sobota, 11 listopada 2017

Islandia, kraina ognia i lodu - III: Deszcze niespokojne (29-30 V 2017)

29 V, Raufarfellsvegur

Śnił mi się potężny sztorm. Desperacka walka z żywiołem, próby zwinięcia żagli i osłonięcia się przed atakującą wściekle wodą. Kiedy wybudzam się, sam już nie wiem, co było jawą, a co snem. Deszcz rozbija się o ściany namiotu w karabinowym rytmie, a materiałem łopocze tak głośno, że aż dziw bierze, że do tej pory udało nam się zmrużyć oczy. Wbijam się w buty i kurtkę i wychodzę na zewnątrz. Całe szczęście, że wczoraj zdecydowaliśmy się na kąpiel w Seljavallalaug - dziś nikt z nas nie znalazłby już w sobie moralnej siły, żeby przejść ten kilometr dzielący nas od basenu, a następnie w nim się zanurzyć. Poza wspomnianym już ulewnym deszczem i potężnym wiatrem - nie przesadzam, ale w tych warunkach ciężko mi wykonać ciurkiem trzy kroki w przód - jest przeraźliwie zimno! Jakoś dotaczam się do auta i wybudzam towarzyszy. Na szczęście Krzysiek spał jak zając i zdążył sprzątnąć z maski suszące się tam rzeczy, zanim rozpętało się piekło. To znaczy - sprzątnął, co jeszcze dało się sprzątnąć. Mojego czepka szukamy kilka dobrych minut i znajdujemy go dobre pięćdziesiąt metrów od samochodu. Józia w międzyczasie spakowała rzeczy w namiocie i teraz pozostaje nam najgorsze - zwinąć sam namiot. Po opuszczeniu namiotu i wyjęciu pierwszych śledzi, w czwórkę, napierając rękami i nogami, musimy trzymać go, żeby nie odleciał w tym huraganowym wietrze. Jako tako, udaje nam się go zrolować i zabezpieczyć w pokrowcu. Nawet nie próbujmy się tu przepakowywać - wsiadajmy jak popadnie, na plecakach, które jeszcze przed chwilą służyły za poduszki i uciekajmy stąd jak najprędzej!
Siedem kilometrów na wschód znajduje się spora atrakcja regionu, wodospad Skógafoss. Skoro jest atrakcja, będą i toalety. Chociaż parkujemy pod samymi budynkami, porządnie mokniemy podczas samych przebieżek między autem i łazienką. Niestety nie udaje nam się napełnić butelek wodą, bo kranówa charakteryzuje się porażającym zapachem zgniłych jaj. W innych okolicznościach przyrody, z pewnością wdrapalibyśmy się na szczyt 60-metrowego klifu, z którego z impetem spada rzeka Skóga, a gdzie można dostać się po kulturalnych schodach. Teraz graniczyłoby to z szaleństwem - przerażonych turystów, którzy zdecydowali się opuścić samochody dla porządnego selfie, z zażenowaniem obserwują parkingowe ostrygojady. Podjeżdżamy więc tylko na koniec parkingu i odważnie fotografujemy wodospad zza uchylonych okien, rozmyślając jednocześnie nad stanem umysłu autora nazwy kaskady (z isl. leśny las...). Moją uwagę zwraca też, geometrycznie niemal idealna, prostokątna sylwetka Skógafoss - jeśli faktycznie prawdę mają Ci, co podważają teorię ewolucji, to miał Stwórca rozmach!

Skógafoss

Pierwotny plan zakładał, że dziś dojedziemy przynajmniej do Vík í Mýrdal. Mamy jednak pół dnia zapasu, zobaczymy co się z tego urodzi - wiele zależeć będzie od pogody, a ta jest póki co katastrofalna. To nic, że mocno pada, ale nie widać nawet małego światełka w tunelu - całe niebo jest konsekwentnie zaciągnięte mlecznymi niskimi chmurami i delikatną mgiełką. Mimo to, chcemy coś mieć z tego dnia i po ośmiu kilometrach wypatrujemy zjazdu w prawo, który miałby prowadzić do słynnego wśród fotografów wraku samolotu US Navy "Douglas Super DC-3", który 24 listopada 1973 roku, po ciężkim oblodzeniu zmuszony był lądować na czarnej plaży Sólheimasandur. Zjazd wprawdzie znajdujemy, ale zagradza go zamknięta brama, a 3,5 kilometrowy marsz przez ścianę deszczu nie wchodzi w rachubę. Trudno, innym razem... Ciężko w to uwierzyć, ale deszcz jeszcze się wzmaga, wskutek czego omijamy wszystkie pozostałe atrakcje na trasie i zatrzymujemy się dopiero w Vík í Mýrdal, widocznej z daleka dzięki zlokalizowanemu na wzniesieniu nad osadą kościołowi Vikurkirkja. Licząca niespełna 300 mieszkańców miejscowość o cudacznej nazwie (co znaczy dosłownie "zatoka bagiennej doliny"), jest jedyną na południowym wybrzeżu pozbawioną portu, a także najdalej wysuniętym na południe skupiskiem ludzkim. Co interesuje nas najbardziej: jest tu sklep i basen. Zaczynamy od sklepu, gdzie za całkiem znośną cenę kupujemy chleb, Marylandy, musli, soki z promocji i keczup (codzienne jedzenie konserw bez keczupu grozi buntem) - korzystając z dłuższego przejazdu i zagotowanej dzięki temu wody, na parkingu zajadamy się "chińczykami", co trochę podnosi nam morale. Podążając za znakami - tak, Islandczycy mają swój własny znak drogowy na tę okoliczność - znajdujemy basen. Na Islandii to podstawa przetrwania - za 25-35 złotych otrzymuje się dostęp do kąpieliska, limitowany jedynie godzinami otwarcia, a ponadto podstawowe narzędzia higieny (prysznic:)), możliwość doładowania sprzętu (na żadnej recepcji nam nie odmówiono), czy wysuszenia ubrań. Pech chciał, że tego dnia przyszkolny basen otwarty będzie dopiero o trzynastej - za trzy godziny. Można by oczywiście siąść i płakać, ale zamiast tego postanawiamy powrócić do pominiętych atrakcji. Pierwsza z nich - klif Reynisdrangar - oddalony jest od nas o jedyne dziesięć kilometrów. Może jednak coś da się tam zobaczyć nie nadwyrężając życia i zdrowia? Może na chwilę przestanie padać? Wiem, za dużo tych "może", ale spędzenie trzech godzin w aucie na parkingu przed basenem brzmi jeszcze mniej optymistycznie...

