27.01.17, Los Silos
Co my właściwie będziemy teraz robić przez dwa i pół dnia na Tenerife? Dobre pytanie. Z gatunków widzieliśmy już niemal wszystko, poza jerzykiem jednobarwnym, którego powinniśmy mieć też szansę zobaczyć na Fuerteventura. Pozostało męczyć temat podgatunków, z mysikrólikiem kanaryjskim na czele - endemitem wyspy, którego widzieliśmy bardzo ulotnie. Stale brakuje nam też kulona distinctus, uszatki canariensis, zięby canariensis, czy makolągwy meadewaldoi. Wypadałoby też choć raz skontrolować zbiorniki ze słodką wodą, których na wyspie jest kilka, pod kątem jakichś amerykańskich gości. Suma sumarum, może okazać się, że czasu nam na to wszystko braknie. Grafik dzisiejszego dnia mocno determinuje wylot Adama, którego musimy (w zasadzie to nie musimy, ale wypadałoby:)) odstawić o 15-tej na lotnisko Tenerife Sur. Powstaje więc pomysł, żeby z rana poczesać krzaki w Los Silos, a następnie spróbować poprawić obserwacje gołębi w Barranco de Ruiz. Jeśli starczy nam czasu, jeszcze w komplecie możemy rozejrzeć się za kulonami w rejonie lotniska.
Startujemy na końcu nadmorskiego deptaku, prowadzącego z Los Silos w kierunku północno-zachodnim, który od paru lat przyozdobiony jest pokaźnym szkieletem wieloryba. Kilkadziesiąt metrów obok znajdują się Charco Los Chochos - naturalne, głębokie na dwa metry baseny ze słoną wodą, będące efektem ukształtowania terenu przez erupcje wulkaniczne - podobnych basenów jest całkiem sporo na pobliskim odcinku wybrzeża. Adam, Dawid i Paweł ruszają dreptać po krzakach, a ja z Marianem, wykorzystujemy tę chwilę, żeby popatrzeć w ocean. Poza kilkoma mewa romańskimi i przelatującymi daleko czaplami nadobnymi, nie dzieje się nic, ale za to nieopodal naszego auta mam okazję poprawić zdjęcia świergotków kanaryjskich. Nasza ekipa poszukiwawcza powraca za to z bilansem 3 pokrzewek aksamitnych oraz 4 jerzyków, których zdjęcia raczej nie napawają nadzieją na ich oznaczenie. Na pewne jerzyki jednobarwne trzeba chyba będzie jeszcze poczekać. Opuszczając Los Silos zatrzymujemy się jeszcze na foto pod muralem przedstawiającym płetwala błękitnego - szkoda, że nie zechciał się nam taki przytrafić podczas rejsu. Paweł namiętnie próbuje wyczesać jakąś siewkę na poszarpanym wybrzeżu i w końcu dopina swego, wynajdując "prawie błotowca" - czyli kulika mniejszego ;).
Szkielet wieloryba w Los Silos
Los Silos
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotii)
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotii)
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotii)
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotii)
Świergotek kanaryjski (Anthus berthelotii)
W tle widoczna nasza "droga śmierci" - serpentyna, którą codziennie wydostajemy się z Los Silos
Los Silos - stromo tu, ale to standard na Tenerife
Pod muralem z płetwalem błękitnym
Skoro nigdzie nam się specjalnie nie śpieszy, nadszedł czas żeby zwiedzić wreszcie Garachico, malowniczo położone wśród tarasowych pól bananowych u podnóża klifów La Culata. Dużą przyjemność sprawia już samo spacerowanie po nierównych ulicach i podziwianie tradycyjnych białych domów rybackich. Zważywszy na historię miejscowości - cud, że jeszcze tu stoją. Garachico, założone przez genueńskiego bankiera Cristobal de Ponte po podbiciu Teneryfy w 1496 roku, w ciągu najbliższego stulecia przekształciło się w główny port wyspy, przede wszystkim eksportując cukier i wino. Kolejny wiek nie był już jednak tak łaskawy - w 1646 roku doszło do osunięcia się ziemi, w wyniku którego zginęło ok. 100 osób, a 40 statków zostało zatopionych. 5 maja 1706 roku wybuch wulkanu Trevejo zakończył złoty okres w historii miasta. Siedem warstw lawy spłynęło po zboczu Garachico, równając z ziemią i grzebiąc znaczną część miasta, a przede wszystkim port, który został praktycznie całkowicie zniszczony. Reszty dopełniły epidemie, pożary i inne kataklizmy - aż do trzęsienia ziemi w 1905 roku. Na zastygłej lawie odbudowano to, co możemy zobaczyć dzisiaj. Będąc w Garachico z pewnością trzeba odwiedzić centralny Plaza de la Libertad. przy którym znajdują się najważniejsze zabytki: Iglesia de Santa Ana, położony naprzeciw Ex-Convento de San Francisco, w którym znajdują się muzea: miasta i nauk przyrodniczych oraz Casa Palacio de los Condes de la Gomera. Pomiędzy niskimi drzewami porastającymi plac, ukryty jest pomnik Simona Bolivara - byłego naczelnika i prezydenta Wenezueli, którego rodzina pochodziła właśnie stąd.
