poniedziałek, 7 stycznia 2013

Lubelszczyzna w cieniu mszarnego - lipiec 2012

Niewątpliwie jednym z najgłośniejszych wydarzeń ornitologicznych w roku 2010, stało się wykrycie przez zespół dra Marka Kellera, pierwszego w Polsce lęgu puszczyka mszarnego, w Lasach Sobiborskich na Lubelszczyźnie. Było to zarazem 15-te stwierdzenie tego gatunku w Polsce, a zaledwie 4-te poza Puszczą Białowieską. Po zarejestrowaniu tej informacji, nie byłem zapewne jedyną osobą w Polsce, która myślała o tym, jak by to było stanąć oko w oko z Wielką Szarą Sową - ptakiem dla mnie wręcz mitycznym. Wtedy nie myślałem jeszcze na poważnie o podjęciu poszukiwań, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, Lasy Sobiborskie to obszar o powierzchni niespełna 10 tysięcy ha i szukanie całkiem w ciemno nie wchodziło w grę. Nie można było też liczyć na żadną dokładniejszą informację o miejscach obserwacji - osoby biorące udział w badaniach nie puściły pary z ust, co zresztą ogromnie im się ceni i było jak najbardziej zrozumiałe. Postanowiłem zaczekać jak rozwinie się sytuacja, licząc na wzrost populacji lęgowej w roku kolejnym, w którym nie znaleziono jednak ani jednej pary lęgowej. Ale Lubelszczyzna nie pozwoliła o sobie zapomnieć. W międzyczasie zrodził się plan letniej ekspedycji na "drapole", w ramach której można by szukać błotniaków stepowych, gadożerów, kurhanników, orzełków i innych wschodnich rzadkości. Pomysł zaczął się krystalizować wiosną 2012 roku, kiedy z różnych źródeł zaczęły wyciekać, niepotwierdzone wprawdzie informacje, o dobrym sezonie mszarnego: mówiono nawet o 8 parach lęgowych, z czego części w okolicach Włodawy. To już było coś. Pod koniec czerwca ustalił się termin (13-15 VII) i skład wyprawy: Marian Domagała, Krzysiek Ostrowski, Michał Zawadzki i ja. Na "mszarną" część wycieczki zadeklarowała się też grupa: Radek Gwóźdź, Paweł Malczyk i Wojtek Miłosz, z którymi mieliśmy spotkać się drugiego dnia. Wyruszyliśmy w nocy z 12 na 13 lipca, zapominając o konieczności mierzenia sił na zamiary i z nadzieją, że wiara góry przenosi.

Szczęśliwa trzynastka

Na Lubelszczyznę docieramy ok. 5 rano, co nie jest optymalną porą do obserwacji szponiastych. Tak więc, w drodze na polecone nam Dzikie Pola, leżące na najdalszych, wschodnich rubieżach Polski, zatrzymujemy się na położonych wśród lasów, malowniczych stawach w Rudzie Rożnieckiej. Już na wstępie, pośród czernic i łysek, udaje się nam wypatrzeć hełmiatkę w upierzeniu samicy - w tym rejonie Polski to rzadkość! Chwilę potem zauważamy 4 samce podgorzałki - dla "Ślązaków" niezła gratka, tu jest raczej standardem. Nad stawami polują niezliczone rybitwy rzeczne, co najmniej 5 błotniaków stawowych, a kaczki co jakiś czas są płoszone przez szybujące bieliki. Klimat tego miejsca tworzy udany chór ptasich głosów, z którego udaje się nam wychwycić samca dziwonii, perkozka, wodnika, turkawkę, strumieniówkę i jarzębatkę. Z jednego ze stawów położonego tuż przy grobli, podrywa się łabędź krzykliwy. Jak na połowę lipca, dość ciekawa obserwacja. Później okazuje się, że pojedynczy osobnik jest tu obserwowany od dłuższego czasu.