Vík í Mýrdal i Vikurkirkja we mgle

W ciągu parunastu minut parkujemy pod małą kawiarenką niedaleko wybrzeża. Choć oko wykol, Reynisdrangar nie widać, co w sumie niespecjalnie mnie dziwi - jednak nie mogłoby być tak sucho i pięknie jak ze "zwiedzaniem" Skógafoss. Jako, że był to mój pomysł, poświęcam się i wychodzę na ulewę, zrobić wywiad środowiskowy w kafejce. Tam dowiaduję się, że klif znajduje zaledwie dwieście metrów od parkingu. Jak już tu przyjechaliśmy, to chyba tyle damy radę przejść - co nie, ekipo? Przynajmniej tak nam się wydaje, dopóki nie wyjdziemy na otwartą przestrzeń czarnej plaży Reynisfjara. Wiejący w twarz wiatr uderza w nas z prędkością Pendolino, tłocząc na nas jednocześnie hektolitry deszczu, którego krople kłują jak szpilki. Dwieście metrów wydaje się być kilometrem - czuję się jakbym napierał naprzeciw pracującym silnikom samolotu. Mówiąc uczciwie, to nigdy prędzej nie czułem się tak sponiewierany przez naturę, jak w ciągu tego podejścia. Przemoknięci do suchej nitki stajemy jednak w końcu u podnóża Reynisdrangar - skalnej ściany z kolumn bazaltowych, które układają się jak piramida. Tuż za nią wyłaniają się trzy skalne iglice, z których jedna wyrasta z plaży, a dwie pozostałe z wód oceanu, noszące nazwy - kolejno: Landdrangur, Langsamur i Háidrangur. Legenda głosi, że Landdrangur i Háidrangur były niegdyś trollami, które przez całą noc ciągnęły do brzegu trzymasztowy okręt, Langsamur. Niestety, noc okazała się wówczas zbyt krótka, a słońce rzucając swoje promienie na nieszczęśników, zamieniło ich w kamienie wraz z przybytkiem. Mówi się, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy, ale na pewno nie dotyczy to fragmentu ze słońcem. Próba sfotografowania skamieniałych trolli, kończy się zabrudzeniem matrycy aparatu, więc nie chcąc pogłębiać tragizmu sytuacji, podążam za pozostałymi członkami tej deszczowej ekspedycji, chowając się do jaskini Hálsanefshellir. Eureka - jesteśmy osłonięci od wiatru i deszczu, co nastraja nas pozytywnie do zmierzenia sił w seawatchingu - sęk w tym, że lunety zostały w aucie... Z drugiej strony, bardziej mokrzy już nie będziemy, więc decydujemy się na tę mordęgę i po paru minutach, na które raczej opuszczę kurtynę milczenia, rozkoszować się możemy widokiem przelatujących nad morzem wydrzyków wielkich (2) i ostrosternych, ostrygojadów, nurów rdzawoszyich (4), edredonów, alk i pierwszych maskonurów (9), które gniazdują na pobliskich skałach. Ciekawe jest wyłuskiwanie "rzadkości" na wzburzonym oceanie, które trzeba wydobyć spośród tabunów fulmarów i rybitw popielatych - udaje się wypatrzeć burzyka północnego i młodego głuptaka. Patrząc na zachód możemy dojrzeć ledwie widoczne w tych warunkach klify Dyrhólaey - podjedziemy tam już za chwilę. Chwilę uwagi warto też poświęcić samej czarnej plaży, która w 1991 roku uznana została za jedną z dziesięciu najpiękniejszych plaż na świecie - komisja amerykańskiego czasopisma "Islands Magazine", miała chyba większe niż my szczęście do pogody.

 Reynisdrangar
 Landdrangur, Langsamur i Háidrangur
 Reynisdrangar
 Reynisdrangar oraz "skamieniałe trolle"
Reynisdrangar
 Reynisfjara i majaczący w oddali skalny łuk Dyrhólaey
Seawatching!
 Z trudem ciągnące wzdłuż wybrzeża dwa wydrzyki wielkie (Stercorarius skua)
Maskonury (Fratercula arctica) gniazdują na pobliskich klifach
Wiatr pozbawiał nie tylko ochoty do życia, ale i równowagi
Reynisdrangar (fot. JG)

Przy powrocie do jedynki, zatrzymujemy się jeszcze przy klimatycznym kościele Reyniskirkja. Niesamowitą scenerię tworzy wisząca kilkanaście metrów nad ziemią mgła, świetnie kontrastująca z zielenią trawy pod nią i kolorystyką świątyni. Sam kościół powstał w 1929 r.... ale w Vík í Mýrdal, skąd przeniesiono go trzy lata później. Legenda głosi, że do zbudowania kościoła zobligowany został pewien farmer z Reynir, który miał go ukończyć do jesieni. Drewno udało mu się jednak zdobyć dopiero latem, a wtedy było już za późno, by znaleźć ręce do pracy. Pewnego dnia, zgłosił się do niego nieznajomy, który obiecał, że w pojedynkę skończy budowę w terminie pod jednym warunkiem: jeśli do tego czasu farmer nie odgadnie jego imienia, zabierze jego 6-letniego syna. Farmer, mając przysłowiowy nóż na gardle (deadline!), przystał na ten układ. Kiedy budowa chyliła się już ku końcowi, a pechowiec nadal nie przybliżył się ani trochę do ocalenia potomka, udał się w poszukiwaniu natchnienia na łono natury. Zmęczony, zasnął u podnóża gór i podczas snu usłyszał kobiece wołanie: Wkrótce Finnur odejdzie wraz z Twoim synem. Zerwawszy się na nogi, farmer powrócił do kościoła, gdzie obcy kończył właśnie budowę i powitał go słowami: A więc kończysz już, mój dobry Finnurze? Nieznajomy przybił ostatnią deskę i rozpłynął się w powietrzu, a rodzina farmera żyła jeszcze długo i szczęśliwie.