Garachico, Iglesia de Santa Ana
Garachico, Iglesia de San Francisco
Garachico, Plaza de la Libertad
Garachico, budynek magistratu
Garachico, Iglesia de Santa Ana
Kolejne minuty to powtórka z pierwszego pełnego dnia naszego pobytu na Tenerife - z Los Realejos pniemy się w kierunku Barranco de Ruiz - z tą różnicą, że zaraz za Icod el Alto skręcamy w prawo, tak żeby dostać się na wschodnią flankę wąwozu, skąd powinniśmy mieć dobry widok na miejsce, w które ostatnim razem zlatywała większość gołębi. Parkujemy na poboczu i wchodzimy na ścieżkę, oznakowaną jako peligrosa. O tym, jakie czai się tu niebezpieczeństwo, dowiadujemy się po przejściu 100 metrów - ścieżka jest zawalona głazami, które urwały się ze ściany powyżej. Przejść może by i się dało, gdyby nie brama z siatką, oznakowana jednoznacznym prohibido el paso - czyli no pasaran! W dolnej części siatka jest jednak dziurawa, a dziura spora na tyle, że stanowi wręcz niepisane zaproszenie do jej sforsowania dla Mariana i Adama. Zanim zdążę wyrazić swoją opinię, koledzy już znikają mi z pola widzenia. Ledwo się tak stanie, a od strony ulicy nadchodzi dwóch serwisantów, którzy dochodzą do bramy i w wymowny sposób debatują na temat dziury w siatce. Jeden z nich powraca do auta i po chwili taszczy już ze sobą... nową, grubszą siatkę i narzędzia do jej montażu. Będzie wesoło. Udając, że wcale nie uczestniczymy tu w żadnej kontrabandzie, zajmujemy się ptakami. Gołębie wprawdzie latają nad wąwozem, ale w zdecydowanie mniejszej liczbie i o wiele dalej, niż poprzednio. Wygląda na to, że nie był to najlepszy pomysł, żeby zajeżdżać wąwóz od wschodu. Skoro jednak już tu dotarliśmy przechodzimy się kilkaset metrów wzdłuż Barranco de Ruiz w drugą, dozwoloną stronę, co skutkuje obserwacjami pary góropatw berberyjskich, modraszek i świstunek kanaryjskich, kanarków, pokrzewki aksamitnej oraz dwóch rudzików podgatunku superbus. Niestety, nie udaje nam się zobaczyć mysikrólików... W pewnym momencie w wąwozie płoszą się gołębie skalne, co jest oznaką pojawienia się sokoła wędrownego, który daje zresztą świetny pokaz wokalny. W międzyczasie docierają do nas Marian z Adamem, którzy dłuższą chwilę czekać musieli na odejście serwisantów, a następnie forsowali siatkę... od góry. Cóż, jak ktoś woli gimnastykę zamiast ptaków... :).
Barranco de Ruiz
Barranco de Ruiz
Koniec żartów i koniec przejścia
Świstunka kanaryjska (Phylloscopus canariensis)
Barranco de Ruiz z widocznym w tle Pico del Teide
Jeszcze w paru miejscach próbujemy odbijać w boczne drogi, prowadzące wyżej, w miejsca, gdzie szosa przebiega nad linią sosnowego lasu, ale nawet te manewry nie przybliżają nas do mysikrólików. W końcu dochodzimy do wniosku, że jutro mamy na nie cały dzień, a tymczasem pora już zmierzać w kierunku południowego wybrzeża i zakończyć wspólny pobyt na Tenerife jakimś spektakularnym kulonem. ;) Informacje o tym gatunku, które udało się pozyskać przed wyjazdem, wskazują na El Medano, co jest nam bardzo na rękę, bo stamtąd do lotniska jest jak rzut beretem. Pierwsze współrzędne wyprowadzają nas jednak na kamienistą plażę, gdzie co najwyżej pooglądać możemy kraby, dzielnie walczące na mokrych kamieniach z naporem fal. Po przerwie na zakupy w HyperDino, próbujemy w kolejnym miejscu. Tym razem teren wygląda idealnie - taka półpustynia z dużą ilością suchych krzaków - w podobnym biotopie obserwowałem kulony w Izraelu czy Maroku. Różnica jest jednak zasadnicza - we wspomnianych krajach, po kilkudziesięciominutowym spacerze po takim siedlisku, dałoby się zobaczyć z 20-30 gatunków. Tutaj zaś bieda, aż piszczy - dwa świergotki kanaryjskie, to chyba jakiś żart. Poza tym, jedyną formą życia jest jakiś mały stawonóg wielkości trzech ziarnek piasku, który zresztą i tak od razu kryje się pod jednym z kamieni - jakby zawstydzony swoim wychylającym się przed szereg jestestwem. Przydałoby się już zmienić teren - najlepiej na inną wyspę, bo Tenerife zaczyna nas już nużyć swoim zestawem gatunkowym. Na to jednak musimy poczekać do pojutrza.