Rozległe przestrzenie koło Rudy Rożnieckiej 
Rozległe przestrzenie koło Rudy Rożnieckiej 
  Stawy w Rudzie Rożnieckiej
 Stawy w Rudzie Rożnieckiej
Błotniak stawowy (Circus aeruginosus) odpoczywający na grobli
 Stawy w Rudzie Rożnieckiej
Stawy w Rudzie Rożnieckiej
Łabędź krzykliwy (Cygnus cygnus)

Kompleks okazuje się dużo większy, niż się spodziewaliśmy przeglądając "googlowskie" mapy. Staje się więc jasne, że jeśli nie chcemy przegapić kominów termicznych na Dzikich Polach, musimy zrezygnować z kontroli najdalej położonych stawów. Powietrze nagrzewa się w tempie błyskawicznym i kiedy pakujemy sprzęt do auta, nad okolicznymi polanami pojawiają się już myszołowy i para trzmielojadów.
Pierwszy etap naszego wschodniego "drapolicza" zaczyna się w zachodniej części Dzikich Pól, w powiecie tomaszowskim. Wieść gminna niosła, że w tej okolicy spotkać można gadożery z "zagranicznej" populacji. W powietrzu krążą już bociany obu gatunków, myszołowy, błotniaki stawowe i orliki krzykliwe. Po jakimś czasie, zauważamy dwa, podejrzanie wyglądające, duże, jasne ptaki z szerokimi, długimi skrzydłami. Kiedy zmniejsza się dystans obserwacji, jesteśmy już pewni, że to GADOŻERY! Przez ponad godzinę widzimy jak ptaki polują (jednak bezskutecznie), zawisając przy tym charakterystycznie w powietrzu. Początek jak marzenie!
Przemieszczając się dalej na wschód docieramy do przygranicznego kompleksu stawów w Wierzbicy. Przygranicznego dosłownie - przekroczenie grobli tych ostatnich, może równać się interwencji ze strony Straży Granicznej. Miejsce to tętni życiem, a wizyta w Wierzbicy pozostanie jednym z najprzyjemniejszych akcentów całej wycieczki. Wokół nas polują rybitwy trzech gatunków: rzeczne, czarne i białowąse. Kilkakrotnie udaje się nam zaobserwować przelatujące bączki oraz żerujące zielonki! Tych ostatnich stwierdzamy co najmniej pięć, z tego 2-3 osobniki wizualnie, kiedy zwinnie przemieszczają się po płatach nawodnej roślinności i pokonują gąszcz przybrzeżnych trzcinowisk. Dużą satysfakcję dała nam obserwacja pary zauszników z młodym i rodzinki perkozów rdzawoszyich z dwoma "pullusami". Wszystkie stawy są nabite wodą, stąd siewki reprezentują - pojedyncze: łęczak i piskliwiec. Na ostatnim stawie pływa stadko ok. 40 gęgaw - tu stwierdzamy też największą koncentrację kaczek, wśród których udaje się znaleźć 4 cyranki. Wystarczy spojrzeć w niebo i można być pewnym, że w najgorszym przypadku zobaczymy na nim błotniaka stawowego albo boćka. Odrobina cierpliwości jest wynagradzana szybującym orlikiem krzykliwym.
Opuszczając teren stawów znajdujemy bluzę, przewieszoną przez szlaban. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że należała do Mariana, który najwyraźniej zaaferowany widokami, zostawił ją tu, na dobrą godzinę. Choć obok kilkakrotnie przechodzili stawowi, którzy musieli ją zauważyć, dokumenty, pełen portfel, karty kredytowe i klucze do auta, były na swoim miejscu. Ot, wschodnia uczciwość!
A propos stawowych dodać muszę, że uczciwość szła u nich w parze z życzliwością i uprzejmością. Nie tylko nie robili nam żadnych wyrzutów z powodu naszej obecności, ale wręcz zapraszali do zwiedzenia kompleksu. I nie mogłoby podobnie być na Śląsku...?