Reyniskirkja

Chociaż w linii prostej Dyrhólaey jest oddalone od Reynisdrangar o jedyne 4 kilometry, żeby dostać się tam autem musimy pokonać 25 kilometrów. Parkujemy na wyboistym placu, obok którego buduje się nowe centrum turystyczne - Islandczycy to jednak potrafią zadbać o dobro turysty i jednocześnie własny budżet. Żeby zobaczyć klify, trzeba się przejść 50-metrów w kierunku punktu widokowego. Warto było ponownie wystawić się na deszcz i wiatr, bo widok jest przedni. Nabrzeżne skały - wszystkie pochodzenia wulkanicznego - przybrały tu niesamowite formy, a największe wrażenie robi ogromny skalny łuk, sięgający daleko w głąb morza, znany mi z videoklipu islandzkiej grupy Sólstafir. Chciałoby się znów popatrzeć chwilę w morze, ale tu w odróżnieniu od Reynisfjara, nie ma się gdzie ukryć. Ptaków zresztą jest jakby mniej - podczas paru minut obserwacji, oprócz fulmarów i popielatek, odnotowujemy tylko parę mew trójpalczastych. Na parkingu spacerują ponadto ostrygojady, krwawodzioby i rycyk. I to by było na tyle - zbliża się trzynasta, co oznacza, że możemy wreszcie podarować sobie chwilę prawdziwego relaksu.

 Skalny łuk Dyrhólaey ledwie widoczny...
 ... podobnie jak Reynisdrangar
Dyrhólaey

Na pracującym pełną paru ogrzewaniu powracamy do Vík í Mýrdal. Basen przerasta moje oczekiwania. Do dyspozycji mamy trzy odkryte akweny - główny (28°, woda nieco chłodnawa) oraz dwa mniejsze z gorącą wodą (35° i 40°), w których można się przyjemnie zrelaksować po zrobieniu parunastu długości. Nagle deszcz przestaje być problemem - zwłaszcza, że chwilami ustaje zupełnie (więc jednak jest to możliwe...). Po wszystkim, mamy opcję skorzystania z sauny, czego przez czystą ciekawość sobie nie odmawiam. Przynajmniej się przekonuję, że to jednak temperatury nie dla mnie, bo prawie rozsadza mi nozdrza :). Pod względem higieny jest czysto i kulturalnie - co zwraca uwagę, największy nacisk kładzie się tu na higienę przed kąpielą. W szatni są również wydzielone strefy "mokre" i "suche", gdzie przyzwoitość (jak to na Islandii, nigdzie policjant nie trzyma nikogo za rękę) zabrania wchodzenia w klapkach i z ociekającym wodą ręcznikiem. Cena bardzo przyzwoita: 700 koron (25 PLN). Panowie w recepcji zgadzają się też podładować nasze akumulatory i ulokować nasze mokre ciuchy w nagrzanej kotłowni - z wrażenia, zostawiamy fanta w postaci spodni Józi. Chyba każdy z nas musi mieć po prostu powód żeby wrócić w rejon Vík í Mýrdal.
Przewodniki zgodnym chórem rzeczą, że okolica Vík í Mýrdal to najbardziej deszczowe miejsce na Islandii. Akurat do tego nie trzeba mnie przekonywać - zastanawiam się, jak powstawały te wszystkie pocztówkowe zdjęcia, ukazujące Dyrhólaey czy Skógafoss w pięknych warunkach oświetleniowych. Photoshop, jak nic, mili Państwo ;). Korzystając z Wi-Fi, sprawdzamy prognozy pogody na najbliższy czas i okazuje się, że statystyka nie jest tylko mrzonką. Wygląda na to, że słońce wyjdzie tu najprędzej za kilka dni - i to tylko na chwilę, żeby przekonać się, że nie warto. Natomiast na północy wyspy, pogoda wydaje się być bardziej obiecująca, a przynajmniej nie tak ustabilizowana jak w Vík í Mýrdal. Wniosek jest prosty - musimy uciekać na północ. Natychmiast. Jak najprędzej. Postanawiamy więc podgonić trochę plan i jeszcze na dzisiejszy wieczór dostać się do laguny lodowej Jökulsárlón, oddalonej o 190 kilometrów. Dawid upiera się, że musimy tam być w godzinach 21-22, bo wtedy miejsce to ma najlepsze barwy i wygląda najbardziej spektakularnie - zaręcza, że nie będziemy tego żałować. Pozostaje zdać się na tę przekonującą opinię. Jest parę minut po 17-tej - ruszajmy! Przy wyjeździe z miasta na wschód, mijamy tablicę informującą o ewentualnym zagrożeniu erupcją wulkanu Ketla i burzami piaskowymi na pustkowiach Mýrdalssandur. Jeśli pali się światło ostrzegawcze, nie należy tego lekceważyć, bo kolejna miejscowość - Kirkjubæjarklaustur, oddalona jest o 70 kilometrów. Kolejnych 25 kilometrów to właśnie przejazd wskroś Mýrdalssandur - krainę żwiru, lawy i popiołu, ukształtowaną przez wybuchy wulkanu Katla pod lodowcem - najmłodszy miał miejsce w 1918 roku. Na ostatniej prostej do Kirkjubæjarklaustur oczom naszym ukazuje się pofałdowany krajobraz pola wulkanicznego Eldhraun o fenomalnej fakturze, którą tworzą hektary zastygłej lawy, pokryte zielenią wełnistych porostów Racomitrium canescens, borówkami i bażyną czarną. Przepiękna sprawa, ale pamiętać trzeba, że nie zawsze było tu tak sielsko i anielsko. Miejsce to powstało w 1783 roku wskutek jednej z najpotężniejszych erupcji wulkanicznych w dziejach planety, znanej jako Skaftáreldar (z isl. rzeka ognia), za którą odpowiada wulkan Laki, znajdujący się 50 kilometrów na północ od Kirkjubæjarklaustur. Lawa wydostawała się wówczas ze 130 kraterów, a jej słupy były wysokie na kilkaset metrów. W ciągu kilku miesięcy, na powierzchnię wydostało się 15 km³ lawy, która zajęła ponad 500 km²! Tony trujących pyłów i gazów spowodowały wymarcie 80% owiec, połowy pogłowia bydła i koni, a wynikająca z niego klęska głodu, śmierć co piątego Islandczyka. W duńskim parlamencie debatowano nawet nad ewakuacją na Jutlandię pozostałych przy życiu 40 tys. osób. Ogromna chmura pyłu dotarła aż do Pragi, co w wielu krajach pogłębiło kryzys w rolnictwie i doprowadziło do serii nieurodzajów i niezadowoleń społecznych pod koniec XVIII wieku, za co wulkanowi z pewnością mogliby serdecznie podziękować członkowie monarchii Burbonów.