W biotopie mysikrólikowym
Iglesia de Santiago del Teide
El Medano
Krab
Kraby
HyperDyno - wybór ryb nieco się różni od tego w naszym "Rybexie" ;)
Półpustynia bez życia
Ponieważ Adam rezerwował swój bilet przez telefon, nie ma przy sobie karty pokładowej - nie wiadomo czy będzie to stanowiło większy problem, ale na wszelki wypadek udaję się z nim na lotnisko żeby wesprzeć go swoim angielskim. Język ten przydaje się tu jednak tak samo, jak suahili, bowiem zarówno facet w lotniskowej informacji (!), jak i przyjmujący bagaże do odprawy, z uporem maniaka próbują porozumieć się z nami w jedynym znanym sobie języku - hiszpańskim. Przy stanowisku odprawy jest już w ogóle cyrk na kółkach, ponieważ radosna obsługa odmawia przyjęcia bagaży od polskiej rodziny, próbującej odprawić się przed Adamem. Włączam się do negocjacji i jak się okazuje, z niewiadomych przyczyn uznano, że wszystkie bagaże główne przypisane są na jedną osobę. Kabaret. Na szczęście skecz nie ma kontynuacji podczas odprawy Adama, któremu wydrukowana zostaje bezpłatnie karta pokładowa. Życzymy sobie powodzenia, a ja jestem w stu procentach pewny, że nam, na Tenerife, przyda się ono bardziej.
Będąc w El Medano, rzucił nam się w oczy wystający w ocean przylądek Punta de Abona, zwieńczony latarnią morską - na oko, oddalony o jakieś 20 kilometrów na wschód. Z braku lepszych pomysłów na ptaki, postawiamy podjechać tam, żeby popatrzeć chwilę na wodę. Celowo nie piszę "na ptaki", bo oczywiście nie widzimy niczego co miałoby skrzydła. Na pocieszenie pozostaje nam widok stadka grindwali krótkopłetwych, które szczególnie cieszą Dawida.
Punta de Abona
Widoczne z oddali ruiny kościoła Abades w opuszczonej wsi Leper
Punta de Abona
Żeby jednak zakończyć dzisiejszy dzień jakimś wyraźniejszym akcentem, proponuję odwiedziny dwóch pobliskich atrakcji, natury nieprzyrodniczej. Pierwsza z nich to pirámides de Güímar - zrekonstruowane szczątki sześciu tajemniczych budowli, które według niektórych hipotez mają być obserwatoriami astronomicznymi Guanczów (podczas przesilenia letniego z platformy na najwyższej z piramid ujrzeć można podwójny zachód słońca). Według innych, to z kolei jeden wielki pic na wodę, bowiem niedawno ustalono, że zostały one zbudowane bezpośrednio na warstwach, zawierających... XIX-wieczną ceramikę. Dopóki jednak nie udało się potwierdzić w stu procentach żadnej z tych tez, biznes kwitnie tu na całego. Jeżeli spodziewacie się czegoś na kształt azteckich piramid w Teotihuacán, przeżyjecie rozczarowanie, bowiem ich odpowiedniki z Güímar niewiele różnią się od powszechnych na wyspie tarasów uprawowych. Gdyby jednak ktoś zdecydował się zapłacić 18 EUR za przejście kilometrowym szlakiem pomiędzy kupami kamieni, to musi pamiętać, że trasa pochłania około godziny, a ekspozycja zamykana jest o 18-tej. Nam udaje się znaleźć darmową dziurę w płocie, przez którą widać w zasadzie wszystko co trzeba. Jeśli ktoś nie jest skrajnym fanem archeologii, polecam właśnie to rozwiązanie.