 Stawy w Wierzbicy
 Stawy w Wierzbicy

 Stawy w Wierzbicy
 Chwilę, po obserwacji zielonek
 Stawy w Wierzbicy
Cerkiew - chyba już po ukraińskiej stronie...
Bączek (Ixobrychus minutus) w kontrze
Bączek (Ixobrychus minutus)

Po owocnie spędzonych dwóch godzinach pakujemy się do aut. Najciekawsze wydarzenia rozgrywają się nierzadko, kiedy sprzęt jest już w plecakach, a obserwatorzy "czeszą" okoliczne krzaczki;). Nie inaczej było tym razem. Podniosłość chwili przerwał brutalnie krzyk Krzyśka: draaaaaapol w ślizgu! W takich chwilach, aparat schowany w plecaku, nierzadko zaczepia paskiem o szlufkę, o której nie miało się do tej pory pojęcia, odłącza się od niego obiektyw, kończy się pamięć na karcie, albo po prostu sięga się nie do tego plecaka co trzeba. Tak było i tym razem w przypadku moich towarzyszy. Z tym większą satysfakcją, już po kilku sekundach, pierwszy dobyłem aparatu, który przezornie zostawiłem na siedzeniu i wystrzeliłem serię, w sunącego już pod słońce ptaka, który po niecałej minucie zniknął nam z oczu. Niestety, jeśli pomyśleliście właśnie: "Jak to dobrze, że chociaż jeden zachował przytomność umysłu" to byliście w błędzie. W ferworze walki, nie sprawdziłem bowiem ustawienia pokrętła, regulującego tryb pracy aparatu, które postanowiło zmienić swoje położenie na pozycję "tryb nocny". Oznacza to - ni mniej, ni więcej - horrendalnie długi czas naświetlania. Efekty (przypominam, że ptak leciał pod słońce) łatwo przewidzieć.  Mój wyraz twarzy, chwilę po spojrzeniu na świecący nieskazitelną bielą, ekran wyświetlacza, był z pewnością bezcenny. Na szczęście, jako takie zdjęcia z dalszej odległości wykonał też Marian, a z moich  udało się co nieco odzyskać, dzięki obróbce komputerowej. W efekcie finalnym, mogliśmy oznaczyć ptaka jako immaturalnego KURHANNIKA! Choć samą obserwację trudno uznać za satysfakcjonującą, to jednak "komisem" nie można pogardzić! Ponadto, dla mnie był to gatunek numer 300 w Polsce!

To, co udało się odzyskać, z przepalonego zdjęcia kurhannika...

Ostatni etap poszukiwań drapoli (ciągle nam było mało) rozegrał się na bezkresnych polach w okolicach Oserdowa. Chociaż ptaków było tu zdecydowanie za mało, to wszystko wynagradzał widok z kurhanu, na ukraińskie pustkowia. Ostatecznie, zobaczyliśmy też dwa orliki krzykliwe, kilka myszołowów i pustułek. Jak wyjaśnił nam, napotkany tu Waldek Gargoła z LTO, szponiaste ruszą jak tylko pojawią się ścierniska - a więc za około dwa tygodnie. Dzięki niemu zaoszczędziliśmy też być może kłopotów, zgłaszając telefonicznie naszą obecność (oraz wyjaśniając jej celowość) na posterunku granicznym, doskonale widocznym ze wzniesienia, na którym rozstawiliśmy lunety (tak, tak, to lunety OBSERWACYJNE, nie wojskowe dalmierze...). Polecam uczynić to samo wszystkim, wybierającym się w to miejsce, w celu innym, niż dywersyjnym.

 Widok w stronę ukraińskiej granicy
 Dzikie Pola pod Oserdowem
Droga na kurhan
Orlik krzykliwy (Aquila pomarina)