Mýrdalssandur
Mýrdalssandur
Mýrdalssandur
Mýrdalssandur
Mýrdalssandur

Przejeżdżając przez Skaftárhreppur, zaaferowani wodospadem Systrafoss, który wypływa z położonego nad nim jeziora Systravatn, zapominamy o zatrzymaniu się przy Kirkjugólf - chodniku, przypominającym plaster miodu, który składa się ze szczytów bazaltowych słupów, sięgających głęboko pod ziemię. Reflektujemy się dopiero przy kolejnym pięknym, spadającym wąską strugą wodospadzie Foss á Síðu, 13 km dalej. Można by się wrócić, ale suma sumarum, to z 45 minut w plecy - a na zegarku dochodzi w pół do siódmej. Kontynuujemy więc jazdę na wschód, przystając tylko na chwilę przy polującym wzdłuż drogi wydrzyku ostrosternym oraz wdzięczących się do nas z pobocza uroczych owiec. Dwadzieścia kilometrów dalej mijamy Núpsstaður, gdzie u podnóża klifów zachowały się kryte darnią pozostałości farmy i kościoła z XVII wieku - niestety dojazd do nich jest niemożliwy z powodu zamkniętej bramy i tablicy "teren prywatny". Cóż, widocznie nie tylko islandzki rząd ma nosa do interesów.

Foss á Síðu
Kaskady w pobliżu Foss á Síðu
Zawsze fotogeniczne - islandzkie owce
Núpsstaður

Zbliżając się do lodowca nie sposób nie dostrzec potęgi innego z żywiołów, kształtującego islandzki krajobraz - wody. Rozległe rzeki przekracza się przez wyraźnie nowe mosty... To efekt tzw. jökulhlaup - czyli powodzi glacjalnych, których przyczynami jest wzmożona dostawa wód roztopowych z lodowca do koryta. Często bezpośrednim winowajcą jest wulkan, który wybuchając pod lodowcem, powoduje jego topnienie. Wówczas okoliczne rzeki wzbierają, a ich wzburzone wody niosą ogromne głazy i bryły lodu, które niszczą wszystko na swojej drodze. Ostatni poważny jökulhlaup miał miejsce w 1996 roku po wybuchu wulkanu Grímsvötn (1719 m. n.p.m.) pod czapą lodowca Vatnajökull, po którym rzeką Skeiðará spływały kawały lodu wielkości domu. 
Jedyną atrakcją po drodze do lodowej laguny, na której tak na poważnie mi zależało od początku planowania wyprawy, był wodospad Svartifoss, spadający z niesamowitych bazaltowych kolumn, przypominających kościelne organy. Obiekt znajduje się na terenie parku narodowego Skaftafell, o zbliżaniu się do którego świadczy, stale rosnące w oczach, czoło lodowca Vatnajökull. Jego grubość sięga momentami kilometra, a powierzchnia to - bagatela: 8100 km², czyli jakieś 12% powierzchni całej wyspy, co czyni go drugim największym lodowcem Europy (po Austfonna na Spitsbergenie) oraz trzecim na świecie. Pod względem objętości (3000 km³) dzierży zresztą na Starym Kontynencie palmę pierwszeństwa. Krajobraz, obok którego nie można przejechać obojętnie, w związku z czym przystajemy na punkcie widokowym Háöldukvísl. Przy okazji, przez chwilę przypomnieć sobie można jak to jest, kiedy niebo nie bombarduje deszczem - duje za to za trzech. Kontynuując jazdę zauważamy, że czoło lodowca schodzi w paru miejscach blisko drogi - każde takie miejsce jest warte choć chwilowego przystanku. Najlepszym obszarem do zapoznania się z atrakcjami lodowca jest jednak Skaftafell – jedno z czterech centrów turystycznych utworzonych na terenie parku. W jego bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się najwyższy szczyt Islandii – Hvannadalshnúkur (2109 m. n.p.m.) oraz wspomniany już wodospad Svartifoss, na który ostrzę sobie zęby. Aby się tam dostać, na wyraźnym łuku "jedynki" skręcić należy w drogę numer 998. Łudziłem się, że wodospad jest tuż przy drodze, a tymczasem na miejscu okazuje się, że trzeba do niego drałować dobre 1,8 km - z przewyższeniem 140 metrów, to będzie jakieś 45 minut marszu w jedną stronę. Tymczasem, w każdej chwili może lunąć, a na zegarkach dochodzi ósma - nie dość, że kaskadę fotografować będziemy z lampami błyskowymi, to jeszcze do aut wrócimy najwcześniej o 22 (najpewniej cali przemoknięci), co gorsza tracąc szansę na ujrzenie lodowej laguny w najlepszym świetle (na wschodzie majaczy zresztą jaśniejsze okienko pogodowe). Wprawdzie będzie nas to kosztować nadłożenia 120 kilometrów, ale postanawiamy powrócić tu jutro, po obejrzeniu laguny. Podbieramy więc tylko co nieco ze świeżego oskubu pardwy górskiej (nieopodal widzimy też dwa żywe ptaki) i decydujemy się zatrzymać dopiero w miejscu docelowym, omijając ostatnią atrakcję na trasie - kryty darnią kościół w Hof.

Vatnajökull
Z lodowcem Vatnajökull w tle (fot. JG)
Vatnajökull
Vatnajökull
Vatnajökull
Vatnajökull
Vatnajökull
Svartifoss... tylko na zdjęciach :(

Większość turystów przybywających do Jökulsárlón, na miejsce postoju wybiera jeden z dwóch położonych po obu stronach drogi parkingów, w pobliżu dużego jednopasmowego przęsłowego mostu na rzece Jökulsá á Breidamerkursandi - bodajże najkrótszej na wyspie (1500 m.). Dawid poleca jednak rozpocząć od przystanku kilometr prędzej. Z małego parkingu, wąską ścieżką udajemy się więc pieszo za pobliskie wzgórze. Lagunę widziałem już wcześniej na zdjęciach, ale różnica w emocjach i wrażeniach jest mniej więcej taka, jak pomiędzy oglądaniem na fotografiach Rolls-Royce'a Phantoma Riviera z 1929 roku, a przejechaniem się nim jako kierowca. Już po paru sekundach jest mi głupio, że podczas wizyty nad Gulfoss uznałem, że wyspa nie zaskoczy już niczym bardziej spektakularnym. Nie doceniłem Islandii. Laguna, tworzona przez wody topniejącego lodowca Breiðamerkurjökull, jest absolutnie przepiękna, oszałamiająca i baśniowa - właśnie zyskuję nowego lidera w klasyfikacji genialnych islandzkich miejsc. W jeziorze pływają odłamki lodowca - jedne tak niewielkie, że z trudem wylądowałby na nich mały śmigłowiec, inne wielkości dużych okrętów. Wiele spośród nich posiada cudowne kształty, przypominające np. wyskakującego z wody wieloryba. Przede wszystkim jednak, elektryzuje niebywała barwa lodowych brył, balansująca pomiędzy akwamarynowo-turkusowo-cyjanowymi odcieniami. Niesamowite kolory i kontrasty naturze udaje się wydobyć właśnie w takich warunkach oświetleniowych - już rozumiemy, co miał na myśli Dawid, naciskając na przybycie tu wieczorną porą. Zaczyna padać, ale w obliczu piękna, na które patrzymy, deszcz wydaje się być dla mnie kwestią mało istotną - no, może poza momentami, w których zalewa obiektywy ;). Ciężko sobie wyobrazić, że kiedyś tego miejsca może zabraknąć. Lodowcowa laguna Jökulsárlón powstała w 1934 roku, kiedy cofać się zaczął Vatnajökull. Od tego czasu, lodowiec topnieje w coraz szybszym tempie, a w ciągu ostatnich 30 lat, Jökulsárlón podwoiło powierzchnię do około 18 km². Jest to wyraźny znak ocieplania się klimatu - skutkiem tego procesu są również przypływy, podczas których ciepła woda oceanu wpada do jeziora i przyspiesza topnienie lodu. Wszystko wskazuje na to, że w końcu laguna, która jest najgłębszą w Islandii (jej głębokość sięga nawet 200 metrów), stanie się długim na 25 kilometrów i szerokim na 5 kilometrów fiordem - bo właśnie do takich rozmiarów szczeliny, rozciąga się ziemia na głębokości 200-300 metrów pod lodowcem.

Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón w tle
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón

Przy pierwszym postoju nad laguną udaje się nam też w końcu zobaczyć bardzo blisko polującą skuę, a w drodze do parkingu, parę totalnie niepłochliwych bernikli białolicych. Bez zdjęcia wydrzyka nawet stąd jutro nie odjeżdżam - Dawid potwierdza, że nigdzie nie będziemy mieć większej szansy na dobre ujęcia. Już w zaawansowanych ciemnościach (i coraz bardziej zaawansowanym deszczu) przejeżdżamy na "północny" parking za mostem na Jökulsá. Laguna wygląda stąd równie fantastycznie, a wraz z pogłębiającym się półmrokiem, nabiera jeszcze intensywniejszych barw. W tej scenerii niesamowicie prezentują się, pływające u podnóża lodowych brył edredony. Tutaj rozpoczniemy nasze jutrzejsze zmagania, a tymczasem powracamy na pierwszy parking i szykujemy się do noclegu. O spaniu w namiocie nie ma mowy, nie tylko ze względu na usterki naszego sprzętu campingowego, ale i przez pogodę. Kto by przypuszczał, że pomieścimy się w czwórkę z bagażami w Renault Clio? Ja na pewno nie, a jednak wszystko wskazuje na to, że jakoś przetrwamy tę noc. Co prawda, przed nami jeszcze kolejnych dziesięć w podobnym stylu, ale kto by się teraz przejmował detalami?

Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Jökulsárlón
Edredony (Somateria mollissima) na Jökulsárlón
Jökulsárlón zapiera dech...

30 V, Jökulsárlón

Leje deszcz. Niby nie powinienem być już zdziwiony, ale jednak gdzieś na dnie serca tliła się nadzieja, że to przecież niemożliwe, żeby dzisiejszy dzień wyglądał podobnie do wczorajszego - w końcu od ostatniego ranka przejechaliśmy ponad 200 kilometrów i coś powinno drgnąć ku lepszemu? Niekoniecznie na Islandii - tu takie rzeczy są w jak najlepszym porządku. Niespecjalnie chce się wychodzić ze śpiworów, ale z drugiej strony głupio byłoby się poddawać już na starcie. Jak pokażą późniejsze wypadki, nie byłoby to znowu aż tak głupie.
Przecierając parę z przednich szyb, przejeżdżamy na główny parking i parkujemy pod informacją turystyczną. Wokół zaczynają się już gromadzić tłumy japońskich turystów, zbrojących się w sztormiaki przez wyruszeniem na lagunę na pokładach wielkich amfibii, które zaczęły kursować po 1985 roku, kiedy Jökulsárlón przedostała się do świadomości światowego turysty, po udanym występie na planie filmu "Zabójczy widok" - czyli przygód agenta 007 z Rogerem Moorem w roli głównej. Nie muszę dodawać, że James Bond miał tu oczywiście normalną pogodę i była to najmniej autentyczna część całego filmu. 007 nie musiał też zapewne kombinować jak zjeść porządne śniadanie przed wyruszeniem na akcję. Chociaż nie mamy takich pleców jak brytyjski agent, radzimy sobie jednak całkiem nieźle: w informacji zakupujemy wrzątek (...) i zalewamy nim biedronkowe kaszki z dodatkiem islandzkiego musli. Rzecz bardzo treściwa i do tego smaczna! Chwilę krzątamy się jeszcze między autem i budynkiem, jakby wyczekując nagłej poprawy pogody, ale z równym powodzeniem moglibyśmy czekać na Ragnarok. W międzyczasie parokrotnie obserwujemy uwijającego się między autami samca śnieguły, który aż prosi się o sesję zdjęciową. Ech, ktoś musi wreszcie zrobić ten krok i jako pierwszy ruszyć na spotkanie ściany deszczu. Uznajemy, że najsolidarniej będzie, jeśli wykonamy go wspólnie. Jak ginąć to pod wspólnym sztandarem i z pieśnią na ustach. Sami z cukru nie jesteśmy, ale trochę obawiamy się o nasz sprzęt, dlatego przed wyruszeniem w teren opatulamy obiektywy w foliowe reklamówki. Oby to coś pomogło.
Podchodzimy bliżej laguny i zauważamy, że o tej porze dnia jest rzeczywiście bardziej szarawa i już tak nie olśniewa błękitem - teraz w pełni doceniamy wczorajszą decyzję. Wraz z przypływem turystów, na wodzie ubyło ptaków - a konkretnie edredonów, za to wypatrujemy trzy samce kamieniuszek! Żeby trochę poprawić perspektywę ześlizguję się po mokrej skarpie na brzeg, czego jedyną konsekwencją (kaczki oczywiście odlatują...) jest niemożność ponownego wdrapania się do góry, co udaje mi się dopiero z pomocą jednej z turystek. Próbujemy odkuć się na śniegułach -znajdujemy parę, z której samiec prezentuje nam zalotny repertuar, polegający na podkarmianiu samicy. Wszystko pięknie, dopóki nie zauważam, że obraz w wizjerze staje się coraz bardziej rozmyty. Foliowe worki zdały się na niewiele - od wewnątrz zaparował mi wizjer oraz wyświetlacz, a ponadto przestają działać niektóre przyciski, w tym przeglądania zdjęć. Krzyśkowi parą zachodzi szkło, a ponadto blokuje się manualne ostrzenie. Dawid również zgłasza podobne do moich usterki techniczne. To by chyba było na tyle fotografowania przy lagunie - a oby nie na całym wyjeździe.

Lodowej lagunie daleko do wczorajszego uroku (fot. JG)
 Lodowej lagunie daleko do wczorajszego uroku
Kamieniuszki (Histrionicus histrionicus)
Kamieniuszka (Histrionicus histrionicus)
Edredon (Somateria mollissima)
Śnieguły (Plectrophenax nivalis)
Śnieguły (Plectrophenax nivalis)
Śnieguła (Plectrophenax nivalis)
Śnieguła (Plectrophenax nivalis)

Dłuższą chwilę próbujemy odratować nasz sprzęt w samochodzie, ale poprawia się niewiele. Nic dziwnego, skoro w całym pojeździe panuje wszechobecna wilgoć. W dużo gorszych nastrojach przejeżdżamy na drugą stronę drogi, gdzie powinniśmy je podreperować lepszymi obserwacjami wydrzyków wielkich - przynajmniej tak twierdzi Dawid, a jak dotąd opłaciło się go słuchać ;). Niewyobrażalnie dziurawą drogą, której stopień trudności podnosi jeszcze fakt, że każda z przeszkód jest zalana wodą (o której głębokości można tylko spekulować), dostajemy się na parking w pobliżu ujścia Jökulsá á Breidamerkursandi. Już na pierwszy rzut oka widać, że zarówno nad plażą, jak i oceanem kręci się około dwudziestu wydrzyków - mniej więcej pół na pół ostrosternych i wielkich. Rybitwy popielate nie mają tu lekkiego życia... Uwagę przykuwają zalegające na całej długości plaży bryły lodu, które na wulkanicznym podłożu prezentują się rewelacyjnie. Widok, którego nie sposób zlekceważyć, nawet pomimo szalejącej ulewy - zresztą jeśli chcemy sfotografować skuę, prędzej czy później musimy stawić czoła pogodzie. Po paru minutach na zewnątrz odechciewa się jednak wszystkiego - chociaż bryły lodu kuszą na dłuższe tête-à-tête, a przy samym brzegu co jakiś czas wynurza się ciekawska foka pospolita, salwujemy się ucieczką. Czort ze skuą. Niewiele brakowało i tak by właśnie było, gdybym w biegu do auta, kątem oka nie zauważył, że jedna z nich ląduje jakieś 100 metrów ode mnie. Próbuję zawołać Krzyśka z Dawidem, którzy wysforowali się do przodu, ale z równym powodzeniem mógłbym próbować przekrzyczeć publiczność na Woodstocku. Raz kozie śmierć - zawracam. Skracam dystans o połowę - wydrzyk siedzi nadal. 30 metrów. 20. Zaczęła obserwować mnie baczniej, chyba zaraz odleci. 10 metrów. Schodzę do parteru. Jestem coraz bliżej i nawet przez zaparowany wizjer potrafię dostrzec kropelki deszczu spływające po jej każdym piórze. Parę sekund później, patrzę już jej w oczy w odległości na pełen kadr głowy. Gdybym nie zawrócił byłbym tak samo potwornie mokrym człowiekiem, tyle że frajerem. Pewnie rzeźbiłbym temat do oporu i hipotermii, ale (chyba na szczęście) wydrzyk bierze mnie na litość i odlatuje żerować. Teraz to i na mnie pora odlatywać - niestety pod wiatr.





