną nam też obserwacje zaskrońców rybołowów - jednego, który jest klasycznym reprezentantem swojego gatunku, udało się uwiecznić w typowej pozie :).
Jezioro Lisi
Mewa armeńska (Larus armenicus) - digiscoping
Adam w poszukiwaniu... trzcinowiska ;)
Biotop trzcinniczka kaspijskiego (fot. KK)
Adam w poszukiwaniu... trzcinowiska ;)
Biotop trzcinniczka kaspijskiego (fot. KK)
Żaba śmieszka (Rana ridibunda)
Przed nami jeszcze przejazd do Jandari, które wybraliśmy na jutrzejszą bazę wypadową na stepy. Niestety innej drogi jak ponownie przez miasto nie ma... Zanim ponownie wjedziemy w ten największy "sajgon", zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu zaadaptowanym na panoramę miasta. Tbilisi robi wrażenie typowej stolicy byłej republiki radzieckiej - z jednej strony dzielnice aspirujące do miana nowoczesnych - z oszklonymi biurowcami, wieżowcami, kawiarniami pełnymi ludzi o każdej porze, zielonymi skwerami i zadbanymi zabytkami. Z drugiej - architektoniczny nieład, rozpadające się bloki mieszkalne i stare gmachy urzędów, tworzące ponury widok. Przez chwilę wierzyliśmy w to, że skoro jest wieczór, to godziny szczytu już dawno minęły, ale myliliśmy się - najwyraźniej w Tbilisi nie znają takiego pojęcia jak "mały ruch". Zanim dostaniemy się do obwodnicy przez kilka minut tkwimy w korku, co ma jednak swoje plusy, bo Adamowi udaje się w tym czasie wyskoczyć do piekarni po chaczapuri ;). Po chwili zaczynamy doceniać walory przejazdu przez miasto - droga biegnąca wzdłuż rzeki Kury jest swego rodzaju trasą turystyczną - z auta widoczne są bowiem liczne zabytki, takie jak Most Pokoju, Pałac Prezydencki, kolejka linowa prowadząca na Wzgórze Zamkowe, cerkiew Metechi, czy majestatyczna twierdza Narikala. W pewnym momencie spostrzegamy, że nad rzeką kręcą się mewy armeńskie - jest okazja żeby przyjrzeć się im z bliska. Parkujemy auto, ale dopiero teraz zauważamy, że dotarcie na nadrzeczny bulwar wymaga sforsowania dwóch trzypasmowych ulic, gdzie auta pędzą bez chwili przerwy z prędkością ponad 100 km/h - zabawny jest fakt, że przejście dla pieszych istnieje tylko na pierwszej "trójpasmówce" - światło zielone zapala się dla przechodniów na pięć sekund, po czym dochodzi się na wysepkę, z której dalej trzeba się teleportować. Ewentualnie można też wbiec pod rozpędzone auta, tak jak robi to Paweł z Krzyśkiem - kierowcy widząc intruzów na drodze zwalniają bowiem do 70-80 km/h i dają tym samym cień szansy na przeżycie. Mina Karoliny mówi sama za siebie, Adam ma żonę i dzieci, a ja całą przyszłość przed sobą - więc pozostajemy na wysepce, skąd zresztą ptaki są równie dobrze widoczne, a ich obserwacja przynajmniej nie powoduje siwienia włosów. Jest też bonus w postaci czapli nadobnej i trzech ślepowronów - w tym jednego... pomarańczowego. Najwyraźniej nie tylko woda z Borjomi ma specjalne właściwości.