Pomyślny dzień był dopiero na półmetku, ale czekała nas jeszcze długa druga (bite 3 godziny) do Okuninki pod Włodawą, gdzie mieliśmy zaplanowane spotkanie z grupą Radka i gdzie postanowiliśmy rozejrzeć się za noclegiem. Pozwalamy sobie jednak na mały skok w bok i odwiedzamy Suśle Wzgórza w Chochłowie. Tuż za terenem wioski, znajduje się jedna z najliczniejszych w kraju, kolonia susłów perełkowanych Spermophilus suslicus, objęta w 1995 roku ochroną rezerwatową. Susły to niezwykle pocieszne i wdzięczne zwierzątka, ale do ich obserwacji potrzeba chwili bezruchu, skupienia i cierpliwości. Czasem widać ich kilka jednocześnie, to zaś głowa któregoś "wynurza" się z norki tuż koło obserwatora, by za chwilę wszystkie, kierowane instynktem, zniknęły na dłuższą chwilę pod ziemią. Generalnie wygląda to tak, że one zawsze wiedzą gdzie jesteś, a Ty mało kiedy możesz powiedzieć to samo. Ostatecznie udaje się porobić nawet niezłe zdjęcia. Zgodni jesteśmy co do tego, że warto było nadrobić kilkanaście kilometrów, aby odwiedzić to miejsce.
 
Suśle Wzgórza w Chochłowie





W Okunince jesteśmy późnym wieczorem i choć miasteczko okazuje się być, tętniącym życiem, ośrodkiem wypoczynkowo - rekreacyjnym, nie jest łatwo znaleźć nocleg w przystępnej cenie (a może właśnie z tego powodu). Po kilkudziesięciu minutach mamy wrażenie, że lokalna społeczność zmówiła się, aby złupić nas co do ostatniego grosza. Przy okazji: centrum miejscowości polecam tylko, jeśli lubicie gwar i wydawanie pieniędzy. W innym wypadku, radzę szukać noclegu o niższych standardach na obrzeżach, podobnie jak i my to uczyniliśmy. Nasze domki letniskowe, położone pod lasem, okazały się mieć wszystko, czego dusza wędrowca potrzebuje do szczęścia: gorącą wodę, łóżka i kuchenkę gazową. No i niewątpliwy urok, którego nie oferuje żaden, droższy, wielogwiazdkowy hotel.