Fot. JG
Dawid z Krzyśkiem polujący na wydrzyka ostrosternego (Stercorarius parasiticus)
Wydrzyk wielki (Stercorarius skua)
Wydrzyk wielki (Stercorarius skua)
Wydrzyk wielki (Stercorarius skua)
Wydrzyk wielki (Stercorarius skua)
Pożegnanie z lodową laguną

Prezentacja moich zdjęć w aucie, przez Krzyśka odebrana zostaje z miną mówiącą "Ja też takie chcę". Śpieszyć się w zasadzie nie ma dokąd - na Svaritfoss w takich warunkach z pewnością nie wrócimy (ech...), więc dziś pozostaje nam cisnąć jak najdalej na północny wschód, a tym samym jak najdalej od potężnego deszczowego frontu. Krzysiek zajmuje się więc "rzeźbą w deszczu", a cała nasza reszta suszeniem ubrań i modlitwami o cudowne uzdrowienie aparatów. Wydrzyki ani myślą porządnie współpracować i na jakiekolwiek namiastki satysfakcjonującego uśmiechu na twarzy Krzyśka czekamy do trzynastej. Następnie, bez zbędnych ceregieli, ruszamy na wschód. Kolejne trzy godziny mijają nam na przebycie 175 deszczowych kilometrów do Djúpivogur. Z grubsza połowa drogi, aż do zjazdu na Höfn, prowadzi przez tereny rolnicze. Dalej przecinamy doliny rzek Jókulsá i Lóni - patrząc na delty spływających z lodowca rzek i olbrzymie połacie wulkanicznego materiału, nie sposób nie docenić potęgi natury. Zielona okolica obfituje w przydrożne jeziorka, na których często zauważyć można kuliki mniejsze, edredony, ostrygojady, krwawodzioby, rybitwy popielate, łabędzie krzykliwe, a czasem wydrzyki ostrosterne, siewki złote, rycyki i płatkonogi szydłodziobe. Chciałoby się zatrzymać to tu, to tam, ale... pogoda. Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, nim wyjdę na deszcz, przed którym kryją się nawet islandzkie owce.




Rycyk (Limosa limosa islandica)
Łabędzie krzykliwe (Cygnus cygnus) przy gnieździe (fot. JG)
Łabędź krzykliwy (Cygnus cygnus)
Nawet owce mają już dość tego deszczu...

Chwilę przed szesnastą docieramy do Djúpivogur - ładnie położonej i najbardziej na południe wysuniętej miejscowości wschodnich fiordów. Nad osadą dominuje, przypominająca nieco piramidę Búlandstindur (1069 m. n.p.m.), z której po przyjęciu chrześcijaństwa zrzucano podobno posągi minionych bogów. W miejscowości zachowało się kilka drewnianych budynków z końca XIX wieku. Centralną częścią cichej miejscowości jest przytulny port - miejsce pracy dla większości spośród 400 mieszkańców, utrzymujących się głównie z rybołówstwa i turystyki. Ryby łowi się tu od X wieku - głównie dorsze, okresowo śledzie, a także rekiny i krewetki. Ciekawa atrakcja znajduje się pośród portowych magazynów, przy nabrzeżu najdalej na zachód wysuniętego basenu. Mowa o Eggin í Gleðivík - osobliwym dziele plenerowym autorstwa Sigurðura Guðmundssona, przedstawiającym... 34 jaja lokalnych gatunków ptaków. Wszystkie są podobnej wielkości, z wyjątkiem wyróżnionego największego jaja nura rdzawoszyjego - oficjalnego ptaka Djúpivogur. Swoich zniesień najwyraźniej szukają tu młoda mewa polarna i wydrzyk ostrosterny. Chcąc dłużej popatrzyć na ciekawe ptaki, po drodze do ekspozycji warto przystanąć przy niewielkich klifach schowanych za budynkami, na których gniazdują fulmary - nam akurat udaje się załapać na porę karmienia i wyżyć fotograficznie.

Djúpivogur: Eggin í Gleðivík
Mewa polarna (Larus glaucoides)
Port w Djúpivogur
Fulmary (Fulmarus glacialis)
Fulmary (Fulmarus glacialis)

W kontekście Djúpivogur, przewodniki trąbią też zgodnym chórem o ornitologicznym raju w postaci rezerwatu Bulandsnes, który ma się rozpościerać na cyplu, położonym na południe od miejscowości. Zasięgamy języka w jednej z restauracji. Na Islandii, pytając o coś pracownika marketu, hotelu, czy lokalu gastronomicznego, możecie z marszu czynić to po polsku. Spośród 330 tysięcy mieszkańców wyspy, aż 12 tysięcy to nasi rodacy, którzy stanowią tu najliczniejszą mniejszość narodową. Biorąc pod uwagę, że ponad połowa Islandczyków mieszka w Reykjaviku, poza miastem stołecznym naprawdę nietrudno trafić na "naszych". Tak więc od pary z Wrocławia dowiaduję się jak dotrzeć do rezerwatu, a przy okazji do tajnego gorącego źródła, znajdującego się w pobliżu miejscowości i znanego tylko mieszkańcom. Chyba już bierze nas zmęczenie, bowiem drogi do Bulandsnes, tak czy siak nie znajdujemy - krążąc między domami, natrafiamy za to na ostrygojada z zestawem kolorowych obrączek. Nie lepiej wiedzie się nam w temacie gorącego źródła, nad czym z drugiej strony nie warto rozpaczać, bo ulewa znów przybrała na sile. Zastanawiam się tylko, czy to źródło nie jest przypadkiem tak tajne, że nawet już mieszkańcy Djúpivogur nie potrafią do niego trafić...