Nie ma tylnej szyby? Naklei się kawał plastiku. :)
Panorama Tbilisi
Panorama Tbilisi
Pałac Prezydencki w Tbilisi
Tbilisi - cerkiew Metechi
Mewa armeńska (Larus armenicus)
"Przebarwiony" ślepowron (Nycticorax nycticorax)
Wreszcie opuszczamy niekończącą się stolicę i wciąż ruchliwą trasą docieramy do Rustavi - dość nowoczesnego (choć pierwszych kilka kilometrów to jedno wielkie blokowisko), czwartego co do wielkości miasta kraju. Za dużymi zakładami metalurgicznymi oraz industrialnym nieładem otwiera się przed nami pierwsza namiastka stepu - w końcu jeszcze tylko paręnaście kilometrów i będziemy w Jandari. Po chwili wypatrujemy pierwszą kraskę - ptasi symbol nowego biotopu, w który dopiero wkraczamy. Prawdziwym sokolim okiem znów wykazuje się Krzysiek, który zauważa siedzącego na słupie orła cesarskiego! Podczas kiedy zachwycamy się ptakiem w lunetach, dwa słupy dalej Krzysiek odkrywa gniazdo z dwoma puchatymi młodymi i kolejnym dorosłym. Szkoda tylko, że jest już prawie ciemno i z dokumentacją jest duży problem... Lunety jednak ostrzą jeszcze bardzo dobrze, dzięki czemu wzbogacamy naszą listę gatunkową o przesiadującą na liniach energetycznych pójdźkę, a listy życiowe o pierwszego samca trznadla czarnogłowego!
Tbilisi się skończyło, ale chaos na drodze bynajmniej!
Orzeł cesarski (Aquila heliaca) - digiscoping
W połowie drogi do Jandari zastaje nas noc. Parkujemy pod przydrożnym posterunkiem policji, gdzie mamy nadzieję uzyskać jakieś informacje na temat możliwości zakwaterowania w okolicy. Na powitanie wychodzi nam maczo w rozpiętej do połowy mundurowej koszuli, któremu właśnie przeszkodziliśmy w wykonywaniu ważnych obowiązków służbowych, polegających na przeglądaniu facebooka i popijaniu kawy. Niemniej dowiadujemy się od niego, że w Jandari i Mzianeti noclegów brak - najlepiej jest wrócić do Rustavi, albo szukać czegoś w Gardabani. Wybieramy tę drugą mieścinę, do której mamy zdecydowanie bliżej. W ostateczności, jeżeli nic nie znajdziemy czeka nas spanie w aucie - noc jest bardzo ciepła ("na oko" 23-25 stopni), ale niestety i bardzo wilgotna - hordy komarów wprost szaleją - przechodzi nam ochota na nocleg pod chmurką... W Gardabani parkujemy przy postoju taksówek na głównym placu i wypytujemy taksówkarzy o kwatery. Z początku wygląda na to, że nic z tego nie będzie, ale jeden z taryfiarzy próbuje ostatecznie zorganizować nam spanie u swojego znajomego. Po paru telefonach i odczekaniu kilkudziesięciu minut przyjeżdża naczalnik, który przedstawia się jako Rafael. Za 75 lari dostaniemy dach nad głową, co nam w zupełności odpowiada. Po chwili dojeżdżamy na rozpadające się blokowisko i parkujemy pod jednym z budynków. Ciemną bramą i zawaloną gruzem klatką schodową (hitem jest winda rozkręcona przez złomiarzy!) Rafael prowadzi nas do naszej kwatiry, chyba używanej dość okazjonalnie. Łóżka są , balkon jest (powinien wytrzymać nacisk paru osób), prąd jest... A woda? Jest, ale tylko do 22, czyli jeszcze przez jakiś kwadrans! Wsio normalna, prosta eta Dżordżia ;). Dobijamy targu, Rafael odchodzi zadowolony (dzień później Adam zorientuje się, że zamiast 50 lari wcisnął mu do ręki 50 euro... No to jak tu nie być zadowolonym? :)), a my zabieramy się do kolacji. Na starej kuchence gazowej, której używanie z zamkniętymi oknami spowodowało by niechybnie wybuch całego bloku, przyrządzamy herbaty. Opary gazu, które wyganiają nas na balkon przyczyniają się jednak do wykrycia odzywającego się... syczka! Akurat zaczyna się ulewa i konkretna burza, więc czekamy aż front przejdzie. Niestety jednocześnie syczkowi przechodzi ochota na śpiewanie. Trudno, przynajmniej zaoszczędzimy baterię w latarce - kto wie czy w następnej kwaterze limitowane nie będzie światło? Eta Dżordżia, zdies wsio wasmożna!
Bomba zegarowa w postaci kuchenki gazowej
Do awarii instalacji dzwoni się pewnie po saperów...
c.d.n.