Szukanie igły w stogu siana

O 7 rano spotykamy się przed Kościołem w Okunince i w siedmioosobowym składzie ruszamy na podbój Lasów Sobiborskich.
W tym miejscu zmuszony jestem poczynić mały przerywnik, zanim czytając to, pomyślicie o nas coś niepochlebnego. Nie - nie błądziliśmy całkiem po omacku, a przynajmniej w naszym mniemaniu. Po pierwsze, mieliśmy relację miejscowego, który w 2011 widział dużą, szarą sowę, w okolicy jezior, położonych na południe od Okuninki. Wszystkie one znajdują się na zachód od drogi Chełm-Włodawa, która przecina wpół Lasy Sobiborskie i do tej części ograniczyliśmy swoje poszukiwania. No dobrze - pomyślicie - ale przeczesywanie 5 tysięcy hektarów w 7 osób? Śpieszę więc dodać, że przed wyjazdem przeprowadziliśmy zwiad na mapach geoportalu. Uwzględniając preferencje siedliskowe puszczyka mszarnego, wytypowaliśmy większe skupiska terenów podmokłych, zwłaszcza znajdujące się przy ogólnodostępnych drogach (opierając się na przesłance, że nas informator nie był instruktorem survivalu ani tropicielem łosi). Dało nam to pewną wizję naszych ambitnych poszukiwań, której postanowiliśmy się kurczowo trzymać, jak tonący brzytwy. Aby przeczesać jak największy obszar, przyjęliśmy następującą taktykę: desant samochodowy w wybrane miejsca, następnie podział na kilka grup i rozdzielenie się we wszystkie możliwe strony.
Lasy Sobiborskie to szczególny kompleks leśny. Bór, w którym dominantem jest sosna, co jakiś czas urozmaicany jest brzeziną bagienną, olsem, czy torfowiskiem. To właśnie na tych moczarach, miało się rozegrać nasze "być, albo nie być". Łatwiej było to zaplanować, niż wykonać. Pozwólcie, że pokrótce wytłumaczę.
Nasza wycieczka zbiegła się w czasie z okresem, kiedy lasy, przez większą część roku bezludne, przeżywały napływ miejscowej ludności, która ruszała w teren z zamiarem wyrwania ostatniej jagody i ostatniego grzyba. Gdybyście byli sową, siedzielibyście potulnie tuż przy samej drodze, przy której rzędem parkują  samochody i z których co nuż, to wysypują się kompanie zbieraczy? Logika nakazywała zapuścić się nam jak najdalej od drogi głównej (czy myśleliśmy logicznie, ocenicie sami, na końcu tej opowieści). I rzeczywiście, nie spotkaliśmy tam żywego ducha. Niestety dotyczyło to zarówno ludzi, jak i sów.
Nie wiem, czy próbowaliście kiedyś przechodzić wskroś podmokłą brzezinkę? Polega to mniej więcej na tym, że należy poruszać się ostrożnie po (chyboczących się na wszystkie strony) kępach zwartej roślinności, które trudno nazwać stałym, a co dopiero pewnym gruntem, a każdy zły krok grozi nabraniem wody w gumowce, zwichnięciem kończyny, albo wpakowaniem w bagno, co z kolei niesie za sobą, jeszcze bardziej nieprzyjemne konsekwencje. Szczęśliwym trafem, udało nam się przeżyć kampanię sobiborską, bez wyraźnych uszczerbków na zdrowiu (nie licząc razów od napiętych gałęzi, uderzających z nienacka w twarz).
Dochodzę jednak do sedna sprawy. Gorące, wilgotne, ciężkie powietrze, jakie panowało w lasach, pełnych równie wilgotnych uroczysk, tętniło nieustannym bzyczeniem komarów, meszek i bąków końskich. Niektóre z nich osiągały wymiary, jak na mój gust, ciut za duże. Wszelkiego rodzaju środki prewencyjne (np. "Off-y", "Bzyki" itp.) zdawały się działać na nozdrza insektów, niczym wykwintne przyprawy, tylko podkreślające niepowtarzalny bukiet naszej krwi. Wystarczyło na chwilę wyciągnąć dłoń z kieszeni i można było być pewnym, że kiedy spojrzymy na nią za kilka sekund, będzie na niej siedziało od dwóch do nieskończoności kąsających stworzonek. Najgorzej było w bezpośrednim pobliżu torfowisk, gdzie różnorodność wymiarów i bogactwo gatunkowe bąków zachwyciłyby niejednego entomologa (pod warunkiem, że jest też masochistą, albo honorowym dawcą krwi). Przy jednym z olsów zachwyciły nas żurawie - na bardzo krótko - bo mimo naciągniętych do granic możliwości kapturów i kołnierzy, w obliczu przeważających sił wroga, trzeba było wycofać się na, z góry upatrzone pozycje.
Oczywiście nie zniechęcam Was ani trochę do odwiedzenia tego terenu. Właśnie to wszystko, o czym napisałem, tworzy niepowtarzalny klimat, który trzeba odczuć na własnej skórze, żeby móc się nim zachwycić. Piszę serio - las jest piękny. Dzikość i nieprzystępność tylko dodają smaczku i podkreślają niesamowitość tego miejsca. W odpowiedniej porze roku, możecie tu ponadto zobaczyć żółwia błotnego (którego jest ponoć od groma), łosia albo wilka. Jest to jedno z miejsc, o największym zagęszczeniu dzięcioła zielonosiwego i białogrzbietego w Polsce - tego ostatniego udało się zresztą zobaczyć Marianowi i Krzyśkowi. 
Tak czy siak, bilans pierwszego dnia był niezadowalający. Nie znaleźliśmy żadnej sowy. Straciliśmy mnóstwo krwi. A wkrótce czekały nas redukcje kadrowe.

 Lasy Sobiborskie
 Lasy Sobiborskie
 Lasy Sobiborskie
Michał w odważnej kreacji bez kaptura

Paweł, Radek i Wojtek musieli wracać już tego wieczoru, pojechaliśmy więc na pożegnalny, popołudniowy rekonesans nadbużańskich łąk, licząc na ciekawe obserwacje drapoli. Nie widzieliśmy jednak nic szczególnego - każdy z nas poznał za to parę, nowych dowcipów. W międzyczasie otrzymujemy informację od Marcina Przepiórki, o obserwacji orła cesarskiego na Dzikich Polach (31 stwierdzenie w Polsce)! Takie życie...