Ostrygojad (Haematopus ostralegus)

W pierwotnym planie mieliśmy wprawdzie nocować w Djúpivogur, ale sytuacja pogodowa wymusza na nas decyzję o kontynuowaniu jazdy na północ, jak najdalej się da, w kierunku Egilsstaðir. Rysują się nam zatem trzy warianty przejazdu. Pierwszy, najkrótszy (84 km) i najatrakcyjniejszy krajobrazowo, drogami 1 i 939 przez przełęcz Öxi (532 m. n.p.m.), niestety chyba odpada - wiele osób ostrzega przed korzystaniem z tej gruntowej trasy pełnej serpentyn w złych warunkach pogodowych, kiedy nad śliską drogą często zalega gęsta mgła i nierzadkie są opady śniegu. Zatrzymani kierowcy mijanych aut nie chcą niestety rozwiać naszych obaw, co może oznaczać, że są w pełni uzasadnione. Trochę szkoda, bo Dawid tylko tam obserwował dwa lata temu gęsi krótkodziobe, ale BHP przede wszystkim... Z pozostałych dwóch rozwiązań odrzucamy też opcję przejazdu drogami 1, 96 i 92 przez Fáskrúðsfjörður, bowiem rozmija się ona z możliwością postoju nad jeziorem Lagarfljót. Pozostajemy więc przy najbezpieczniejszej Hringvegur, czyli krajowej "jedynce", którą od Egilsstaðir dzieli nas 148 kilometrów. Z Djúpivogur kierujemy się na północ i na samym końcu długiego na 20 km Berufjörður, omijamy zjazd na Oxi i obieramy kierunek na Breiðdalsvík. Z jednej strony towarzyszy nam ocean, a z drugiej strome zbocza szczytów riolitowych. Droga już po chwili zmienia się w nędzny szuter, więc jeśli na "jedynce" naprawdę mamy najlepszą nawierzchnię, pozostaje cieszyć się z powziętej decyzji. Za Breiðdalsvík obieramy kierunek na zachód i rozpoczynamy ostrą wspinaczkę niesamowicie malowniczo wijącą się i złowrogo wyglądającą drogą, z której rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na dziką dolinę Breiðdalur - największą we wschodniej Islandii, otoczonej grzbietami górskimi mającymi po 1100 m. n.p.m. Tutaj udaje się nam też zobaczyć jedyne podczas wyprawy trzy renifery! Dzika populacja tego gatunku, wsiedlonego do wschodniej części wyspy pod koniec XVIII wieku z Norwegii, to zaledwie 5-10 tysięcy osobników - można więc mówić o szczęściu. Po 38 kilometrach osiągamy skrzyżowanie z wylotem drogi 939, wyglądającej rzeczywiście mało zachęcająco pod kapturem mgły. Jeszcze pół godziny jazdy na północ. Mimowolnie zaczynam przeżywać stratę gęsi krótkodziobych, które jednak bardzo chciałem obejrzeć w naturalnym środowisku - w zasadzie jedynie co zdążam wyartykułować swoją bolączkę, mijam jedną z nich, siedzącą dosłownie metr od drogi! Kiedy zawracam, ptak natychmiast się płoszy, ale na szczęście chwilę potem wypatrujemy kolejne, choć równie płochliwe trzy osobniki. Może jednak mamy jeszcze szansę, żeby poprawić te obserwacje.




Renifer (Rangifer tarangus)




Gęś krótkodzioba (Anser brachyrhynchus)

Dziesięć kilometrów przed Egilsstaðir skręcamy na zachód w drogę numer 931, prowadzącą prawym brzegiem długiego (niemal 40 km) i wąskiego jeziora Lagarfljót. Akwen jest niesamowity - wypełniająca go woda ma żółtobrązowe zabarwienie, niczym rzeka lodowcowa (np. Kelong w Indiach). Na jego wschodnim brzegu rozciąga się największy islandzki las (740 ha), o wdzięcznej nazwie Hallormsstaðaskógur - jak na tutejsze warunki, prawdziwa puszcza, bowiem najwyższe drzewa mają tu kilkanaście metrów wysokości. Z kolei nad zachodnim dominują wzgórza, z których spływają liczne wodospady, m.in. nasz najbliższy cel, Hengifoss. Brzegi po obu stronach porośnięte są ogromnymi połaciami fioletowych łubinów - całość składa się na niesamowicie ładną dolinę. Jak przystało na porządne islandzkie jezioro, również Lagarfljót ma swojego potwora morskiego o nazwie Lagarfljótsormurinn, który w sagach od prastarych czasów był źródłem niekończących się wierszy, opowieści i rymów - ostatnio miał być widziany przez lokalnego rolnika w 2012 roku. Z chęcią poszukałbym potwora, ale nieśmiało zauważam, że po raz pierwszy dzisiejszego dnia przestało padać (godzina 20-ta...) i być może to nasza jedyna szansa na przepakowanie i reorganizację, której główna idea polega na spakowaniu wszystkich ubrań w naszą walizkę i przeniesieniu do kabiny torby Dawida, wypełnionej już tylko jedzeniem i przyborami biwakowymi, z których korzystamy najczęściej. O torbie Krzyśka nie wspominam, bo to inna kategoria sama w sobie, nie do ruszenia. Na samo dno bagażnika wędrują też, tylko przeszkadzające uszkodzone sprzęty - materac i namiot, co chyba równa się decyzji, że już do końca wyjazdu śpimy w czwórkę w samochodzie... Rewolucja była jak najbardziej potrzebna, bo nagle w aucie uzyskujemy całkiem dużo przestrzeni, co najmocniej odczuć powinien "tylny szereg", a poza tym możemy się stołować w czasie jazdy, bez zbędnych postojów na wynajdowanie rzeczy w bagażniku. Zdążyliśmy akurat przed kolejnym deszczem... Przejechawszy nowym mostem na drugi brzeg jeziora, skręcamy w lewo i po kilkuset metrach dojeżdżamy do parkingu, z którego wychodzi szlak wiodący do Hengifoss - trzeciego najwyższego wodospadu na wyspie, którego charakteryzują czerwone pasy wulkanicznych osadów pomiędzy ciemnymi skałami. Ku naszemu niezadowoleniu, powtarza się historia ze Svartifoss - przemarsz wymaga 45 minut w jedną stronę, a ponadto jest już ciemnawo i pada deszcz. Wodospad widoczny jest zresztą przez chwilę z okolic mostu i za Chiny nie potrafię tam dojrzeć słynnych czerwonych pasów. Zostawmy ten pomysł na rano, zobaczymy w jakich będziemy nastrojach. Tymczasem, nieco reperuje je obecność kulturalnej toalety przy parkingu, naprędka kolacja i budowa wału na tylnym siedzeniu, która ma sprawić, że na tylnej kanapie będzie się spało jak w Hiltonie. Chyba trzeba będzie zarejestrować naszego Clio na Bookingu, jako obwoźny hotel-restaurację!

Łubin

c.d.n.