Güímar
Güímar
Z Güímar niedaleko (11 km) jest do miasteczka Candelaria - a to miejsce, które z pewnością warto odwiedzić będąc na wschodnim wybrzeżu Tenerife. Położona bezpośrednio nad oceanem mieścina słynie przede wszystkim jako najważniejszy ośrodek kultu maryjnego i główny cel pielgrzymek na Wyspach Kanaryjskich. Jak głosi legenda, w XIV wieku dwójka pasterzy odnalazła na plaży posążek przedstawiający kobietę z dzieciątkiem i świecą (hiszp. candela - świeca). Figurka była przedmiotem kultu wśród Guanczów, którzy przechowywali ją w jaskini i nazywali ją Chaxiraxi. Po podboju Tenerife przez Hiszpanów, przeniesiona została do innej groty - Cueva de Achbinico, gdzie przebywała do 1826 roku, kiedy zabrały ją... wody oceanu, Kilka lat później miejscowy rzeźbiarz Estévez del Sacramento stworzył nową figurkę, którą po dzień dzisiejszy można oglądać we wnętrzu, powstałej całkiem niedawno (1959) Basílica de Nuestra Señora de Candelaria. Miejsce to znajduje się przy głównym, dużym placu - Plaza Patrona de Canarias, na którego wschodniej flance zobaczyć można inne ciekawe zabytki: Estatuas De Los Menceyes - dziewięć brązowych posągów wielkich wodzów Guanczów (menceyów), rządzących dziewięcioma okręgami, na które podzielona była dawniej Tenerife. Przedstawieni są tu Acaymo (mencey Tacoronte), Adjona (mencey Abona), Anaterve (mencey Güímar), Bencomo (mencey Taoro), Beneharo (mencey Anaga), Pelicar (mencey Icod), Pelinor (mencey Adeje), Romen (mencey Daute) oraz Tegueste (mencey Tegueste), Za ich plecami, fale Atlantyku obmywają piaski jednej z kilku czarnych plaż w Candelaria. Na południowym krańcu promenady, przy której znajdują się posągi, zlokalizowana jest grota Cueva de Achbinico, w której rdzenni mieszkańcy Tenerife oddawali niegdyś cześć Czarnej Madonnie. Aha - jeszcze jedno. Zwiedzając bazylikę, warto odwiedzić pomieszczenie w jednej z bocznych naw, w której znajduje się chyba najbardziej naturalny, plastyczny i żywy posąg ukrzyżowanego Chrystusa, jaki miałem okazję widzieć - jego spojrzenie naprawdę przeszywa...
Candelaria, Basílica de Nuestra Señora de Candelaria
Candelaria: Estatuas De Los Menceyes
Candelaria: Estatuas De Los Menceyes
Candelaria: Cueva de Achbinico, w której przechowywano świętą figurę Maryi
Candelaria: Plaza Patrona de Canarias
Candelaria, święta figura maryjna w Basílica de Nuestra Señora de Candelaria
Candelaria, Basílica de Nuestra Señora de Candelaria
Z Candelaria mamy już łatwą drogę do domu - 80 kilometrów po kulturalnych autostradach przez San Cristóbal de La Laguna i północne wybrzeże wyspy. Plus 100 do komfortu!
* * *
Nie było nas jeszcze w północno-wschodniej części wyspy, a jednocześnie ciągnęło nas tam parę spraw: chęć zobaczenia najlepiej zachowanych fragmentów dziewiczych lasów wawrzynowych, ochota na mysikrólika kanaryjskiego i lokalny podgatunek zięby oraz po prostu żądza nowych wrażeń i widoków. Od kolegi Sergiusza Owczarka, który wizytował te rejony parę dni temu dowiadujemy się, że w miejscowości San Andrés obserwował on stadko jerzyków jednobarwnych, których stale nam brakuje. Ponadto, właśnie w tej okolicy znajdowało się też kilka bardziej znanych wśród ptasiarzy zbiorniczków ze słodką wodą, a nasze pragnienie wyczesania jakiegoś "Amerykańca" nadal nie zostało zaspokojone. Plan na ostatni dzień pobytu na Tenerife, był więc z grubsza gotowy. Ktoś (zgadnijcie kto?) rzucił jeszcze pomysł ponownego wypłynięcia w rejs na walenie, ale nawet pomijając rozważania nad sensem wydawania pieniędzy, żeby obejrzeć, najpewniej dokładnie ten sam zestaw co parę dni temu, dzisiejszy ocean to nie było miejsce na relaksujące wycieczki. Kilkumetrowe fale roztrzaskiwały się o kamieniste wybrzeże w Los Silos z budzącą respekt siłą i jeśli miałbym już wypłynąć w takich warunkach, to na pewno nie takim katamaranem-łupiną, jak ostatnio - co, jak co, ale nie nazywam się Thor Heyerdahl.
Morze nie zachęca do rejsu...
Obserwacje rozpoczynamy w stolicy wyspy i prowincji o tej samej nazwie - Santa Cruz de Tenerife, która jest pełnym życia miastem portowym. Zatrzymujemy się w pobliżu długiego basenu portowego, stanowiącego schronienie dla pływających platform wiertniczych, kontenerowców i paru liniowców. Kontrolujemy ocean, przyglądamy się niebu, ale nie widzimy niczego interesującego. Najciekawszym spostrzeżeniem z tego miejsca jest chyba ogromna ilość rowerzystów - skądś się w sumie muszą brać Ci wszyscy hiszpańscy potentaci kolarstwa szosowego.