Paweł jak zwykle okazał poczucie humoru - tu jego praca zatytułowana "Ornitologiczny żłobek"

Był już późny wieczór, ale nasza czwórka nie spoczęła w objęciach Morfeusza (co zresztą nam się należało). Po zmroku wróciliśmy na objazdówkę lasów, nastawiając się na nasłuch - głos dorosłego ptaka jest wprawdzie bardzo cichy, ale przecież o tej porze roku odzywają się też młode. Co jakiś czas próbowaliśmy też stymulacji głosowej. Udało się nam wprawdzie usłyszeć nawołującego puchacza, ale ani przez chwilę nie zbliżyliśmy się do celu naszej wyprawy. Odkryliśmy za to, że tutejsza entomofauna "pracuje" 24 godziny na dobę, a jazda z otwartymi oknami, nawet nocą nie jest dobrym pomysłem.
Wieczorem, w prognozach pogody ostrzegają przed nadchodzącym frontem atmosferycznym z nawałnicami, który ma nazajutrz przetoczyć się przez Lubelszczyznę. Zarządzamy wyjazd do domu skoro świt.

Nieoczekiwany zwrot akcji

Rano nie budzą nas pioruny, ani ulewny deszcz łomoczący o okna. O dziwo, nieśmiało przebija się słońce. Pakujemy już wprawdzie cały nasz ekwipunek do samochodu, ale postanawiamy lekko zmodyfikować trasę powrotną i jeszcze raz przejechać się asfaltową drogą przez Lasy Sobiborskie, z nadzieją, że coś uda się nam wypatrzeć z auta (w końcu mszarny nie jest taki mały, no nie?).
Trudno mi wypowiadać się za pozostałych uczestników tego "safari", ale podejrzewam, że nie było w nas za wiele wiary, w to co robimy. Chociaż, z drugiej strony, skoro tu przyjechaliśmy, delikatnie musiała się tlić nadzieja, która podobno umiera ostatnia. W każdym razie, decydującą rolę miał odegrać przypadek.
Wspominałem już, że otwarcie okna w aucie na kilkanaście sekund, skutkowało tym, że pojazd wypełniał się melodyjnym brzęczeniem gzów końskich. Zrezygnowaliśmy więc z wytężonego nasłuchu, poświęcając się głównie obserwacji przez szyby samochodu. Minęliśmy już miejsca, które penetrowaliśmy wczoraj, kiedy kilkanaście metrów od drogi, z podszytu poderwał się jakiś ptak, którego zauważyłem kątem oka. Stać! - zakrzyknąłem, z myślą o jarząbku, nie mogąc jednak zlokalizować ptaka, który znikał już między drzewami. Otworzyliśmy okna, żeby po krótkiej chwili przekonać się, że widzimy... paszkota. I nagle, z przeciwnej strony drogi, z głębi lasu, odezwał się... młody PUSZCZYK MSZARNY!!!
W kilka milisekund wysypaliśmy się z auta i zaczęliśmy lornetkami przeczesywać las. Nie trwało to długo, kiedy Michał  zauważył dorosłego ptaka! Zostawiamy na drodze otwarte auto i jak zahipnotyzowani ruszamy za głosem odzywającego się młodego, wpatrzeni jednocześnie w starego ptaka, który jest od nas jeszcze dość daleko. Nie wiem ile czasu zajęły nam te podchody, kiedy naszym oczom ukazały się dwa młode - jeden z nich był jeszcze mocno pokryty świeżym puchem, podczas gdy drugi wydawał się bardziej wyrośnięty. Po chwili zauważamy drugiego, dorosłego ptaka, który jest całkiem blisko i mierzy czterech intruzów srogim spojrzeniem. Każdy z nas ma duszę na ramieniu: znane są przypadki, kiedy dorosły ptak, broniąc młodych, atakował człowieka, pozbawiając go oka, lub dotkliwie kaleczył pazurami. Nikt z nas nie pomyślał o kasku, albo wiklinowym koszu na głowę. Uważamy, żeby nie znaleźć się między potomstwem, a jego rodzicami i nie sprowokować nerwowej reakcji tych ostatnich. W pewnym momencie, jeden z dorosłych ptaków, zerwał się z gałęzi i na naszych oczach zapolował, po czym bezszelestnie, niczym zjawa, odleciał w głąb lasu. Przemieszczamy się tak, żeby ustawić się ze słońcem, cały czas obserwując co robi pozostały na miejscu rodzic. Chwile, które przeżywaliśmy, miały w sobie coś niesamowitego... Były wręcz mistyczne. Osobiście, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek z emocji nie mógł utrzymać nieruchomo aparatu. A tak było tym razem. Serce waliło mi dwa razy szybciej niż zwykle. Czy to z powodu respektu jaki czułem do puszczyka, który siedział kilkanaście metrów ode mnie, czy też zdałem sobie sprawę, że biorę udział w przygodzie, o której dziesiątki osób mogą tylko pomarzyć...
Zdając sobie sprawę, że taka okazja nieprędko może się powtórzyć, przez kolejne pół godziny obserwujemy ptaki, już z dalszej odległości. Myślę, że dla każdego z nas, było to jedno z tych spotkań, które na zawsze zapadają w pamięć, w najdrobniejszych szczegółach.