Platforma wiertnicza nieopodal Santa Cruz de Tenerife
San Andrés: Avenida Marítima de San Andrés
San Andrés - nasz kolejny przystanek - to bardzo ładnie usytuowana kolorowa miejscowość, zbudowana na skalnym zboczu u podnóża gór Anaga. Ponieważ przyjeżdżamy tu dla jerzyków, lokujemy się na nabrzeżnej promenadzie, przy głównej ulicy, Avenida Marítima de San Andrés, skąd rozpościera się najkorzystniejszy, niczym nieograniczony widok na nieboskłon. Nad górami udaje nam się zobaczyć trzy pustułki i kruka lokalnych podgatunków... I to by było na tyle. Trochę ciekawiej (choć w kanaryjskich standardach) jest na oceanie, gdzie odnotowujemy rybitwę czubatą, dwie śmieszki i czaplę siwą (tak, człowiek cieszy się tu z takich obserwacji). Na szczęście dojrzeć można też grupkę czterech grindwali krótkopłetwych - te, przynajmniej dają nam pewien zastrzyk endorfin, które dotąd musieliśmy uzupełniać wcinając hiszpańskie słodycze. Z miasteczka wyjeżdżamy drogą TF-121 na wschód i po trzech kilometrach przystajemy na Mirador Las Teresitas, skąd rozpościera się widok na najsłynniejszą plażę na Tenerife - Playa de Las Teresitas. Ciekawostką jest, że jej złocisty piasek przywieziono tu z Sahary. Swoją popularność zawdzięcza też wygiętemu w cięciwę falochronowi, dzięki któremu przylegające doń wody są idealne do kąpieli. W rytmach hiszpańskiej muzyki z parkującego obok auta, przyglądamy się chwilę młodzieży grającej w ringo, kołyszącym się na falach rybackim łodziom, a przy okazji w kadr napataczają się kanarki i dwie góropatwy berberyjskie. A na oceanie, honor znów ratują grindwale - tym razem, w sile dziesięciu osobników. Co byśmy bez nich zrobili? ;)
Playa de Las Teresitas
San Andrés
Playa de Las Teresitas i San Andrés
Po kilku minutach ostrej wspinaczki, droga kończy się w Igueste de San Andrés - jesteśmy teraz najdalej na wschód, podczas naszego pobytu na Tenerife. Lokalizacja miejscowości jest prawdziwie urokliwa - składa się ona w zasadzie z dwóch ulicówek, oddzielonych płytkim wąwozem o tej samej nazwie, którego dnem płynie wąska strużka otoczona zaroślami trzciny papirusowej. Ściany wąwozu porasta zaś jeden wielki rajski ogród, pełen soczystej zieleni bananowców, figowców i awokado, pokryty kolorowym dywanem kwiatów i rododendronów. W odróżnieniu od Masca, miejsce zdaje się bardziej tętnić życiem - choć gatunkowo jest bardzo podobnie. Różnicę czynią pierwiosnki (co najmniej trzy) oraz ładna amerykańska papuga - szmaragdolotka andyjska, którą jednak z całą pewnością potraktować można jako uciekiniera. Przechodzimy na wschodnią stronę wąwozu i wdrapując się pomiędzy malowniczo położonymi białymi domami, wydostajemy się na Plaza San Pedro, przy którym zlokalizowany jest Iglesia De San Pedro Apostol - jego wieżyczka zwieńczona jest ciekawą figurą Chrystusa z rozpostartymi ramionami, przywodząca na myśl monumentalną statuę z Rio de Janeiro. Do auta wracamy wzdłuż mocno wyschniętego cieku, który przypomina zagrodę dla drobiu hodowlanego - o miejsce przy wodopoju rywalizują piżmówki amerykańskie, sołtysy krzyżówek, kury i gołębie miejskie - te pierwsze przyłapujemy nawet na... kanibalizmie! Z "normalnych" ptaków trafiają się dwie pary pliszek górskich canariensis oraz sześć kokoszek. Pawła intryguje głos dobiegający z bujnych ogrodów na dnie wąwozu - ciężko przyrównać go do czegokolwiek znanego. Jak się później okazało, był to zapewne któryś z afrykańskich szpakowatych, błyszczaków - kolejny uciekinier z kategorii L(oro Park). Przesadzają chwilami Ci Hiszpanie...
Igueste de San Andrés
Igueste de San Andrés
Igueste de San Andrés
Szmaragdolotka andyjska (Psittacara wagleri)
Pierwiosnek (Phylloscopus collybita)
Bananowiec (Musa paradisiaca)
Bananowiec (Musa paradisiaca)
Bananowiec (Musa paradisiaca)
Cibora papirusowa (Cyperus papyrus)
Daktylowiec (Phoenix L.)
Igueste de San Andrés
Igueste de San Andrés
Iglesia De San Pedro Apostol
Iglesia De San Pedro Apostol
Piżmówki amerykańskie (Cairina moschata)
Kokoszka (Gallinula chloropus)
Piżmówka amerykańska (Cairina moschata) w wersji kanibalistycznej
Pliszka górska (Motacilla cinerea canariensis)
Pliszka górska (Motacilla cinerea canariensis)
Z Igueste de San Andreas musimy się wrócić do San Andrés, gdzie obieramy kierunek na północ. Kierujemy się teraz w stronę Mirador Pico Del Inglés i lasów wawrzynowych. Duże przewyższenia, niekończące się serpentyny i zakręty przyprawiające o mdłości, wiodą przez młody iglasty las. Gdzieś tu, postanawiamy rozprawić się z mysikrólikiem kanaryjskim. Wybieramy losowe miejsce z optymalnym biotopem - z jednej strony stroma ściana z wysokimi sosnami, z drugiej przepaść, na krawędzi której rosną półmetrowe iglaczki. Typ okazuje się dobry! Reakcja na wabienie jest błyskawiczna - mysikrólik pokazuje się na chwilę na krawędzi stromej ściany, po czym zlatuje w dół urwiska. Żeby poprawić kąt widzenia wchodzimy na betonowe słupki, oddzielające drogę od przepaści i w tym momencie, Dawid zauważa leżący za jednym ze słupków... Ipod. Udaje się nam go uruchomić - na szczęście nie ma hasła dostępu, a baterii wciąż blisko połowa - mimo, iż ostatnie zapisane zdjęcie (z okolicy w której jesteśmy), jest sprzed blisko tygodnia, a temperatury tu nie rozpieszczają. Z Dawidem rozpoczynamy kilkunastominutowe "śledztwo", w ramach którego udaje nam się ustalić, że znalezisko jest własnością pary starszych i lubiących podróże Kanadyjczyków (o imionach David i Nancy), którzy na Teneryfie bawią od kilku tygodni. To jednak wciąż za mało. Wreszcie znajdujemy wizytówkę - są dwa numery telefonów, adres pracy oraz mail. Jest też "mesendżerowy" ślad prawdopodobnej żony. Trzeba działać. Próbuję dzwonić na oba numery, ale chociaż mam sygnał i na pulpicie wyświetlają mi się nazwy kanadyjskich stanów, odzewu brak. Podobnie z sms-ami z prośbą o kontakt. Przekopuję więc Facebooka, aż wreszcie udaje mi się znaleźć tego samego człowieka. Wysyłam zaproszenie do znajomych, pozostawiam wiadomość w skrzynce. Piszę maila. Odpowiedzi jednak nie ma. Gdyby udało się połączyć z wi-fi z i-poda, może trafilibyśmy na nowy ślad... Okazja taka, nadarzy się dopiero po powrocie do Polski. Udaje mi się znaleźć maila pani Nancy, na łamach którego dziękuje ona ambasadzie w Madrycie, za pomoc, której ta udzieliła im "po tym, co spotkało ich na Teneryfie dwa tygodnie temu". Skrobię maila i już po dwóch minutach mam odpowiedź, a po kilku dalszych telefonuje już do mnie pan David - z zastępczego telefonu. Tamte przepadły, razem z Ipodem, dokumentami i kosztownościami, kiedy ukradziono im plecak na drodze do Mirador Pico Del Ingles. Jest zszokowany, nie kryje radości - przyznaje, że chociaż spisał już pamiątki z wakacji na straty, w głębi duszy liczył, że jakimś cudem znajdą go miłosierni Samarytanie - do tego anglojęzyczni ;). Co za historia! Jak to się stało, że złodzieje pozbyli się tableta za kilkaset dolarów? Może wypadł im z ukradzionego plecaka, podczas ucieczki motocyklem? A może po prostu obawiali się, że za jego pomocą zostaną namierzeni przez policję? W sumie to nieistotne. Ważne, że urządzenie z bezcenną dla właścicieli zawartością (w albumach znajdowały się tysiące zdjęć z 5-6 lat) powróciło do nich, jeszcze na schyłku ich pobytu na Wyspach Szczęśliwych. Takie historie z happy endem cieszą niesamowicie!
Droga do Mirador Pico Del Inglés
Mysikrólik "kanaryjski" (Regulus regulus teneriffae)
Znaleziony Ipod
Powróćmy jednak do bieżących wydarzeń. Dojeżdżamy do usytuowanego na zielonym dachu masywu Anaga, Mirador del Pico del Inglés. Przewodniki zgodne są co do tego, że to jeden z najatrakcyjniejszych punktów widokowych na wyspie - patrząc na wschód, przy bezchmurnej aurze, widok obejmuje cały masyw aż do miasta Santa Cruz. W kierunku zachodu, sama wyspa Teneryfa majestatycznie wznosić się ma ponad morze, z górą Teide na jej szczycie. W środku, z morza wyłaniać się powinny wyspy Gran Canaria i La Palma. No, ale to przy dobrej widoczności, a dzisiejszej daleko do takiej - cała okolica spowita jest bowiem nieprzenikliwie gęstą mgłą. W sumie to zastanawiamy się nad istotą zatrzymywania się w tym miejscu, ale wszystkie czarne myśli mijają, kiedy naszych uszu dochodzą głosy mysikrólików! Po chwili, przed lufami naszych obiektywów ugania się już kilka ptaków, które jednak ustrzelić jest niezwykle ciężko - przede wszystkim z powodu ich bliskości oraz ruchliwości, w panujących warunkach pogodowych wyzwalających okrutne czasy naświetlania. Na dokładkę dostajemy też parę zięb podgatunku canariensis, wydzielonego niedawno z "ogólnokanaryjskiego" podgatunku tintillon. No to teraz czekamy na kolejne wyodrębnienie - bo jeśli to nie jest kandydat do splitu, no to już nie wiem, co miałoby nim na Tenerife być :).
Mirador Pico Del Inglés
Mysikrólik "kanaryjski" (Regulus regulus teneriffae)
Mysikrólik "kanaryjski" (Regulus regulus teneriffae)
Mysikrólik "kanaryjski" (Regulus regulus teneriffae)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Zięba (Fringilla coelebs canariensis)
Niekończące się serpentyny
Kierujemy się na zachód i wjeżdżamy wreszcie w gęsty i ciemny, piękny las wawrzynowy, który swoim kobiercem pokrywa całą drogę. Naprawdę, warto przyjechać tu tylko dla zobaczenia tej formacji. Las wawrzynowy, który aktualnie istnieje na Teneryfie, miał swój początek w starych lasach trzeciorzędowych basenu morza Śródziemnego, które zniknęły miliony lat temu. Las, przez który właśnie przejeżdżamy, złożony jest z około dwudziestu różnych gatunków drzew, pod którymi rozwija się duża ilość paproci, mchu i innych roślin właściwych zacienionemu środowisku. Rodzina wawrzynowatych jest tu reprezentowana głównie przez cztery odmiany: wawrzyn kanaryjski (Laurus novocanariensis), smaczliwka indyjska (Persea Indica), lipa (Ocotea Foetens) oraz Apollonias Barbujana, choć zobaczyć można również inne gatunki z innych rodzajów, takie jak ostrokrzew kanaryjski (Ilex canariensis), Visnea mocanera czy Picconia excelsa. W miejscach, gdzie nastąpiła degradacja pierwotnego lasu wawrzynowego, wytworzyła się unikatowa formacja Fayal-brezal, złożona przede wszystkim z Myrica Faya i wrzośca drzewiastego (Erica arborea). Poczuć się tu można jak w indonezyjskiej dżungli i tylko szkoda, że nie ma tu tyle samo życia.
Las wawrzynowy
Wawrzyn kanaryjski (Laurus novocanariensis)
Wawrzyn kanaryjski (Laurus novocanariensis)
Las wawrzynowy
Na wylocie z lasów masywu Anaga, zatrzymujemy się na jeszcze jednym malowniczym punkcie widokowym - Mirador de Jardina, który oferuje przepiękny widok na sielską dolinę La Laguna (w czasach Guanczów zwaną doliną Aguere), wąwóz Barranco de Tahodio, na którego ściany zachodzą obrzeża lasów trzeciorzędowych oraz dolinę Orotavy, z ukrytym za mgłą Pico del Teide. U obwoźnego sklepikarza zakupujemy kiść bananów (typical canarian!) oraz znane nam już kruche placki pelota de gofio (mucho typical!) - warto było nieco przepłacić, bo na okruchy tych drugich, przylatuje do nas samiec zięby canariensis. Rzut oka na krajobraz pod nami, skutkuje z kolei obserwacją stadka sześciu góropatw berberyjskich, paru kosów cabrerae oraz królika. Tenerife nauczyła nas już dawno, że na bezrybiu i rak ryba i cieszyć się należy z wszystkiego.
Mirador de Jardina: widok na dolinę La Laguna
Mirador de Jardina: widok na dolinę La Laguna
Góropatwy berberyjskie (Alectoris barbara)
Nastroje mogły nam poprawić zbiorniki wodne. Pierwszy w kolejności jest Embalse de Molina, na którym w 2004 roku obserwowano czerniczkę. Na powitanie, całujemy klamkę bramy, uniemożliwiającej nam jakikolwiek rzut oka na wodę. Nie pozostaje nam nic innego jak drapać się po błotnistym zboczu, wynoszącym się kilkadziesiąt metrów nad akwen, na lewo od ogrodzenia. Embalse de Molina okazuje się być wybetonowaną kałużą, która w Polsce nie wzruszyłaby żadnego ptasiarza i mogłaby uchodzić, co najwyżej za odstojnik oczyszczalni ścieków. Ptaki są dosłownie cztery: czapla siwa, kwokacz i dwa brodźce piskliwe. Niby biednie, ale dwa ostatnie gatunki dochodzą nam do listy wyprawowej, która siewkami dotąd nie grzeszyła. Strat jednak więcej niż zysków - schodząc pakuję się w jakiś kaktus, którego kwiaty eksplodują i oklejają moje ubranie lepką białą mazią. Jeszcze ciekawiej jest, kiedy wchodzimy do auta i uderza nas w nozdrza zapach... gnojówki. Ktoś chyba wdepnął - kwituje Dawid. W zasadzie, wdepnęliśmy wszyscy - błoto po, którym się drapaliśmy, było tak naprawdę zmieszane z gliną, najwyraźniej wymytą z pobliskich pól. Uch, czeka nas solidne mycie butów i wietrzenie auta.
Embalse de Molina
Kilka kilometrów na północ zlokalizowane są dwa pozostałe akweny wodne - Charcas de Tejina. Jeden z nich jest wyschnięty i służy aktualnie za pastwisko dla kóz, natomiast na drugim obserwujemy ptaki z "aż" czterech gatunków: łyski (10), kokoszki (4), czernice (4) oraz samca bączka. Miłośnicy ptactwa wodnego nie znajdą na Kanarach zbyt wielu okazji, żeby się wyszaleć.
Charcas de Tejina
Bączek (Ixobrychus mintus) - digiscoping
Praca na dziś skończona i teraz czekają nas już tylko przyjemności ;). Jeszcze przed wjazdem na autostradę, która zaprowadzi nas do Los Silos, znajdujemy otwartą knajpkę, gdzie zamawiamy pieczone kurczaki, frytki i porządny dzban lokalnego wina. Kelner, przyjmujący nasze zamówienia, prawie mdleje z zachwytu nad wyborem jadłospisu, ale na szczęście tym razem nie były to tylko czcze przechwałki - solidnie i treściwie napełniamy żołądki. Krótka sjesta mija nam na rozmowach z Ukraińcem, mieszkającym od paru lat na Tenerife, który wręcz namawia nas do pozostania na wyspie - bo w Polszy to i zimno będziemy mieli i pracy niet. Racji w tym sporo, ale przynajmniej ptaków więcej, a dzięki nim, nie dość że cieplej się często robi, to i praca się nierzadko znajdzie. ;)
* * *
Ponieważ o 13:50 wylatujemy z Tenerife na Fuerteventura, w południe musimy się już zameldować na lotnisku Norte w San Cristóbal de La Laguna. Czasu na ptaki mamy więc tyle co nic, więc postanawiamy podjechać tylko w pobliską dolinę La Laguna, widzianą z Mirador de Jardina, która sprawiała wrażenie biotopu idealnego, dla wciąż niewidzianych przez nas lokalnych podgatunków makolągw i szczygła. Rano pakujemy walizki, a ja rzucając kubkiem do otwartej walizki, rozpoczynam dzień od zbicia butelki najlepszego gatunkowo wina, które zakupiłem jako pamiątkę z wakacji. To zły znak - kwituje Paweł. Oby dotyczyło to tylko planowanych poszukiwań ptaków, a nie lotu na Fuertę... Tak czy inaczej, podsumować trzeba, że wino na tym wyjeździe leje się strumieniami.
Dostęp do interesującej nas części doliny możliwy jest z miejscowości Las Mercedes, położonej u samego podnóża gór Anaga. To znaczy - byłby w pełni możliwy, gdyby nie wszędobylskie ostrzeżenia w stylu "Coto privado" czy "Prohibida La Entrada", które zrozumieją nawet najwięksi językowi laicy. Mimo to, zanim zostajemy przegonieni przez bezkompromisowego macho (a raczej jego psa), do którego należy wybrany przez nas skrawek ciekawego terenu, udaje nam się chwilę pokrążyć po okolicy i wydobyć z niej rudzika podgatunku superbus, kilka lokalnych kosów i świstunek kanaryjskich oraz głosy góropatw berberyjskich. Tenerife ptasiarsko żegnamy ponowną wizytą na Mirador de Jardina, gdzie i tym razem nie zawodzi nas dobrze współpracująca zięba.
Las Mercedes
Las Mercedes
Dolina La Laguna
Niedługo potem, po terenowo dość jałowym poranku, z nieskrywaną ulgą odprawiamy nasze bagaże na popołudniowy lot na Fuerteventura. Chociaż na Tenerife udało nam się zrealizować najważniejsze punkty naszego planu, przez tydzień czasu widzieliśmy tu ptaki z zaledwie 45 gatunków i ta monotonia stawała się już naszym przekleństwem. Na szczęście, teraz tylko krótki, trwający niecałą godzinę lot niewielkim samolotem linii Binter Canarias i staniemy w obliczu nowych wyzwań. Tuż przed 14-tą, zgodnie z planem odbijamy się od pasa startowego i z każdą chwilą oddalamy się od - z tej perspektywy wreszcie widocznego kopca Pico del Teide...
Pico del Teide - na pożegnanie z Tenerife
c.d.n.