Kto widzi bohatera drugiego planu?
Siedzącego tyłem, dałoby się przeoczyć...
Opisywany w Collinsie profil mszarnego: "nawiewnik parowca"

Lista ptaków stwierdzonych w czasie wyprawy (123 gatunki): łabędź niemy, łabędź krzykliwy, gęgawa, krzyżówka, cyranka, hełmiatka, głowienka, podgorzałka, czernica, kuropatwa, przepiórka, perkozek, zausznik, perkoz dwuczuby, perkoz rdzawoszyi, bączek, czapla biała, czapla siwa, bocian czarny, bocian biały, trzmielojad, bielik, gadożer, błotniak stawowy, jastrząb, krogulec, myszołów, kurhannik, orlik krzykliwy, pustułka, wodnik, zielonka, derkacz, kokoszka, łyska, żuraw, czajka, brodziec piskliwy, samotnik, łęczak, śmieszka, mewa białogłowa, rybitwa rzeczna, rybitwa białowąsa, rybitwa czarna, puszczyk mszarny, puchacz, gołąb miejski, grzywacz, siniak, sierpówka, turkawka, kukułka, jerzyk, dzięcioł zielony, dzięcioł czarny, dzięcioł duży, dzięciołek, dzięcioł białogrzbiety, dzięcioł średni, skowronek, brzegówka, dymówka, oknówka, świergotek drzewny, pliszka żółta, pliszka górska, pliszka siwa, strzyżyk, rudzik, kopciuszek, pleszka,  kląskawka, kos, kwiczoł, śpiewak, paszkot, strumieniówka, rokitniczka, łozówka, trzcinniczek, trzciniak, jarzębatka, cierniówka, gajówka, kapturka, świstunka leśna, pierwiosnek, mysikrólik, muchołówka szara, sikora uboga, czarnogłówka, sosnówka, czubatka, bogatka, modraszka, kowalik, pełzacz leśny, wilga, remiz, gąsiorek, srokosz, sójka, sroka, kawka, gawron, wrona siwa, kruk, szpak, wróbel, mazurek, zięba, kulczyk, dzwoniec, szczygieł, makolągwa, krzyżodziób świerkowy, dziwonia, grubodziób, trznadel, ortolan, potrzos, potrzeszcz.

Wielkie podziękowania dla Marcina Przepiórki za pomoc w organizacji wyprawy - dzięki niemu nie błądziliśmy całkiem po omacku po południowej Lubelszczyźnie i nie zostaliśmy ostrzelani przy nieświadomym przekroczeniu zielonej granicy z Ukrainą ;)

1 komentarz: